Refleksje na temat wystawy "Wojna Eksterminacyjna. Zbrodnie Wehrmachtu 1941 do 1944"
Pod koniec maja, po odwiedzeniu wielu innych miast niemieckich, przyjechała do Bremy kontrowersyjna wystawa Vernichtungskrieg. Verbrechen der Wehrmacht 1941 bis 1944 ("Wojna Eksterminacyjna. Zbrodnie Wehrmachtu 1941 do 1944"). Została ona zorganizowana przez Instytut Badań Społecznych w Hamburgu, prywatną instytucję, którą założył Jan Philipp Reemtsma, profesor literatury niemieckiej z Hamburga, zarazem multimilioner, spadkobierca wielkiego koncernu tytoniowego, od niedawna inwestującego również w Polsce. Instytut świadomie nawiązuje swoją nazwą do słynnego Instytutu Badań Społecznych we Frankfurcie, w którym grupa lewicowych myślicieli z Maxem Horkheimerem i Theodorem Wiesengrund Adorno na czele, nazwana potem "szkołą frankfurcką", rozwijała swą "teorię krytyczną". Instytut hamburski ma ambicję odegrania dzisiaj równie istotnej roli, jak niegdyś odgrywał jego imiennik frankfurcki.
Wystawa wywołała - o czym donosiła również polska prasa - wielkie zainteresowanie i szeroką dyskusję w Niemczech, stała się wydarzeniem politycznym. W Monachium miały miejsce nawet demonstracje uliczne, w których między zwolennikami i przeciwnikami wystawy doszło nieomal do starcia. Ostro zaprotestował przeciw niej Peter Gauweiler, polityk CSU znany ze swych narodowych poglądów, lecz swoje zastrzeżenia wyraził także były prezydent Richard von Weizsäcker, niegdyś oficer Wehrmachtu. Po monachijskich wydarzeniach w parlamencie niemieckim odbyła się długa debata. Także w Bremie nie obyło się bez politycznych dyskusji, choć znacznie łagodniejszych. CDU zakwestionowała decyzję pokazania wystawy w pomieszczeniach ratusza, w miejscu - jej zdaniem - nazbyt oficjalnym. Po dyskusji ostatecznie ustąpiła, pod warunkiem poprzedzenia wystawy ekspozycją na temat Stauffenberga i ruchu oporu oficerów Wehrmachtu, co też się stało.
Łatwo więc zrozumieć, że z wielkim zaciekawieniem poszedłem na uroczyste otwarcie, które odbyło się w miejscowym teatrze przy placu Goethego. Mimo zapowiedzi, że należy się spodziewać demonstracji partii radykalnie prawicowych i neofaszystowskich, do zamieszek nie doszło. Brema to jednak nie Monachium. Na ziemi przed teatrem siedziała gromada młodzieży - nieodmiennie wyglądającej tak samo - demonstrująca swoje poparcie dla wystawy. Widać było flagi, zmobilizowano znaczne siły policji, ale wszystko odbyło się spokojnie. W ogóle tłum młodzieży nie był zbyt duży - czyżby dlatego, że bodajże tego samego dnia odbywał się koncert Michaela Jacksona?
W uroczystości brała udział bremeńska prominencja z burmistrzem i przedstawicielami senatu na czele. Brema - przypomnijmy - jest najmniejszym krajem związkowym Republiki Federalnej, dumnym ze swej niezależności, hanzeatyckiej tradycji i lokalnego kolorytu. Przemawiali Sabine Offe, przewodnicząca towarzystwa "Erinnem für die Zukunft" ("Przypomnienie dla przyszłości"), Jan Philipp Reemtsma oraz Michael Friedman, adwokat, obok Bublisa jeden z najbardziej znanych przedstawicieli mniejszości żydowskiej w Niemczech, członek Centralnej Rady Żydów w Niemczech, a przy tym polityk CDU.
