Za komuny było lepiej! Czyżby?!
Słowo „Polska" brzmi w telewizji. Na sejmowych korytarzach mówi się raczej o wymianach dwóch starostów za jednego wicemarszałka województwa i sześciu posadach dla kuzynów pana posła w zamian za nieobecność na głosowaniu.
To już dwadzieścia pięć lat. Tyle czasu minęło od Pierwszej Pielgrzymki Ojca Świętego do Ojczyzny. Wyrosło całe pokolenie, które nie pamięta niezwykłości tamtej chwili. Niezwykłości, która nie poddaje się opisowi, której nie jest w stanie przekazać nawet film dokumentalny. Nie podejmę się, rzecz jasna, próby opisu zdarzeń. Mogę powiedzieć tylko o własnych odczuciach. Otóż 25 lat temu, kiedy wracałem z Papieskiej Mszy Świętej na krakowskich Błoniach, kiedy patrzyłem na drewniany krzyżyk, który podnosiliśmy tak, by On go dostrzegł podczas spotkania z młodzieżą na Skałce, miałem wrażenie jakiejś zasadniczej zmiany. Szarzy, zmęczeni ludzie PRL-u po spotkaniu z Papieżem wracali uśmiechnięci. Chciałoby się powiedzieć - rozświetleni. Milionowy tłum mimo ścisku i wszelkich utrudnień nie był wobec siebie agresywny. Ani razu podczas tej pielgrzymki nie usłyszałem tak rozpowszechnionego w rzeczywistości komunistycznych kolejek - „pan tu nie stał". Poza oczywistym przesłaniem religijnym, poza przesianiem politycznym ta pielgrzymka wniosła w nasze życie powiew radości, świeżości i nadziei. Jej naturalną konsekwencją stała się w rok później rewolucja „Solidarności". Rewolucja także uśmiechnięta, rozśpiewana, często rozmodlona.
Pokłady wściekłości wobec komunistycznego reżimu były przecież ogromne. A jednak nie leciały kamienie, nie rzucano butelkami z benzyną w okna komitetów partyjnych. Uczeni wywiedli z doświadczenia „Solidarności" błyskotliwą teorię „samoograniczającej się rewolucji". Tyle tylko, że ta nazwa zawiera w sobie wewnętrzną sprzeczność. Rewolucja z samej swojej natury jest totalna i nieograniczona. To, że w Polsce przebiegła ona radośnie i pokojowo, wynikało właśnie z nadziei i radości, jakie wniósł Jan Paweł II podczas swojej pierwszej, niezwykłej pielgrzymki.
Przyznam, że zderzenie tego wspomnienia z wynikami socjologicznych ankiet, mówiących, iż pozytywnym bohaterem Polaków AD 2004 jest Edward Gierek, jeży włosy na głowie. A więc, tak mało czasu było potrzeba, byśmy zapomnieli, że sam fakt chodzenia do kościoła w „złotych czasach gierkowskich" stanowił przeszkodę w zawodowym awansie. Byśmy nie pamiętali o tym, że na prymitywną pralkę automatyczną trzeba było wówczas pracować pół roku (i spędzić jeszcze drugie tyle w komitetach kolejkowych), zaś średnio zarabiający Polak mógłby sobie (gdyby była) za pensję kupić 22 kg szynki (dzisiaj za zasiłek dla bezrobotnych może kupić 30). Nie mówię o rzeczach tak oczywistych, jak wolność czy brak wszechobecnego kłamstwa w życiu publicznym. Ale każdy, kto twierdzi, że „za komuny było lepiej" wygłasza zwyczajne brednie.
25 lat temu nie mieliśmy wątpliwości. Jako naród obudziliśmy się z letargu. Otrzymaliśmy dar nadziei. Nadzieli, której starczyło na kolejne dziesięciolecie. Bo 15 lat temu w częściowo wolnych wyborach udało się Polakom dokonać kolejnego kroku w pokojowej rewolucji i odsunąć komunistów od władzy. Ale też po kolejnym radosnym czerwcu spoczęliśmy na laurach. Papieskie pielgrzymki zaczęliśmy przyjmować jako coś zwykłego, coś co nam się należy. Na Mszach Świętych wciąż były tłumy. Ich przesłanie stało się jednak trudniejsze. Papież przypominał nam - już wolnym -że z wolnością nierozerwalnie wiąże się odpowiedzialność. O tym, że radość świętowania tylko wtedy jest pełna, gdy poprzedza ją uczciwa praca. Kiwaliśmy głowami i wracaliśmy do domów. A potem w kompletnym oderwaniu od tego, co słyszeliśmy, połowa spośród nas głosowała w wyborach na panów Kwaśniewskiego czy Millera.
Szczególnie mocno od nauczania kolejnych pielgrzymek oderwał się świat polityczny. W miejsce ideologii obowiązku i pracy dla dobra publicznego obserwujemy w tym świecie kult małego kombinatorstwa i krótkoterminowych interesików. Nieomal podręcznikowym przykładem takiego dwójmyślenia jest trwający kryzys rządowo-parlamentarny.
Normalny człowiek patrzy na to wszystko i zadaje sobie pytanie, o co tutaj chodzi?
Przypomnę, że rządząca partia postkomunistyczna się rozpadła, poparcie społeczne dla jej rządu zdaje się ograniczać do grupki ludzi czerpiących bezpośrednie profity z takiego, a nie innego układu rządowego. A SLD pazurami trzyma się władzy. Władzy, która demontuje tę partię do reszty. Wreszcie władzy, której dalsze sprawowanie przez postkomunistów może doprowadzi do jednego tylko skutku - sukcesu Andrzeja Leppera i „Samoobrony".
