Deklaracja premiera Tuska, że udzieli Węgrom politycznego poparcia, zaskoczyła i jego zwolenników, i krytyków. Jaki był sens tej deklaracji?
Odnoszę wrażenie, że po raz pierwszy udało się premierowi mądrze połączyć w polityce zagranicznej interes z przyzwoitością.
Nie miałem dobrego zdania — delikatnie mówiąc — o polityce zagranicznej obecnego rządu, a tu taka niespodzianka. Deklarujący wszem i wobec gorące pragnienie płynięcia głównym europejskim nurtem, wykonał premier zaskakujący ruch w przeciwną stronę. To, czym wprawił w zakłopotanie swoich zwolenników, a zaskoczył krytyków — w tym piszącego te słowa — była odmowa wzięcia udziału w ogólnoeuropejskiej nagonce na premiera Viktora Orbána i deklaracja, że Polska udzieli Węgrom politycznego poparcia.
Nie bardzo wiadomo, na czym konkretnie ma to poparcie polegać. Nie to jest jednak najważniejsze. Ważne jest to, że polski rząd nie zostawił Węgrów samych wobec zmasowanych ataków. Jako wytrwały krytyk poczynań Donalda Tuska muszę uczciwie i z satysfakcją odnotować moje bardzo pozytywne zaskoczenie. Nie przepadam za zbytnią egzaltacją, niemniej muszę przyznać, że pierwszy raz od objęcia władzy przez PO poczułem dumę z wypowiedzi polskiego premiera.
Premier, jak zwykle, nie podał motywów swojej deklaracji, czym spowodował lawinę domysłów. Najprostszym i najbardziej ludzkim wytłumaczeniem byłaby wiedza Donalda Tuska, jako historyka, na temat historii właśnie stosunków polsko-węgierskich a szczególnie rzadko spotykanej w świecie przyjaźni łączącej przez stulecia oba narody i okazywanej sobie wzajemnie pomocy w trudnych chwilach. Być może ujrzał przyjaciela w potrzebie i w naturalnym odruchu ruszył z pomocą. Bardzo bym chciał, by tak było, choć takie wyjaśnienie może być naiwne. Coraz częściej słyszymy, że przyjaźń i lojalność to emocje i uczucia, które nie są kategoriami politycznymi. Liczy się tylko interes. Co ciekawe, równocześnie słyszymy nawoływania do pomocy eurobankrutom uzasadniane europejskim solidaryzmem, a więc raczej uczuciem niż interesem. W minionym wieku Polacy doświadczyli bezinteresownej pomocy Węgrów, choć formalnie Węgry znajdowały się we wrogim obozie i pomoc dla Polski narażała ich bezpieczeństwo i interes. Nie znajduję innego jej uzasadnienia niż tradycyjna przyjaźń. Chciałbym wierzyć, że tym samym kierował się polski premier.
Być może jednak, jak chce wielu opozycyjnych publicystów, Donald Tusk wsparł Viktora Orbána we własnym interesie. Wiele bowiem zarzucanych Orbánowi działań dokonuje i dokonał rząd PO. Po Orbánie mogłaby przyjść kolej na Tuska, więc uniemożliwienie narzucania czegokolwiek Węgrom jest działaniem w obronie własnej. Osobiście daleki byłbym od takich podejrzeń. Donald Tusk zbyt dobrze zna atmosferę europejskich salonów, by nie wiedzieć, że europejskie elity niejednokrotnie wykazały, iż ich reakcje na wydarzenia w krajach członkowskich i oceny ich rządów są podręcznikowym przykładem subiektywizmu. Różnica między obu premierami polega na tym, że, choć pozornie ich działania wyglądają podobnie, to dla Viktora Orbána są one narzędziem do gruntownego zreformowania państwa, natomiast celem Donalda Tuska jest utrzymanie władzy. Ważniejsza jednak dla euroelit różnica to ta, że Orbán w swoich działaniach odwołuje się do miłości ojczyzny i wiary chrześcijańskiej, czyli do wołającej o pomstę Brukseli triady: Boga, ojczyzny i — o zgrozo! — honoru. Dopóki więc Platforma nie uderzy w tony bogoojczyźniane (co raczej jej nie grozi), może kopiować działania Fideszu bez żadnych obaw.
