Putin kontra Wildstein

Czy pamięć historyczna w Europie ma w ogóle jakiekolwiek znaczenie?

Historia dla historyków, polityka dla polityków, a góry dla górników - chciałoby się zakpić, przysłuchując się wybuchającym od jakiegoś czasu w Europie debatom politycznym.

Rzecz jednak jest zdecydowanie zbyt poważna, aby zbyć ją krótkim szyderstwem. Przy kolejnych rocznicach i wydarzeniach politycznych coraz głośniej przypomina o sobie nierozliczona historia II wojny światowej. Nagle okazuje się, że na sprawy najbardziej oczywiste - takie jak Jałta czy pakt Ribbentrop-Mołotow - różne nacje i różni ludzie patrzą zupełnie inaczej, że nie ma jednej wizji historii (to jeszcze można zrozumieć), ale nawet nie ma zgody co do podstawowych faktów. Gorzej - bardzo trudno w dziejach II wojny światowej i epoki powojennej odnaleźć choćby jedno wydarzenie, które nie budzi sporów i kontrowersji.

Trudno nie zgodzić się z tezą, iż historyczne spory nie mogą pozostać wyłączną własnością korporacji zawodowej historyków. Gołym okiem widać, że wpływają one - często w sposób decydujący - na bieg wydarzeń politycznych. Tym bardziej nie można jednak historii oddać w ręce zawodowych polityków. Szybko obudzilibyśmy się wówczas w rzeczywistości rodem z roku 1984 Orwella, który ukuł milą politycznemu uchu zasadę, że „kto panuje nad teraźniejszością, ten kształtuje przeszłość". Historia, zwłaszcza ta najnowsza powinna stać się obiektem publicznej debaty. A Polacy, wbrew powtarzanemu stereotypowi, iż jesteśmy nieuleczalnie skażeni historyzmem, przywiązują do nauki o przeszłości znacznie mniejszą wagę niż inne europejskie nacje. Zazwyczaj dostajemy w szkole elementarny zasób wiedzy historycznej, potem filtrujemy ją przez stereotypy nielicznych lektur i tak uzbrojeni stajemy wobec skomplikowanego obrazu świata.

Szkodliwe stereotypy

Epoką szczególnie podlegająca rozplenionym mitom jest okres II wojny światowej. „My, Polacy, nigdy nie byliśmy narodem kolaborantów", głosi pierwszy z brzegu. Czy aby na pewno? Na poziomie rządowym owszem, bo nasi okupanci przestrzegali ustaleń zawartych w pakcie Ribbentrop-Mołotow, że nie stworzą polskiego rządu. Ale już tłumy intelektualistów ze strachu (częściej) lub entuzjazmu kolaborujący z Sowietami we Lwowie czy Wilnie? A tysiące ludzi piszących obrzydliwe donosy na swoich sąsiadów do gestapo? I tak dalej. Tych mitów mniej lub bardziej bohaterskich są setki. Nie mamy ochoty się z nimi zmierzyć, ponieważ elity rządzące i intelektualne dokonawszy jakiejś dziwacznej syntezy „Czterech pancernych" z „Kamieniami na szaniec" do takiego rachunku się nie kwapią. A taki narodowy rachunek sumienia może być konieczny, by przeciwstawić się przemyślanej i dla Polski groźnej polityce historycznej naszych wielkich sąsiadów. Niemcy - o czym na lamach „Przewodnika" miałem okazję już pisać - postanowili sprawnie dołączyć do grona ofiar wojny. Rosjanie, przejąwszy sowieckie dziedzictwo polityczne, postanowili dodać do niego interpretację historii. Kilka dni temu prezydent Putin uroczyście przywrócił czerwoną gwiazdę na sztandary rosyjskiej armii. Pytany o pakt Ribbentrop-Mołotow stwierdził, że w odróżnieniu od umowy w Monachium (w 1938 r.) podpisali go ministrowie spraw zagranicznych i jest to dokument niskiej rangi. A poza tym był Rosji potrzebny do obrony przed Hitlerem i kropka. Nie jest również przypadkiem, że wydany niedawno po polsku i nagrodzony nagrodą Pulitzera „Gułag" Annę Applebaum nie mógł dziwnie znaleźć wydawcy zainteresowanego przetłumaczeniem książki na język rosyjski. Niedługo okaże się, że Józef Stalin był cywilizowanym i demokratycznym politykiem. Właściwie to już się o tym mówi, oczekując od Polaków, że będą wdzięczni za umowę w Jałcie, która przecież gwarantowała stworzenie silnej i demokratycznej Polski. Tak przynajmniej jest napisane w dokumentach.