Upraszczając, mamy dziś na rynku politycznym trzy stanowiska. Pierwsze - zjednoczonych znów prezydenta i SLD - głosi, że jedynym i najlepszym kandydatem na premiera jest Marek Belka, a jego rząd złożony głównie z polityków SLD jest doskonałym rządem ponadpartyjnym i powinien rządzić do wiosny przyszłego roku. Stanowisko drugie, prezentowane przez odłam SLD, czyli SDPL Marka Borowskiego brzmi - rząd jest dobry ale nie ma legitymacji politycznej i powinien rządzić do jesieni. Ku temu stanowisku zdaje się przechylać ostatnio Platforma Obywatelska. Stanowisko trzecie, prezentowane przede wszystkim przez PiS oraz Ligę Polskich Rodzin jest najbardziej zbieżne ze zdroworozsądkowym podejściem do polityki. Czyli - rząd jest fatalny, a Sejm nie ma społecznej legitymacji, dlatego powinny odejść jak najszybciej, co realnie oznacza wrzesień. No i jest jeszcze Samoobrona, która stanowiska nie ma poza tym, żeby zrobić zadymę i jak najwięcej zyskać na wyborach. Lepper liczy po cichu, że wybory będą w sierpniu, kiedy zamożniejsza i bardziej umiarkowana część wyborców będzie na urlopach.
Poza oficjalnymi stanowiskami partii jest jeszcze sfera motywacji skrywanych przed obywatelami. I tak, powołanie komisji sejmowej w sprawie „Orlenu" sprawia, że do grona zwolenników szybszego rozwiązania Sejmu dołączy Leszek Miller i liczna partia przyjaciół Jana Kulczyka, nie zainteresowanych publicznym rozgrzebywaniem naftowych interesów. Naturalnie nie przyznają tego publicznie, ale za kulisami będą starli się doprowadzić do upadku Belki. Z kolei Aleksander Kwaśniewski - do niedawna zwolennik przedterminowych wyborów, policzył sobie, iż jego interesy, powiązane z różnymi prywatyzacjami (zwłaszcza PZU) najlepiej ochroni Marek Belka. A kiedy jeszcze pojawiła się realna groźba postawienia go przed Trybunał Stanu, prezydent będzie bronił Belki jak niegdyś socjalizmu. Marek Borowski, lider partii stworzonej z wyraźnej inspiracji Aleksandra Kwaśniewskiego zdał sobie nagle sprawę z tego, że został sam. Ma wprawdzie grupę posłów, ale nie ma pieniędzy, lokali i struktur, bo te zostały przy SLD. Aby przetrwać, SDPL musi zniszczyć partię Janika, a to może nastąpić tylko wówczas, gdy wybory będą szybko i zadziała efekt nowości. Platforma i Samoobrona wierzą w sondaże dające im najlepszą pozycję w obecnym parlamencie. Tyle, że Platforma w razie wyborów sierpniowych (a taki termin wynika z Konstytucji) nie może liczyć na studentów - w większości popierających partię Rokity - bo ci będą na wakacjach, ani na klasę średnią, ta bowiem w sierpniu jest na Cyprze, czy w Hiszpanii i urlopu dla wyborów odwoływać nie zamierza. Lepper i LPR z kolei muszą doprowadzić do wyborów jak najszybciej, gdyż wiedzą, że w listopadzie i grudniu nastąpią wypłaty dopłat unijnych dla rolników, co może sprawić, że antyunijny elektorat wiejski zasadniczo zmieni nastawienie do Unii Europejskiej i wróci do PSL-u.
Uff. Tyle o rachubach poszczególnych podmiotów na polskiej scenie politycznej. Charakterystyczne, że wszyscy szermują interesem państwa, podczas gdy - jak starałem się dowieść -myślą wyłącznie o własnych szansach wyborczych i oszwabieniu obywatela poprzez takie lub inne - pozorne - sukcesy. Słowo „Polska" brzmi w telewizji. Na sejmowych korytarzach mówi się raczej o wymianach dwóch starostów za jednego wicemarszałka województwa i sześciu posadach dla kuzynów pana posła w zamian za nieobecność na głosowaniu. Za kulisami krążą też spece od służb specjalnych i wysłannicy różnych instytucji państwowych obiecujący już to ujawnienie, już to zgubienie stosownych teczek i dokumentów. Zwykle o charakterze kompromitującym poszczególne osoby. I wszyscy czekają na wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego traktowane jako duży sondaż opinii publicznej.
Coraz wyraźniej widać, że na jednym terytorium państwowym są dwie Polski. Pierwsza to ta rozświetlona, radosna i pełna nadziei Polska z czasów papieskiej pielgrzymki, Polska Sierpnia '80, Polska wyborów roku 1989, Polska ludzi rozkładających z nadzieją małe kramiki na targowiskach i ulicach miast. I druga Polska, dusznych korytarzy władzy, nowobogackich bankietów oligarchów świeżego chowu i strachu przed ujawnieniem teczek skrywających niejasną przeszłość i ciemne interesy. Ta druga przestanie rządzić tylko wówczas, gdy w wyborach - oby jak najszybszych - zagłosujemy wedle prostego kryterium prawości ludzi i prawdziwości głoszonych przez nich programów. Lekcja sprzed ćwierci wieku, że nic tak nie oczyszcza jak proste słowa prawdy, pozostaje wciąż aktualna.
JERZY MAREK NOWAKOWSKI
Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 był podsekretarzem stanu i głównym doradcą premiera ds. zagranicznych, obecnie jest komentatorem międzynarodowym tygodnika WPROST.
opr. mg/mg