Polska polityka zagraniczna w wydaniu rządu Marcinkiewicza
Podczas pierwszej wizyty premier Polski zaprezentował się nieźle. Nawet krytycy musieli przyznać, że jakoś nie pasuje do portretu zajadłego faszysty.
Określenia typu „faszyści", „rząd prawie faszystowski" pojawiły się w prasie belgijskiej (np. w „La Librę Belgiqe") po powstaniu w Polsce rządu Kazimierza Marcinkiewicza. Potem była cała kampania mediów nawołujących do bojkotu Polski na wzór bojkotu, jaki spotkał Austrię po wejściu do rządu partii Joerga Heidera i porównania (w brytyjskim „Guardianie") do Białorusi.
Planując swoje pierwsze wizyty zagraniczne, premier Marcinkiewicz musiał więc brać pod uwagę fakt, że rząd przede wszystkim ma rozbroić minę, jaką jest utrwalony przez media stereotyp ekipy klerykalno-konserwatywnej. A to stereotyp bardzo źle przyjmowany w Unii Europejskiej. Dlatego pierwsza podróż zagraniczna premiera została zaplanowana do Brukseli i Londynu. Bruksela-to oczywiste, a Londyn? Tak się szczęśliwie składa, że Wielka Brytania przewodniczy w bieżącym półroczu Unii Europejskiej. Na dodatek Brytyjczycy mają specjalne i bardzo bliskie stosunki ze Stanami Zjednoczonymi, i wreszcie podobny do naszego, sceptyczny stosunek do nazbyt szybkiego pogłębiania europejskiej integracji. Kierunek był więc wybrany bardzo trafnie, ale w Polsce już spotkał się z krytyką. Nasi spece od integracji -tak dziennikarze, jak i politycy (choćby Bronisław Komorowski) - zaatakowali wizytę londyńską jako dowód „nie-profesjonalizmu", wskazując, że należało zacząć od Berlina lub Paryża. Co do Berlina, to warto zauważyć, że 2 grudnia przyjeżdża do Warszawy pani kanclerz Merkel, i że wstępnie ta podróż była planowana na 24 listopada.
Po prostu kolej teraz na wizytę szefa rządu niemieckiego w Polsce. A co do Paryża, to trzeba - mówiąc językiem dyplomatycznym - odnotować zmianę tonu francuskich polityków wobec Polski i jak najszybciej ją pokwitować. Trudno jednak nie zauważyć, że Francja była cały czas Polsce niechętna w UE, a w ostatnich miesiącach sama pogrążyła się w wewnętrznych sporach, które są w oczywisty sposób istotniejsze od spraw międzynarodowych. Wreszcie Paryż jest (podobnie jak Londyn) stroną w sporze o budżet Unii. A w odróżnieniu od Londynu nie jest krajem unijnej prezydencji. Zarzuty dotyczące kierunku podróży premiera są więc kompletnie nietrafione i wynikają raczej z chęci zaatakowania rządu. Bo też duża część zagranicznych ataków na Polskę jest inspirowana z kraju. Co jest nie tylko niemądre, ale wręcz wydaje się być błędem. Najważniejszą sprawą, jaką ma załatwić ekipa Marcinkiewicza, poza zatarciem negatywnego stereotypu Polski, to doprowadzenie do przeforsowania dobrego projektu budżetu.
I w tym miejscu zaczynają się schody. Przede wszystkim dlatego, że ani poprzednie rządy, ani opozycja nie dopracowały się jasnej strategii w odniesieniu do sporu budżetowego w Unii Europejskiej. Zachowujemy się jak zwykle, czyli pokrzykujemy głośno, że nie zgadzamy się na odebranie nam naszych pieniędzy. W zasadzie słusznie. Tylko że w ten sposób osłabiamy własną pozycję w Brukseli. No, bo spór idzie o to, czy budżet unijny układać tak jak dotychczas, czyli jego lwią część przeznaczać na przeróżne dopłaty (przede wszystkim dla rolników), czy też odchudzić go i kierować olbrzymie europejskie pieniądze przede wszystkim na te dziedziny życia i gospodarki, które pozwolą Europie przełamać postępujący marazm i zapóźnienie względem Stanów Zjednoczonych i Dalekiego Wschodu. To jest oś sporu pomiędzy Wielką Brytanią i Francją. Sporu, który dotyczy większości państw Europy. Generalnie beneficjenci funduszy pomocowych: Francuzi, Hiszpanie, Grecy czy Portugalczycy są za utrzymaniem dotychczasowego systemu. Przeciwni są ludzie północy: Brytyjczycy, Skan-dynawowie, Irlandczycy i Niemcy. Ci ostatni, przeżywając wewnętrzny kryzys gospodarczy, powiedzieli wprost, że nie stać ich na płacenie do wspólnej kasy tak dużo jak dotychczas.
Polski rząd, kontynuując politykę poprzedników, powiada, że nie zgadza się na obcięcie budżetu, tym samym stając się sojusznikiem południa. Czy słusznie? Teoretycznie tak. Ale tylko teoretycznie, gdyż wiadomo już, że nie ma co liczyć na podwyżkę wpłat ze strony Niemiec, Holandii czy Wielkiej Brytanii, a więc tych, którzy są największymi płatnikami netto w UE. I gardłując za utrzymaniem dotychczasowej polityki rolnej, gwarantujemy sobie utrwalenie nierówności wynikającej z faktu, że polski rolnik dostaje 30 proc. tego, co rolnik francuski bądź hiszpański. A opowiadając się za zmianą całej polityki rolnej, mielibyśmy wprawdzie szansę, że nasi chłopi nie dostaną dopłat. Ale zabrano by je też ich konkurentom, a że polska żywność jest i tańsza, i lepsza od produktów przemysłowych farm z Zachodu, sytuacja polskiego chłopa szybko zaczęłaby się poprawiać. No, ale rząd nie bardzo może sobie na to pozwolić, bo wtedy przestaje być dobrym wujkiem rozdającym pieniądze, a dobrobyt rolnik zawdzięcza samemu sobie. Na dodatek w Polsce, podobnie jak w Hiszpanii i Francji, wyniki wyborów rozstrzygają się na wsi. Ten, kto wygra na wsi i w małych miastach, ten wygrywa całe wybory. Rozdawnictwo dopłat jest więc jednym z zasadniczych narzędzi politycznych w całej Europie biorców. W efekcie bronimy budżetów, a możemy okazać się największymi przegranymi. Trochę na własne życzenie, gdyż w wypadku funduszy strukturalnych, tych, na których nam najbardziej zależy (bo za nie buduje się drogi, modernizuje miasta etc.), ich wykorzystanie w Polsce było najgorsze w całej Europie i na początek października wyniosło 4 proc. przyznanych nam na bieżący rok pieniędzy. To dramat, ale i argument dla polityków innych państw. Bo Marcinikiewicz słyszy już, „po co domagacie się większych pieniędzy, skoro nie umiecie wykorzystać tego, co już macie". Może więc zamiast efektownej propagandowo obrony stanu posiadania gabinet powinien powiedzieć Brytyjczykom - dobrze, będziemy za obcięciem budżetu, ale w zamian za poluzowanie kryteriów przyznawania środków dla Polski i za gwarancję powrotu do tego tematu na przykład za rok.
Na razie grozi nam bowiem, że wzrost budżetu (raczej mało prawdopodobny, ale możliwy) będzie oznaczał dla nas większe wpłaty i minimalne zyski, gdyż jeśli wykorzystanie unijnych funduszy będzie podobne do roku bieżącego, to okaże się, że więcej płacimy, niż dostajemy. I wprawdzie unijny cukierek dla nas jest imponujący (60 mld euro), ale oglądamy go tylko przez szybę.
Podczas pierwszej wizyty premier Polski zaprezentował się nieźle. Nawet krytycy musieli przyznać, że jakoś nie pasuje do portretu zajadłego faszysty. Ale awantura związana z poznańską demonstracją homoseksualistów na pewno mu nie pomogła. Skoro nie można zaatakować rozsądnych programów ekonomicznych (u nas okrzykniętych populistycznymi, ale w socjalistycznej Unii wyglądających na twardy liberalizm), to dorobiono polskiemu rządowi etykietkę homofobów. I dziennikarze - głównie zresztą polscy - szarpali rozmówców premiera Josepha Borella i Jose Barroso o to, czy upominali się o ochronę zagrożonych rzekomo praw człowieka. Na dodatek grupa najlepiej zorientowanych w polskich sprawach brukselskich dziennikarzy właśnie była w Polsce na wyprawie zorganizowanej przez rządową agencje ds. promocji. Nie mogli więc być na spotkaniach Marcinkiewicza w Brukseli i Londynie. W tym drugim przypadku o przebiegu rozmów wiemy bardzo mało. Blair i Marcinkiewicz byli bardziej niż zdawkowi, co oznacza, że spotkanie dla obu panów było trudne, no bo dotyczyło właśnie budżetu. Ale i tak opozycja zaatakowała premiera, że rzekomo Brytyjczycy nie poinformowali go o koncepcji obcięcia kolejnych funduszy dla nowych krajów członkowskich. Mówiąc szczerze, nie bardzo wierzę, że nie poinformowali, bo natychmiast po powrocie premiera ten wysłał ministra spraw zagranicznych do Bratysławy, Budapesztu i Pragi, aby zmontować front, który przeciwstawi się - używając słów ministra Mellera: skandalicznym projektom budżetu.
Polityka zagraniczna w ostatnich latach była bardziej niż zaniedbywana. Uwieńczone porażką zabiegi o posady dla byłego premiera i odchodzącego prezydenta były jedynymi znaczącymi przejawami naszej aktywności na polu międzynarodowym. Także PiS, przychodząc do władzy, miał głównie pomysł pozbycia się problematyki zagranicznej na rzecz platformowego koalicjanta. Tymczasem zbiegiem okoliczności premier Marcinkiewicz, niemal tak samo jak George Bush po 11 września, stanął przed wyzwaniami głównie z dziedziny polityki zagranicznej. Częściowo wynika to z faktu, że prawica powróciła do władzy w nowej sytuacji - nasze członkostwo w Unii Europejskiej wymusza na rządzie i premierze zajęcie się problematyką międzynarodową. Częściowo jednak jest to wynikiem konieczności odniesienia się do agresywnej polityki rosyjskiej, kryzysu wewnątrz Unii Europejskiej i pogłębiającego się zaostrzenia sytuacji na Bliskim Wschodzie. Tymczasem pomysł oddania polityki zagranicznej korporacji zawodowych dyplomatów wyraźnie realizowany przez PiS jest pomysłem na bardzo spokojne czasy. Jeśli polska polityka zagraniczna nie będzie zdolna w najbliższym czasie do solidnego sformułowania swojej strategii na najbliższe lata, to będziemy oglądali za szybą wystawową kolejne cukierki i poniewczasie sparafrazujemy sobie Clintona: „foreign policy stupid".
Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 podsekretarz stanu i główny doradca premiera ds. zagranicznych, obecnie komentator międzynarodowy tygodnika „Wprost"
opr. mg/mg