O stereotypach myślowych - w Danii i w Polsce
1. Kraków, czerwiec, 40 stopni. Jestem tutaj, aby wziąć udział w seminarium dla tłumaczy polskiej literatury. Impreza odbywa się w Willi Decjusza, a za wszystko płacą Niemcy, bo w roku 2000 Polska ma być honorowym gościem na frankfurckich targach. Przyjechałam o kuli po niedawno przebytej operacji biodra i czuję się jak Klara Zachanassian, bohaterka sztuki Dürenmatta Wizyta starszej pani. Na seminarium jestem jedyną Polką; wszyscy inni tłumaczą z polskiego na swój, ja ze swojego na obcy. Prowadzący spotkanie Niemiec mówi po polsku jak wykształcony Polak i dopiero po dłuższej chwili zaczynam słyszeć, że jego "cz" i "sz" brzmią nieco egzotycznie. Po skończonych obradach udajemy się na Szeroką; także ci, których zakwaterowano w innych częściach miasta. Siedzimy przed kawiarnią, jemy lody, pijemy piwo. Jest godzina jedenasta wieczór, zaczynamy oddychać.
Ale ja tu obok mieszkałam. A naprzeciwko hotelu Ariel, w którym ulokował mnie ktoś obdarzony intuicją serca, mieszkają moi przyjaciele. Zawsze tu mieszkali, także wtedy, kiedy na Szerokiej nie było hoteli, kawiarń i Żydów, na cmentarzu Remuh pasła się samotna koza, a ja leżałam w trawie i czytałam książki zakazane przez reżym. Podnoszę się od stolika. - Gdzie idziesz? - pyta mnie jeden z tłumaczy. Poprawiam go - Nie gdzie, tylko dokąd. Idę do przyjaciół naprzeciwko. Kiedyś - pokazuję palcem w stronę niewidocznej Starowiślnej - mieszkałam tam za rogiem. - Kuśtykam na przeciwległą stronę ulicy, wchodzę na drugie piętro, dzwonię. Nikogo nie ma. O czym dobrze wiem, bo byłam tu już przed południem. Po co to robię? Po to, żeby moim kolegom i koleżankom po fachu pokazać, że ja jestem u siebie, czyli lepsza, a oni nie. Człowiek nie jest stworzeniem racjonalnym.
Pobyt na Szerokiej - dwie nie przespane noce i półtora dnia - jest jak piękny zły sen. Bywają takie sny. W moim pokoju, który tu nazywa się apartamentem, telefon działa tylko w jedną stronę, w oknach nie ma firanek. Czy chcę, czy nie chcę, mam widok. Piękny widok, trochę grecko-włoski, który wdziera się do pokoju wraz z prażącym słońcem. Na dole uprzejmy właściciel zmienia mi duńskie korony na złotówki według ostatniego kursu. Wykonuję różne czynności, ale wszystko jak w gęstej wacie. Mam wrażenie, że jestem jednowymiarowa. Tyle się tu zmieniło. Szeroka pełna jest Żydów. Myślę: tak samo musiało tu wyglądać przed wojną. I uświadamiam sobie, że ci wszyscy Żydzi, łącznie ze mną, to turyści. Też jednowymiarowi. Dodatkowe wymiary zostawili gdzie indziej. Kładę się na kozetce w hallu mojego apartamentu, tyłem do rozżarzonych okien i próbuję zasnąć, ale z ulicy dochodzi muzyka. Ktoś cicho, lecz wyraźnie, gra na przemian O sole mio i Miasteczko Bełz. Zwlekam się i idę zwiedzać ten kawałek miasta, który kiedyś był moim domem.
Zaczynam od przepięknie odnowionej synagogi Poppera, w której, jeśli pamięć mnie nie myli, za moich czasów mieścił się magazyn. Wchodzę, przysiadam na krawędzi krzesła. W obszernej sali grupa młodych ludzi ćwiczy pantomimę. Zaglądam w rozłożone na stole kartki maszynopisu i rozpoznaję tekst: Tango Mrożka, po polsku i po francusku. Pytam w przerwie, co oni tu robią. Mają próbę, to jasne. W synagodze mieści się centrum młodzieżowej kultury. Przypatrują mi się z chłodnym zdziwieniem. A ja chcę, żeby mnie zapytali, skąd jestem i dlaczego. Wychodzę, idę podglądać domy.
2. Krótko przed wyjazdem z Kopenhagi wzięłam udział w narodowym referendum. Głosowałam za Unią Europejską wyłącznie dlatego, że obecność w niej Danii może przyczynić się do zapewnienia Polsce członkostwa. A także dlatego, że nie miałam ochoty być razem z tymi, którzy głosowali przeciw: byłą lewicą i dwiema nacjonalistycznymi partiami. Les extremes se touchent. Jeden z najbardziej popularnych sloganów duńskich przeciwników Unii brzmiał: "Witamy 40 milionów Polaków". Co należy rozumieć ironicznie.