Przemówienia i cała uroczystość potwierdziły to, co ujawniła ogólnoniemiecka debata wokół wystawy, mianowicie, że dzisiaj nieco inaczej niż kiedyś dyskutuje się na temat Trzeciej Rzeszy i jej zbrodni. W centrum uwagi stoi osobista odpowiedzialność jednostki, odpowiedzialność "zwykłych ludzi". Jak w swoim wystąpieniu podkreślał Reemtsma, jeszcze w czasach młodzieżowej rewolty lat sześćdziesiątych narodowy socjalizm interpretowano i oceniano głównie w kategoriach systemu. Uchodził on za wykwit późnego stadium kapitalizmu. "Winny" był bieg historii oraz pewne warstwy i klasy społeczne. Gdy chodziło o jednostki, o tzw. szarych ludzi, traktowano ich raczej jako ofiary systemu, w który byli "uwikłani". To nie lud był winny, lecz system polityczny, który ich zmuszał do zbrodni. Osobistą odpowiedzialność ponosili prawie wyłącznie przedstawiciele elit politycznych. Wystarczyło potępić nazistowskie instytucje, skazać niektóre osoby, oskarżyć dawne elity, nie trzeba było zastanawiać się głębiej nad niemiecką tożsamością ani nad odpowiedzialnością społeczeństwa "zwykłych" ludzi.
Ostatnio debata na temat odpowiedzialności za Holocaust oraz nazistowską przeszłość ponownie odżyła, mimo że nieuchronne zmiany pokoleniowe sprawiają, iż wydarzenia wojenne powoli stają się kwestią coraz bardziej należącą do historii. Dyskusję ożywiła książka Daniela Goldhagena Hitlers willing executioners. Ordinary Germans and the Holocaust ("Gorliwi pomocnicy Hitlera. Zwykli Niemcy i Holocaust"). Mimo że historycy dość zgodnie ją krytykowali, twierdząc, że jest warsztatowo zła i w istocie cofa badania nad hitleryzmem, wywołała ona ogromne zainteresowanie i spory. Pomimo surowej oceny specjalistów, Goldhagena, który w 1996, a także w 1997 roku odwiedził Niemcy i wziął udział w paru publicznych dyskusjach, przyjmowano brawami. Podstawowa teza Goldhagena jest nadzwyczaj prosta - ci, którzy gotowi byli brać udział w masowych mordach, nie powodowali się strachem lub cynizmem, nie byli nihilistami, zwyrodnialcami lub bezwolnymi wykonawcami, lecz mordowali z własnej woli, ba, często nawet z chęcią, skwapliwie i gorliwie, gdyż byli przekonani, że czynią właściwie i słusznie, także w moralnym sensie. Ich przekonania i czyny wyrastały z antysemityzmu, głęboko zakorzenionego w niemieckiej kulturze. W tym wypadku to na pewno "świadomość (a mianowicie pewien typ kultury) określała byt", nie zaś odwrotnie. Goldhagen uważa, że Włosi czy Duńczycy postawieni przed takim samym zadaniem zachowaliby się inaczej i że sprawcy bynajmniej nie są "zwykłymi, normalnymi ludźmi", jak twierdzą "uniwersaliści", którzy sądzą, że Holocaust mógł się zdarzyć wszędzie i że "zwykli, normalni ludzie" są w pewnych okolicznościach zdolni do takich czynów. Taką tezę wysuwa na przykład Christopher R. Browning w książce Ordinary Men Reserve Police Battalion 101 and the Final Solution in Poland (1992), który częściowo opiera się na tych samych materiałach archiwalnych, co polemizujący z nim Goldhagen. Browning w sugestywny i zarazem drobiazgowy sposób przedstawia, jak "normalni ludzie", policjanci pochodzący głównie z Hamburga i Bremy, stali się masowymi mordercami - batalion rozstrzelał w sumie 38000 Żydów (w okolicach Siedlec, Białej Podlaskiej i Lublina) oraz deportował 41200 do Treblinki. Pokazuje, jak przełamywane były początkowe opory, jakie były indywidualne strategie "radzenia sobie" z tą sytuacją, na przykład strategia tego pochodzącego z Bremerhaven policjanta, który usprawiedliwiał się przed sądem, że starał się rozstrzeliwać tylko dzieci, które - po zabiciu ich rodziców - i tak nie miały szans na przeżycie. Postawy były różne, w zależności od charakteru i temperamentu (np. jeden z oficerów zaprosił swoją świeżo poślubioną małżonkę, aby mogła obserwować akcję likwidowania getta w jednym z miasteczek i podziwiać jego autorytet i władzę), ale do wyjątków należeli ci, którzy odmówili swego udziału w tego rodzaju akcjach.