By nie być gołosłownym: na przełomie wieków, w wyniku demokratycznych wyborów, w skład koalicji rządowej w Austrii weszła, jako mniejszościowy partner, Wolnościowa Partia Austrii, której lider — Jörg Haider — odwoływał się do interesu narodowego. Natychmiast okrzyknięty został nazistą lub faszystą (co dla euro elit jest tożsame, ale nie wymagajmy od nich zbytniej subtelności), czyli według obowiązującego słownika skrajnym prawicowcem, choć nazizm, jako żywo, był ruchem lewicowym. I choć ani Haider, choćby z racji wieku, nazistą nie był, ani koalicyjny rząd żadnych ruchów w podejrzanym kierunku nie wykonywał, przeprowadzono dyplomatyczny bojkot Austrii.
W tym samym, mniej więcej, czasie premierem Włoch był niejaki Massimo D'Alema, człowiek nie tyle podejrzewany, ile sam określający się jako komunista, miłośnik jego stalinowskiego wydania. Euroelitom zupełnie nie przeszkadzało, że premierem ważnego kraju Unii był człowiek odwołujący się do najbardziej zbrodniczego ustroju w historii ludzkości. Ale komunizm to lewica.
Wracając do motywów premiera: może po latach wiszenia u klamek wielkich, Donald Tusk zauważył, że tą drogą trudno uzyskać coś więcej niż uśmiech i poklepanie po plecach. Być może czarę goryczy przelał nagłośniony ostatnio sukces polskiej polityki zagranicznej, gdy w zamian za gorliwe spełnianie życzeń liderów Unii, zostaliśmy dopuszczeni do ekskluzywnego grona płacących za eurobankrutów, a o przeznaczeniu wpłacanych przez Polskę pieniędzy dowiadywać się będziemy z prasy. Może, popierając Budapeszt, premier usiłuje pokazać, że polskie posłuszeństwo nie musi być pewne jak amen w pacierzu?
A może wreszcie po latach kierujący polską polityką zagraniczną zrozumieli, że postawa wasalna nie daje możliwości obrony własnych interesów, a kraj kalibru Polski powinno być stać na prowadzenie bardziej samodzielnej polityki. Jednak, po przejściu z nicejskiego na lizboński system głosowania, możliwości samodzielnego działania Polski w Unii zostały znacznie ograniczone. By więc móc przeprowadzić cokolwiek, Polska musi stworzyć możliwie dużą koalicję państw o wspólnych, a przynajmniej częściowo wspólnych, interesach. Taką koalicją może być grupa krajów, określana przed wojną mianem „Międzymorza”: od Finlandii po Bułgarię i Słowenię, a wkrótce Chorwację. Bliskie im są również Austria i Szwecja. Naturalnym liderem takiej grupy jest Polska ze względu na swą wielkość, położenie i znaczenie. Takim liderem widział Polskę Viktor Orbán na długo przed objęciem władzy i deklarował ścisłą współpracę w realizacji takiego projektu. Jądrem tej licznej grupy mogą być państwa wyszehradzkie, tym bardziej, że ich obecne rządy są skłonne do takiej współpracy. A motorem nadającym aktywność tandem polsko-węgierski, zbudowany nie tylko na daleko idącej wspólnocie interesów, lecz również na wielowiekowej, wypróbowanej przyjaźni.
Trudno wejść w duszę człowieka, trudno więc poznać motyw Donalda Tuska. Może to być któryś z wymienionych powyżej, ich kompilacja, lub zupełnie inny. Podejrzewam, że nie wiedzą tego nawet najbliżsi współpracownicy premiera, a na pewno nie wie minister spraw zagranicznych. Patrząc z zewnątrz, odnoszę wrażenie, że po raz pierwszy udało się premierowi mądrze połączyć w polityce zagranicznej interes z przyzwoitością. Czy tak jest w rzeczywistości, pokaże, jak zwykle, czas.
opr. mg/mg