Czy model demokracji europejskiej daje się przenieść na inne kontynenty?
W wielkiej części świata oglądamy dziesięciolatków z kałasznikowami w rękach i minami świadczącymi, że to automatyczny następca Mr. Colta jest prawdziwą i jedyną władzą, a ów dziesięciolatek jej depozytariuszem.
Do niedawna publicyści przekonywali, że XXI wiek będzie na świecie wiekiem Afryki. Czarny kontynent, dotknięty w epoce nowożytnej kolonializmem, niewolnictwem i dziesiątkującymi wojnami plemiennymi miał nareszcie odbić się od dna i wykorzystując olbrzymie bogactwa naturalne oraz starzenie się świata zachodniego, zostać liderem rozwoju. Dużo mówiono również o ekspansji chrześcijaństwa. O tym, że być może następny papież będzie miał czarną skórę.
Nagle okazało się, że wszystkie te prognozy, jak większość prac futurologów, można złożyć do archiwum. Współczesna Afryka stała się dla świata zachodniego problemem. Ale nie jako rywal, a jako bardzo chory człowiek globu. Chory w sensie najzupełniej dosłownym, bo Afrykę dziesiątkuje epidemia AIDS. I chorym w sensie politycznym oraz ekonomicznym. Bogactwa naturalne - czego dowodzi przykład Nigerii bądź Konga - zamiast stawać się czynnikiem rozwoju, powodują wojny, konflikty i zamachy stanu. Bogacą się nieliczne grupki, a reszta jest jeszcze biedniejsza. Także politycznie Afryka stała się marginesem świata. Egipt, Nigeria i RPA aspirujące do niedawna do roli mocarstw o zasięgu ponadregionalnym znalazły się na marginesie światowej polityki.
Od kilku tygodni obserwujemy bezradnie rzeź plemienną w Liberii, państwie, które miało szansę być Szwajcarią czarnej Afryki. I nie wiemy, co zrobić. Wprowadzenie oddziałów pokojowych być może przerwie na chwilę szaleństwo mordowania się. Ale nie zlikwiduje przyczyn, dla których do owego szaleństwa dochodzi. Bądźmy szczerzy - nikt nie policzył skali ofiar wojny plemiennej w Ruandzie (a szło o setki tysięcy, jeśli nie miliony ludzi) nikt nie zająknął się o ludobójstwie w Kongo, nikt nie zajrzał nawet do wnętrza afrykańskiego "jądra ciemności". Przecież współwinny wojnie domowej w Liberii, były już prezydent Doe przyjmowany był do niedawna na światowych salonach. A doszedł do władzy, urządzając telewizyjny spektaki zjadania - relacja, a jakże, na żywo - swojego poprzednika, jego własnych uszu i nosa. Zaś do początku lat osiemdziesiątych ta pierwsza afrykańska republika założona w XIX wieku przez byłych amerykańskich niewolników hołdowała wewnątrzmurzyńskiemu apartheidowi, który różnicował rasę panów (potomkowie 20 tys. niewolników z USA) i tubylców - podludzi pozbawionych praw politycznych.
Naturalnie, przytoczone przykłady ucieszą wcale nie najmniej licznych rasistów, którzy uznają, że oto otrzymujemy kolejny krwawy dowód na niższość rasy murzyńskiej. Ale takie wyjaśnienie, nie dość, że niezgodne z nauką zarówno świecką, jak i nauczaniem Kościoła, byłoby po prostu głupie. Mój przyjaciel przypomniał mi niedawno fragment pracy Marschala McLuhana, wybitnego teoretyka środków przekazu. McLuhan opisał reakcję mieszkańców jednej z nigeryjskich wiosek na instruktażowy film mający uczyć niepiśmiennych chłopów zapobiegania malarii. Film przedstawiał ich krajana, który zaczerpnął wodę ze studni, następnie przenosi ją w wiadrze i wylewa koło obejścia, tak, by nie powstawały kałuże, w których wylęgać się będą malaryczne komary. Czynność dla lepszego zrozumienia powtarzano dwa razy. Następnie zebrano trzydziestkę mieszkańców wioski i zapytano, o czym był film i co z niego zapamiętali. Odpowiedź przyprawiła prezentujących film wolontariuszy o kompletne zdumienie. Wszyscy mieszkańcy jak jeden mąż odpowiedzieli, że film był o kurczaku. Jaki kurczak? - pomyśleli. Po dokładnym obejrzeniu filmu okazało się, że w czasie noszenia wody w tle pojawił się, dosłownie przez sekundę, kurczak. Biali nie zauważyli go w ogóle, dla czarnoskórych i niepiśmiennych chłopów stał się głównym bohaterem. Podobne konkluzje pojawiają się w opracowaniach dotyczących techniki realizacji filmów i programów telewizyjnych dla Afrykanów. Kiedy w filmie fabularnym rozmówca głównego bohatera znika za rogiem ulicy i więcej się nie pojawia, uważamy to za normalne. A afrykańscy recenzenci wytykają taką sytuację jako słabość konstrukcyjną obrazu.