Obaj, Goldhagen i Browning odmienne znaczenie przypisują czynnikowi kulturowemu. Browning uważa, że niewiele on wyjaśnia, gdyż w XX wieku zdarzyło się wiele masowych zbrodni w bardzo różnych kontekstach kulturowych. Goldhagen sądzi, że Niemcy chcieli być egzekutorami zbrodni, podczas gdy Browning twierdzi, że większość z nich tego nie chciała, ale w zaistniałych okolicznościach uległa bez większego oporu. Obaj jednak wskazują na możliwość odmowy uczestnictwa oraz na fakt, że bardzo niewielu policjantów z tej możliwości skorzystało, mimo że nie jest znany ani jeden wypadek ukarania za odmowę udziału w rozstrzeliwaniach. Obaj interesują się "zwykłymi ludźmi", pokazując wiele epizodów z "życia codziennego" sprawców zbrodni. Tymczasem inni oponenci Goldhagena - wśród nich wybitny historyk Hans Mommsen, który stał się głównym polemistą w czasie pobytu Goldhagena w Niemczech - skłonni byli zwracać uwagę na struktury, organizacje, mechanizmy. Krytykowali "tanie moralizatorstwo" Goldhagena, odrzucali jego kulturowe wyjaśnienie.
Wystawa na temat zbrodni Wehrmachtu wpisuje się w tę debatę. Jak bowiem powiedział Reemtsma, przypadek Wehrmachtu, przez który przewinęło się w sumie 18 milionów ludzi, sprawia, że nie można się emocjonalnie zdystansować wobec zbrodni narodowego socjalizmu. Pokazuje on, że granica między zbrodnią a "normalnością" była bardzo płynna, że zbrodnie Wehrmachtu są "potencjalnie zbrodniami każdego z nas, zbrodniami męża, ojca, brata, wujka, dziadka każdego z nas".
Kontrowersja wokół wystawy nie dotyczyła bynajmniej generalnej oceny Trzeciej Rzeszy. Republika Federalna jest bowiem, jak wiemy, zbudowana na odrzuceniu i potępieniu Trzeciej Rzeszy, a nowa niemiecka tożsamość narodowa definiuje się także przez uznanie odpowiedzialności za Holocaust. Co do tego w sferze publicznej istnieje całkowita jasność, jest to aksjomat nowej kultury politycznej Niemiec (aczkolwiek postawy ludności zmieniały się powoli - pod koniec lat czterdziestych 57% badanych w Niemczech Zachodnich zgadzało się z twierdzeniem, że narodowy socjalizm był w gruncie rzeczy ideą dobrą, tylko źle zrealizowaną, trzydzieści lat później tego zdania ciągle było jeszcze 26%. W 1989 prawie dwie piąte Niemców uważało, że gdyby nie wojna i prześladowanie Żydów, Hitler byłby jednym z największych niemieckich mężów stanu, a więcej niż dwie piąte, że narodowy socjalizm miał i dobre, i złe strony; wśród gorzej wykształconych twierdziło tak nawet aż 45%.)
Chodziło raczej o interpretację, o winę "wszystkich". Przeciwnicy wystawy zarzucali jej fałszywe uogólnienie, moralizatorstwo, granie na uczuciach, brak rzetelnej informacji historycznej, oczernienie żołnierzy Wehrmachtu w ogóle, wreszcie przemycanie lewicowej ideologii pod pozorem poszukiwania prawdy. Natomiast liczni jej zwolennicy podkreślali, że niweczy legendę "czystego Wehrmachtu", że zmusza do osobistej refleksji.
