Wprowadzenie jednomandatowych okręgów do Senatu mogłoby być krokiem we właściwym kierunku, jednak okazuje się, że to raczej zmyłka...
Wprowadzenie jednomandatowych wyborów do Senatu należałoby powitać jako znaczący krok we właściwym kierunku, czyli wprowadzenia powszechnej zasady wyborów jednomandatowych, w tym — a raczej przede wszystkim — do Sejmu. Należałoby. Wszystko wskazuje jednak, że jest to raczej zamarkowanie kroku. Skąd ten pesymizm, gdy powinno się cieszyć, że wreszcie głosować możemy na osoby a nie listy partyjne?
Pesymizm wynika z panującej w Polsce atmosfery wojny między dwiema głównymi partiami. Zacietrzewieni wyborcy zagłosują na swoich, by nie dopuścić obcych. Senat będzie więc kopią Sejmu i jego rola sprowadzać się będzie jedynie do formalności zatwierdzenia tego, co uchwali Sejm. Trudno liczyć na to, że tak wybrani senatorowie okażą się bardziej samodzielni od przestrzegających karnie dyscypliny partyjnej posłów. Taki Senat będzie ciałem fasadowym, czyli zbędnym, a jego dalsze istnienie — kosztowną fanaberią.
Senat, by pełnić rolę izby refleksji, korygującej pochopne czasami postanowienia Sejmu, musi się od Sejmu różnić, tak by obie izby odzwierciedlały lepiej poglądy społeczeństwa. Osiągnięcie takiego stanu możliwe jest już po najbliższych wyborach, choć jest to mało prawdopodobne. Wystarczy, że wyborcy wyrwą się z klinczu wojny PO z PiS i zagłosują na kandydatów partii pozaparlamentarnych lub kandydatów niezależnych.
Bez względu jednak na to, czy uda się wprowadzić do Senatu reprezentantów komitetów wyborczych innych niż te, które zdominują Sejm, czas już najwyższy ponownie przedyskutować, czym Senat być powinien i jak wybierać jego członków. Dwadzieścia dwa lata funkcjonowania izby wyższej to wystarczająco dużo czasu, by stwierdzić, że Senat w obecnym kształcie nie wnosi niczego istotnego do stanowienia prawa. I nie może być inaczej, jeśli skład Senatu jest powieleniem składu Sejmu.
Wybory do obu izb w tym samym terminie powodują, że układ sił w całym Parlamencie zastyga na okres czterech lat według stanu z dnia wyborów. Późniejsze zmiany poglądów wyborców mogą być zupełnie zignorowane przez wybrańców narodu. Zapobiec temu może rotacja w składzie Senatu wzorowana na rotacji w składzie Senatu USA. W Ameryce kadencja senatora trwa sześć lat, jednak co dwa lata wybierana jest jedna trzecia Senatu. W polskich warunkach mogłoby to doprowadzić do korekty w układzie sił w Senacie w połowie kadencji Sejmu.
Takiemu rozwiązaniu zwykle zarzuca się nadmierne koszty dodatkowych wyborów oraz życie w ciągłej kampanii wyborczej wskutek większej częstotliwości głosowań. Powiedzmy jednak sobie szczerze: od co najmniej sześciu lat żyjemy w stanie nieustannej kampanii wyborczej, nic więc specjalnie się nie zmieni, a częstsza weryfikacja rządzących zmusi ich do bardziej odpowiedzialnych decyzji. A koszty? Mimo wszystko mniej kosztują dodatkowe wybory niż straty wynikłe z działań tych, którzy podejmują decyzje w poczuciu cztero- lub więcej letniej gwarancji bezkarności.
Jeśli przyjrzymy się izbom wyższym krajów, z jakimi zwykle porównujemy nasze rozwiązania: USA, Wielkiej Brytanii, Francji, Niemiec, Włoch, widzimy, że wszędzie izba wyższa powoływana jest inaczej niż izba niższa i dlatego może stanowić jej uzupełnienie i przeciwwagę.
Amerykanie wybierają senatorów w wyborach bezpośrednich po dwóch z każdego stanu, bez względu na jego wielkość. Senatorowie Francji wybierani są pośrednio przez elektorów. Z kolei członkowie niemieckiego Bundesratu delegowani są przez władze poszczególnych landów w ilości zależnej od liczby ludności. Nie jest to jednak prosta proporcja, różnice są bardzo spłaszczone. To coś w rodzaju postulowanego przez Polskę pierwiastka — systemu, jaki Niemcy stosują z powodzeniem od kilkudziesięciu lat, a którego zasady dziwnie nie byli w stanie zrozumieć podczas dyskusji nad Traktatem Lizbońskim. Jeśli dodamy do tego różne terminy wyborów w poszczególnych landach, układ sił w Bundesracie może zmienić się kilkakrotnie w czasie jednej kadencji Bundestagu. W Anglii członkiem Izby Lordów zostaje się z urodzenia, urzędu lub nominacji. Również we Włoszech część senatorów pochodzi z nominacji, czasami dożywotniej.
Na tle powyższych przykładów polskie rozwiązanie jawi się jako kuriozalne i nieefektywne. Widziała to swego czasu rządząca obecnie partia i, będąc w opozycji, zapowiadała likwidację Senatu po dojściu do władzy. Objęcie władzy spowodowało jednak puszczenie tego (i nie tylko tego) postulatu w niepamięć. Ukształtowany na podobieństwo Sejmu Senat nie sprawiał rządzącym kłopotów, a dodatkowo zapewniał (i zapewnia) beneficja zasłużonym działaczom.
Zostawmy jednak likwidację Senatu — pomysł demagogiczny i niezbyt przemyślany. Wyższa izba parlamentu jest potrzebna, jednak w innej niż dotychczasowa postaci. Nad nowa formułą możemy poważnie dyskutować wtedy, gdy pojawi się jakakolwiek szansa na zmianę. Jeśli Senat będzie kopią Sejmu, szans na to nie będzie. Rządzący nie będą mieli w tym żadnego interesu, a nie będzie jakiejkolwiek siły, by zmusić ich przynajmniej do dyskusji. Szansa pojawi się, gdy wybierzemy Senat inny niż Sejm i wtedy z Senatu może wyjść inicjatywa zmian.
Wybierając więc senatorów, nie kierujmy się, jak kibole, lojalnością partyjną ani kalkulacją skuteczności, bo w tych wyborach nie obowiązuje próg wyborczy. O ile do Sejmu głosować będziemy, siłą rzeczy, na partię, o tyle do Senatu głosujmy na człowieka, nawet jeśli nie będzie reprezentował głównych partii. Napisałem „nawet”, a powinienem napisać: „przede wszystkim”. Senator z mniejszych partii, a szczególnie senator niezależny, może głosować zgodnie z własną oceną tego, co słuszne. Nie musi podnosić ręki według sms-a przysłanego z partyjnej centrali.
Po tych wyborach, bez względu na to, jak zagłosujemy, nie będziemy mieli Senatu takiego jak Amerykanie czy Francuzi. Od naszego głosowania zależy jednak, czy następny Senat będzie dalej partyjny czy obywatelski.
opr. mg/mg