Ostatniego wieczoru przed wyjazdem z Krakowa wyszłam z przyjaciółką na spacer. Po południu nad miastem przeszła burza. Było ciągle ciepło i Rynek tętnił życiem. Nigdzie, na żadnym rynku w europejskich miastach, nie widziałam tylu kawiarni. Kawiarnie okradają Rynek z przestrzeni. Zieje od nich wytwornością. To dobrze. Tak powinno być. Jest późno, kwiaciarze poszli do domu. Tylko przy jednym stoisku czterech panów na chwiejących się nogach uprawia stary, znany mi od dzieciństwa proceder: z na poły zwiędniętych róż robią świeże pączki. Podchodzimy, proszę o dziesięć świeżych róż. Pytają mnie, czy jestem z Kalifornii i czy przyjechałam odebrać kamienice. Mówię, że mieszkam w Danii i, niestety, nie mam kamienic. (Czy miałam im powiedzieć, że moje roszczenia obejmują całe miasto?) Wywiązuje się żywa dyskusja. Moim rozmówcom Dania miesza się z Holandią. Przyjaciółka przezornie wycofuje się w stronę Mickiewicza. Pytam najtrzeźwiejszego, skąd im przyszły do głowy kamienice. Odpowiada: - Proszę pani, tutaj na Rynku, niech pani popatrzy, tę kamienicę ma Żyd, a tę obok ksiądz, potem znowu Żyd i znowu ksiądz. - Mówię, że nie każdy Żyd w Krakowie miał kamienicę. Przerywa mi. Niech ja sobie nie wyobrażam, że on... I tak dalej. On się przyjaźni z jednym Żydem z gminy. Wymienia imię, ale nie pamięta nazwiska. Upewniona w ten sposób, że mam do czynienia z człowiekiem o szerokich - w każdym razie poszerzonych o kler - horyzontach, konwersuję dalej. Powodzi im się, mówią, im i całej klasie robotniczej, gorzej niż za Gierka. Lenina z Nowej Huty sprzedano do Szwecji za 400 tysięcy dolarów i teraz robotnicy składają się, żeby go wykupić. Za 800 tysięcy. Wtrącam: - To oni nie tacy biedni. - Płacę 40 złotych. - I pan też nie biedny - dodaję. - Za 40 złotych można u Hawełki zjeść znakomity obiad. - Zmienia temat. Chwali się, że kupuje u niego kwiaty sama pani Szymborska i Teresa Walas.
Rozmowa schodzi na Unię Europejską i teraz mówią wszyscy czterej. Oni nie chcą Unii. Oni wiedzą, że Duńczycy (Holendrzy) nic nie robią, są to narody znane z lenistwa. Polacy będą musieli na nich pracować. Zachowuję dla siebie, że Duńczycy mają w tej sprawie nieco inne zdanie.
Nowy temat: uroda Rynku. Mój główny rozmówca wskazuje palcem w kierunku Wentzla. Za moich czasów Wentzel to była brudna knajpo-restauracja, nawet nie tzw. mordownia. Do Wentzla chodziło się rzadko, kelnerzy byli wyjątkowo niegrzeczni, a sznycle miały konsystencję kamienia. Dziś jest tam galeria sztuki na piętrach, a na parterze jedna z tych wytwornych kawiarnio-restauracji. Kwiaciarz mówi: - Dawniej, proszę pani, to myśmy tam chodzili na piwo. A teraz człowiek nie wejdzie. Elegancja Francja...
Żegnamy się wylewnie. Dostajemy dziesięć róż w prezencie i po farbowanej różyczce do koloru sukienek. O, ojczyzno...
Wracam do Kopenhagi. Jest czternaście stopni, siąpi zimny deszcz. Celniczka rewiduje mój miniaturowy bagaż i kartkuje mój duński, wspólnoeuropejski paszport. Pyta, czy długo zatrzymam się w Kopenhadze. Odpowiadam: - Dość długo. Jeśli, naturalnie, nie masz nic przeciwko temu. - Nie mam siły zwymyślać jej od rasistek, zwracam tylko uwagę, że nie sprawdziła kuli, a mogę tam mieć kilo heroiny.
Następnego dnia udaję się do jednej z tych knajpo-kawiarni, do których przychodzą tu wszyscy: czarni i biali, artyści z prawdziwego zdarzenia i nadęte beztalencia, bezrobotni, dziennikarze, murarze, adwokaci. I wszyscy czują się dobrze. Pomyślałam o moim kwiaciarzu. Jemu by się tu podobało, to bezpretensjonalne miejsce w środku miasta na jednej z elegantszych ulic, gdzie właścicielka, Kreolka, własnymi rękami wyrzuca zbyt agresywnych gości. Dosiada się do mnie znajomy dziennikarz z radia. Jest Islandczykiem i do tej pory nie może darować Danii, że Islandia była kiedyś duńską kolonią. Właśnie zrobił audycję z dwoma Polakami na temat stosunku Duńczyków do obecności Polski w europejskiej wspólnocie. Opowiadam mu fragment rozmowy z kwiaciarzem. Wyjmuje mikrofon i każe mi powtórzyć. - To pójdzie na zakończenie - mówi. - Niech wiedzą, co się o nich tam myśli. - Po czym prosi mnie o wybranie dwóch wierszy Herberta, żeby zaprezentować Polskę z jak najlepszej strony.
JANINA KATZ, ur. 1939, absolwentka polonistyki i socjologii UJ, tłumaczka, publicystka, pisarka (duńska). Od 1969 mieszka w Danii.