Słuchając przemówień w Bremie i obserwując reakcję publiczności, nie mogłem powstrzymać podziwu. Niemcy uczynili niezwykle dużo w rozrachunku z własną historią, choć był to i jest proces niezmiernie bolesny, co reakcje na wystawę raz jeszcze pokazały. Można oczywiście zastanawiać się nad ukrytymi funkcjami powracających fal zbiorowego rachunku sumienia, można krytykować nadmierną rytualizację wielu działań służących przypomnieniu i zbiorowej samorefleksji, można i trzeba dostrzegać przejawy instrumentalizowania ich dla celów politycznych, można wskazywać na nacisk międzynarodowy, który niejako nie pozostawia Niemcom innego wyboru. Ale mimo to nie ulega wątpliwości, że Niemcom należy się szacunek za sposób, w jaki odnoszą się do swej przeszłości.
Widać to wyraźnie, gdy przyjrzymy się innym przypadkom masowych zbrodni. Oczywiście niemiecki przypadek jest szczególny, bo zbrodnia popełniona na Żydach nie ma sobie równej. Trudno jest więc porównywać z innymi - a czasami nawet wręcz formułuje się moralny zakaz dokonywania wszelkich porównań, gdyż uważa się, iż prowadzi to do relatywizacji. Wokół tej właśnie kwestii toczył się kiedyś w Niemczech tzw. "spór historyków". Ale przecież także inne narody i społeczeństwa mają na swym - kolektywnym - sumieniu niemałe zbrodnie. Nigdzie jednak nie prowadzono tak wnikliwych, tak nieubłaganych dyskusji na temat odpowiedzialności społeczeństwa i poszczególnych jednostek. Widać to wyraźnie, gdy idzie o drugą formę dwudziestowiecznego totalitaryzmu - o komunizm, szczególnie w jego fazie stalinowskiej. Przecież także GUŁag nie byłby możliwy bez masowego udziału społeczeństwa, bez wielu skwapliwych i chętnych pomocników. "Uwikłanych" było weń znacznie więcej ludzi i w znacznie dłuższym okresie - od 1928 do 1953 roku. Liczba ofiar stalinizmu przekracza liczbę ofiar narodowego socjalizmu. Tymczasem mogłoby się zdawać, że terror stalinowski obył się bez pomocników i wykonawców. Rozrachunek z oprawcami w latach 1953-56 ograniczył się do około 100 osób; od końca lat osiemdziesiątych znowu rehabilituje się ofiary, lecz kwestia oprawców nie jest dyskutowana (pisał o tym Markus Wehner w artykule Terror ohne Helfer. Warum es für den Stalinismus keine Täterforschung gibt, zamieszczonym we "Frankfurter Allgemeine Zeitung" z 29 maja 1996).
O ile wiem, w Rosji nigdy nie toczyła się szeroka dyskusja na temat odpowiedzialności "szarego człowieka", a jeśli nawet był to temat podejmowany przez intelektualistów, nie wpłynęło to na świadomość społeczeństwa. Niedawno w telewizji niemieckiej pokazano wywiad z byłym komendantem obozu w Workucie, który opowiadając o swojej ciężkiej pracy, szeroko rozwodził się nad swoim czystym sumieniem. Brzmiało to całkiem wiarygodnie - rzeczywiście zdawał się mieć sumienie zupełnie czyste. Nie sądzę też, by był inaczej postrzegany przez swoje otoczenie. Ciekawe, że nawet ci, którzy patrzą na stalinizm z zewnątrz, oraz ci, którzy byli ofiarami zarówno narodowego, jak i stalinowskiego socjalizmu, czynią często takie rozróżnienie, dyskutując o winie i odpowiedzialności zbiorowej. Jeśli chodzi o Niemców, rzadko lękano się generalizacji, jeśli chodziło Związek Radziecki - pojęcie zbiorowej odpowiedzialności najczęściej odrzucano, nie mówiąc już o przypisywaniu jej jakiemuś narodowemu podmiotowi. W tym wypadku "lud" zdaje się być rzeczywiście czysty jak łza, a zbrodnie zbyt "międzynarodowe", by ktokolwiek czuł się za nie odpowiedzialny. Zapewne można podać wiele argumentów uzasadniających taką różnicę nastawienia - na przykład powołać się na fakt, że ofiarami komunizmu byli także Rosjanie, że trudno jest oddzielić sprawców od ofiar. Ale zapewne wynika ona także z różnicy stosunku do ideologii uzasadniających oba systemy.
W Niemczech jest to problem, który pojawił się na nowo po roku 1989 jako problem praktyczno-polityczny. Niemcy są krajem, który przeżył obie dyktatury, narodowosocjalistyczną i komunistyczą (i to w innym sensie niż np. Polska). Ta druga przyszła co prawda z zewnątrz i była stosunkowo łagodna, ale także znalazła wielu gorliwych pomocników i nie obyła się bez ofiar. Obie były zakorzenione w kulturze niemieckiej - bo przecież także marksizm z niej wyrastał. Teraz "przezwyciężenie przeszłości", tym razem komunistycznej, znów stało się zadaniem politycznym, społecznym i intelektualnym. Niemcy już po raz drugi zmagają się z przeszłością, starając się tym razem wykonać to jeszcze lepiej. Niedawno Christian Mayer w interesującym artykule na temat funkcji przypomnienia i zapomnienia porównał sposób "przezwyciężania przeszłości" w przypadku obu systemów, krytykując surowość w traktowaniu dziedzictwa NRD i optując za amnestią i zapomnieniem. Jak dotąd jest to jednak głos odosobniony.
Muszę przyznać, że mimo tej ogólnej oceny sposobu, w jaki Niemcy "przezwyciężają swoją przeszłość", po obejrzeniu samej wystawy ogarnęły mnie pewne wątpliwości. Pojawiły się pewnie dlatego, że jej główne przesłanie było dla mnie - jako Polaka - rzeczą oczywistą. O tym, że Wehrmacht nie był niewinną i rycerską armią, wiemy nie tylko z opowiadań rodzinnych, ale jest to od dawna udokumentowane przez polskich historyków. U nas raczej musimy przypominać, że nie należy pochopnie uogólniać. Nie wątpiłem też ani chwilę w potrzebę tej wystawy. Sądzę nawet, że trzeba by ją było zaprosić do Polski, szczególnie na Śląsk. Ze zrozumiałych względów zwiedzałem też z większym dystansem niż inni (jakkolwiek wystawiane zdjęcia nie pozwalają pozostać obojętnym) - w przeciwieństwie do pozostałych zwiedzających nie obawiałem się ujrzeć wśród sprawców twarzy swoich krewnych. Mówiąc nieco złośliwie, nie miałem żadnej szansy na pokutę i poczucie się lepszym człowiekiem tak tanim kosztem.
Moje wątpliwości nie dotyczyły wcale tego, co ta wystawa pokazuje, lecz czego nie pokazuje, ba, w ogóle nie wspomina, a także tego, co przez to milczenie może sugerować osobom mało obeznanym w historii. Oczywiście rozumiem, że musiała ograniczyć się do pewnego wycinka czasowego, że nie mogła udokumentować wszystkiego i dlatego koncentruje się tylko na trzech istotnych epizodach - pokazuje mianowicie drogę 6 armii przez Ukrainę w kierunku Stalingradu, akcje Wehrmachtu na Białorusi oraz walkę z partyzantami serbskimi (nota bene szkoda, że nie zaproszono na uroczystość otwarcia kogoś z Serbii lub Białorusi), ale czy rzeczywiście - choć kampania 1941 była wyjątkowa - nie należałoby wspomnieć choć jednym zdaniem, że także przed 1941 rokiem Wehrmacht nie był zwykłą armią? Wszak (jak podaje np. Szymon Datner) w ciągu pierwszych 55 dni, kiedy na zajętych obszarach władzę pełniła administracja wojskowa, w 714 egzekucjach zamordowano ponad 16 tysięcy osób.
Ale to sprawa uboczna, więcej do myślenia dała mi inna. Otóż wystawa pokazuje i opisuje zbrodnie Wehrmachtu w Radzieckich Republikach Białorusi i Ukrainy, nie wspominając ani słowem, że w znacznej mierze chodzi o terytoria Polski zajęte przez Związek Radziecki na mocy paktu Hitler-Stalin, o którym również brak wzmianki. Miejsca zbrodni to polskie miasta i wsie, ofiary to także Polacy oraz Żydzi - polscy obywatele i Polacy żydowskiego pochodzenia - Białorusini i Ukraińcy - obywatele polscy (także według obowiązującego wówczas prawa międzynarodowego). Tymczasem choć gdzieniegdzie zdarzają się zdjęcia z Polski - na przykład z getta warszawskiego - to nie tylko Nieśwież czy Nowogródek przedstawione są z całkowitą oczywistością jako miasta radzieckie, ale także Białystok, Podlasie itp., a więc miejsca, które dzisiaj jeszcze znajdują się w granicach Polski. Czyżby organizatorzy uznawali umowę obu dyktatorów?
Zapewne byłoby zbyt dużym wymaganiem, by choć jednym słowem odniesiono się do polityki okupacyjnej Związku Radzieckiego na tych terytoriach, mimo że - jak twierdzi Allan Bullock w swej książce Hitler and Stalin. Parallel lives (1991) - polityka ta pokazuje jasno praktyczną konwergencję obu reżimów, które znajdowały się rzekomo w nieprzezwyciężalnym konflikcie ideologicznym. Jak stwierdza wybitny historyk, w latach 1939-41, w ciągu 21 miesięcy, kiedy Polska była podzielona na sowiecką i niemiecką strefę okupacyjną, zginęło około 1/3 wszystkich ofiar-obywateli polskich. Wiemy, że w wyniku deportacji w strefie radzieckiej z około 1,5 mln Polaków zginęła połowa, w tym również - jak podaje Norman Davies - około 100 000 polskich Żydów, z wielkim rabinem Warszawy na czele.
Można oczywiście rzec, że nie tego ta wystawa dotyczy i że wrażenia, jakie odnoszę, wynikają z mojego chronicznego polonocentryzmu, który usiłuję wprawdzie powściągać, lecz zapewne nie zawsze mi się to udaje. Ale sądzę, że sprawa nie jest przypadkowa, że przykład ten pokazuje, iż z niemieckiej perspektywy widzenia historii systematycznie wypadają pewne fakty, tak istotne dla nas. A wypadają, bo zaciemniają jasny obraz, psują klarowny morał historii. Mogłem się o tym wielokrotnie przekonać w trakcie rozmów, w tym także rozmów z wybitnymi historykami niemieckimi, oraz w trakcie rozlicznych lektur. Nie chodzi tylko o ignorancję, choć jest ona rozległa, lecz przede wszystkim o trwałość pewnych schematów. Niedawno znany historyk Immanuel Geiss, mój kolega z Bremy, opowiadał w swym wykładzie, jak długo na niemieckich uniwersytetach nie wypadało mówić o Katyniu, gdyż mogło to uchodzić za usprawiedliwianie narodowego socjalizmu (w stylu Ernsta Nolte) i uleganie jego propagandzie. Mam wrażenie, jakby także organizatorzy wystawy sądzili, iż umniejszy się wagę zbrodni Wehrmachtu, wspominając, że Hitler napadł na swego sojusznika, który na zajętych terytoriach uprawiał również zbrodniczą politykę.
Nie chodzi oczywiście o podkreślanie "martyrologii narodu polskiego" ani tym bardziej licytowanie się liczbą ofiar. Chodzi o to, że godny podziwu moralny rozrachunek Niemców z samymi sobą w rzeczywistości sprawiał, że pewne fakty, niezmiernie ważne dla Polaków, umykały z pola widzenia.
Ta luka w pamięci dotyczy zresztą nie tylko owego okresu harmonijnej współpracy ze Związkiem Radzieckim w tępieniu polskości, lecz nawet działań samych Niemców w czasie okupacji w Polsce. Jest rzeczą charakterystyczną, że prawie nikt w Niemczech - nawet profesorowie uniwersytetu, łącznie z prezydentem Herzogiem - nie słyszał o powstaniu warszawskim.
Myślę, że nie jest to bez znaczenia dla naszego sąsiedztwa. W Polsce wiele się dzisiaj robi, aby zmienić obraz historii stosunków polsko-niemieckich, aby dostrzec też polskie winy. Trzeba jasno i otwarcie mówić o przestępstwach i zbrodniach popełnianych na wypędzanej ludności niemieckiej. Mamy w tej mierze ogromne zaległości. Ale nie znaczy to, że po stronie niemieckiej wszystko już zostało powiedziane i że to, co zostało powiedziane, stało się częścią kolektywnej świadomości. Wystarczy wziąć pierwszy z brzegu szkolny podręcznik do historii, aby się o tym przekonać.
W niemiecką kolektywną świadomość, w kulturę polityczną tego kraju jest wpisane poczucie winy wobec Żydów. Dlatego też - w przeciwieństwie do tego, co dzieje się w Polsce - antysemickie wypowiedzi nie są tolerowane w sferze publicznej. Myślę, że możemy się w tym względzie dużo od Niemców nauczyć. (Co oczywiście nie znaczy, że w Niemczech nie ma antysemityzmu. Dane socjologiczne pokazują nawet, że nie jest o wiele niższy niż w Polsce.) Możemy się też od nich nauczyć, jak odważnie podejmować rozrachunki z przeszłością. Jednak antypolonizm nie tylko w Niemczech nie zaniknął, ale wyraźnie się nasila, pomimo bardzo dobrych stosunków międzypaństwowych. Badania socjologiczne pokazują, że jest on znacznie wyższy niż niemiecki antysemityzm, a także niż antysemityzm w Polsce. Co więcej, nikogo zdaje się on nie razić. Podam tylko jeden przykład: nie tak dawno niemiecką opinię publiczną oburzył fakt, że znany aktor w czasie swego pobytu w USA obraził po pijanemu czarnego portiera używając rasistowskich wyrażeń. Jeden z programów telewizyjnych natychmiast zerwał z nim kontrakt. Przypadkiem tego samego dnia oglądałem w telewizji program rozrywkowy, w trakcie którego pewien wykonawca (nie był to bynajmniej znany już z tego rodzaju wyskoków Harald Schmidt) pozwolił sobie na antypolski dowcip. Publiczność przyjęła to z dużym zadowoleniem, choć przy braku poczuciu humoru można by uznać ten żart za pochwałę zbiorowego mordu. Oczywiście nie było potem żadnej reakcji w prasie czy gdziekolwiek indziej. Gdyby dowcip dotyczył Murzynów, wywołałby oburzenie, gdyby odnosił się do Żydów, satyryk musiałby zmienić zawód.
Nie jest to antypolonizm bez Polaków. Niektórzy nasi rodacy walnie przyczynili się do wzmocnienia dawnych negatywnych stereotypów. Martwi mnie jednak atmosfera społecznego przyzwolenia, jaka mu w Niemczech towarzyszy. Myślę, że wynika ona po części z tego, że twardy rozrachunek Niemców z własną przeszłością niestety nie objął Polaków - przynajmniej nie w takim zakresie, w jakim należałoby sobie życzyć.
Omawiana tu wystawa też się do tego nie przyczynia. Powiedziałbym - mimo całej moralnej wrażliwości organizatorów wręcz udaremnia taki rozrachunek. Argument, że jej moralne i historyczne przesłanie dotyczy czegoś innego, niezupełnie mnie zadowala, gdyż trudno przyjąć, by moralny rozrachunek musiał opierać się na obrazie przeszłości, który w swej jednostronności jest aż nadto wątpliwy i który sam po roku 1989 wydaje się należeć już do przeszłości, odchodząc do historii wraz ze światopoglądem generacji 68.
ZDZISŁAW KRASNODĘBSKI, ur. 1953, socjolog i filozof, prof.dr hab., wydał m.in.: Rozumienie ludzkiego zachowania (1986), Upadek idei postępu (1991).