Przytaczam te przykłady nie dla epatowania afrykańską innością. Po prostu współczesna cywilizacja została stworzona przez Europejczyków i dla Europejczyków. Zarówno społeczności azjatyckie, jak afrykańskie używają odmiennych kodów i odmiennego stylu myślenia. W ostatnim dziesięcioleciu upadł przecież inny mit azjatyckich tygrysów. Japonia, Korea, Chiny - które, zdać by się mogło, już dogoniły i przeganiały właśnie świat Zachodu, i stanęły w miejscu, z ogromnym trudem przychodzi im adaptacja drugiej fali rewolucji informatycznej. Opisujemy pracowicie kolejne kryzysy w tym regionie, nie zadając sobie wszakże pytania zasadniczego. Co oni widzą w filmie o noszeniu wody? Rewolucja informatyczna i informacyjna została skonstruowana przez rzeszę kreatywnych indywidualistów. Dla takich samych jak on A siłą azjatyckich państw był od zawsze duch pracy zespołowej. Kolekta wizm i myślenie odtwórcze przegryw. tymczasem w gospodarce nazwanoi przez Tofflera mianem "trzeciej fali' I takie jest podstawowe źródło kryztsu w Azji.
Okazuje się, że model demokracji, ba, model państwa narodowego skonstruowany w Europie i dla Europejczyków nie daje się przenieść do innych cywilizacji. Z roku na rok tymczasem coraz wyraźniej widać, jak przenikliwym był Samuel Huntington, prorokując wielki "Spór cywilizacji" w XXI wieku. Działania Zachodu, który tolerował zbrodniczych kacyków od Iraku po Angolę i Koreę Północną, nie przyniosły ucywilizowania tych obszarów. Przeciwnie, doprowadziły tylko do tego, że w wielkiej części świata oglądamy dziesięciolatków z kałasznikowami w rękach i minami świadczącymi, że to automatyczny następca Mr. Colta jest prawdziwą i jedyną władzą, a ów dziesięciolatek jej depozytariuszem o niebo ważniejszym niż kobiety, mężczyźni czy starcy broni pozbawieni. Przedstawiony ostatnio przez prezydenta Busha program dla Afryki: "więcej pieniędzy, dużo więcej kontroli, ale zero tolerancji dla morderców i zero broni dla kacyków" jest krokiem, ale tylko krokiem we właściwymi kierunku.
Na południu Afryka wymiera. Połowa populacji nosi w sobie śmiertelnego wirusa AIDS, a zachowania seksualne wykluczają szybkie powstrzymanie epidemii. W okolicach równika Afryka się wymordowuje. Na północy zaś reżimy arabskie zdeprawowane łatwymi pieniędzmi z ropy naftowej przygotowują gigantyczną rewolucję islamską. Do tego dodajmy - przyspieszony rozpad struktur państwowych od Wysp Salomona, przez Irak do Liberii i rosnącą liczbę państw uzbrojonych w broń masowego rażenia. Nie da się wznieść muru pomiędzy Trzecim i Pierwszym Światem. Problemy Liberyjczyków są naszymi problemami, nawet jeśli o nich nie wiemy. Uparta praca Kościoła, który podejmuje próby korzystania w swoim nauczaniu z narzędzi kultur afrykańskich zrozumiałych dla ludności miejscowej i jednocześnie budujących mentalność ponadplemienną jest wskazaniem drogi. Trudnej, mniej efektownej niż sukces ideologii komunistycznej w latach sześćdziesiątych, ale chyba jedynej możliwej. Bezpośredni przekaz zachodniego modelu się nie sprawdził. Warto w końcu pamiętać, że apokaliptyczni zbrodniarze: Pol-Pot, Samuel Doe, czy cesarz Bokassa byli absolwentami zachodnich uczelni, ulubieńcami profesorów-intelektualistów. A autor zamachów z 11 września Mohamed Atta był lubianym przez sąsiadów "araboamerykaninem".
Klopoty, jakie mamy z tworzeniem państwa w Iraku, dowodzą - jak by to ryzykownie nie brzmiało - że być może u progu XXI stulecia jest potrzebny nowy kolonializm. Tym razem nie nastawiony na eksploatację (bo też i nie ma czego eksploatować w świecie tanich surowców i drogiego know-how), ale na powolny transfer - czy inaczej - tłumaczenie na język pojęć w tym świecie zrozumiałych naszej wizji człowieka. Wizji człowieka-osoby. Znów, zabrzmi to być może bluźnierczo - ale chrześcijański personalizm okazuje się kluczem nie tylko do filozofii i religii ale też do gospodarczego sukcesu. Amerykanie, najbardziej religijne społeczeństwo dzisiejszego świata, oddalają się ekonomicznie i cywilizacyjnie w coraz większym tempie od świata, bez ideologii. W Polsce pokpiwano z porannych Mszy świętych u Lecha Wałęsy, natomiast w USA codzienne nabożeństwo w Białym Domu budzi szacunek, a co ważniejsze, jest traktowane jako coś absolutnie normalnego.
Mamy szczęście, bo jesteśmy częścią Zachodu. Mamy podwójne szczęście - bo nie jesteśmy (jeszcze! ) bezideowym społeczeństwem typu europejskiego. Ale mamy obowiązek myślenia o innych. Naszą obecność w Iraku wbrew głupawym opowiastkom o wielkich zyskach materialnych - powinniśmy potraktować jako realizację prostego obowiązku pomocy Irakijczykom. A przede wszystkim jako szansę, że będziemy mogli dorobić się własnego zdania i własnych technik działania w nieuchronnym zderzeniu cywilizacji.
opr. mg/mg