Warchoły z „Solidarności"

Nasz brak zainteresowania historią i brak polskiej, narodowej polityki historycznej zaowocuje wkrótce kolejną klapą. Najważniejszy z symboli minionego ćwierćwiecza - „Solidarność" zostanie pogrzebany. Już teraz na całym świecie wiadomo, że komunizm obalili Niemcy, burząc mur berliński. Polacy zorganizowali jakieś strajki. Stanu wojennego, jak wiadomo, nie było - ludzie honoru, czyli Jaruzelski z Michnikiem, dogadali się po prostu, że jest potrzebny okres przygotowawczy do Okrągłego Stołu. Niezbędny, żeby oszołomy i ekstremiści nie przejęli w Polsce władzy. W odróżnieniu od II wojny światowej epoka „Solidarności" ciągle jest elementem żywego sporu politycznego. I przyznam, że robi mi się smutno, kiedy Lech Wałęsa rozmienia na drobne swoją wielkość, tłumacząc w wywiadach, iż strajk sierpniowy w Stoczni Gdańskiej nie był niczym nadzwyczajnym. A tym bardziej, kiedy ten sam Wałęsa protestuje przeciwko uhonorowaniu Anny Walentynowicz.

Przeszłość szczerzy do nas zęby w postaci brutalnej wojny antylustracyjnej. A w najgorszym razie jest to po prostu narodowy rachunek sumienia. Jan Kowalski (a jest ich na liście Wildsteina kilkudziesięciu) może więc, a nawet powinien, zadać sobie pytanie: „czy to nie ja?" Przeciwnicy lustracji twierdzą, że przeżywa wtedy tragedię. Ja zaś twierdzę, że po prostu - jak w katolickim narodzie przystało - dokona rachunku sumienia i w 99,99 proc. odpowie sobie: „to nie ja". Jeśli ktoś ma czyste sumienie, to lista mu nie zaszkodzi. A taki rachunek wydaje się konieczny również po to, abyśmy mogli uczciwie bronić polskich racji w sporze międzynarodowym. To prawda, że Rosjanie nie zrobili swojego rachunku sumienia. Ale zrobić go nie chcą, bo uznali II wojnę światową za fundament własnych ambicji mocarstwowych, a jak wskazują badania socjologiczne, mocarstwowość jest dla przeciętnego Rosjanina ważniejsza od demokracji i dobrobytu. Niemcy z kolei uznali, że wystarczająco już się pokajali za swoich dziadków i ojców, a teraz należą im się prawa do roli mocarstwowego gracza na światowej arenie.

Nasz rozrachunek z historią nie powinien być robiony wobec wielkich sąsiadów. Między innymi po to wchodziliśmy do NATO i Unii Europejskiej, by mieć możliwość dyskutowania o przeszłości z Amerykanami bądź Brytyjczykami. Bo nasze protesty w sprawie Jałty i nasze wahania, czy powinniśmy uczestniczyć w obchodach zwycięstwa nad Niemcami (pardon, nazistami) 9 maja w Moskwie są dla dawnych sojuszników kompletnie niezrozumiałe. Amerykanie dopiero zaczynają sobie zadawać pytanie o to, czy prezydent Roosevelt, schorowany i otumaniony lekami, wiedział na co się zgodził w krymskim kurorcie. Podobnie Brytyjczycy nader niechętnie przyznają się do tego, że Jałta była w gruncie rzeczy korektą paktu Ribbentrop-Mołotow. Korektą zdecydowanie korzystną dla Stalina.

Mamy okazję, by w 25 lat po powstaniu „Solidarności" i 60 lat po zakończeniu II wojny światowej upomnieć się o nasze miejsce w historii Europy. Udawanie, że nic się nie stało, kiedy słyszymy bezczelne wywody rosyjskich polityków i historyków o najnowszej historii, jest powtarzaniem strategii polskiego rządu na emigracji, który, aby nie drażnić aliantów i nie powodować ich konfliktu ze Stalinem, milczał o sowieckich zbrodniach i nie odważył się upomnieć o nasze wschodnie granice. W polityce liczą się wyłącznie silni. Być może właściwą ceną, jaką powinniśmy zażądać od naszych sojuszników w Waszyngtonie za polski kontyngent w Iraku jest rewizja ich ocen ostatnich 70 lat historii. Bo jeszcze długo ulotna z pozoru tradycja historyczna będzie kształtowała światową politykę. Ponieważ Polska nie ma wielkich zasobów ropy ani tysięcy bomb atomowych, ani gospodarki tak potężnej jak niemiecka, pozostaje nam twarde trzymanie się prawdy. W tym sensie dzisiejszy spór o historię to symboliczna wojna Putina z Wildsteinem.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama