Ułożenie sobie życia przez zamążpójście

Przez całe wieki zaręczyny czy też obietnica małżeństwa traktowane były przez prawo bardzo poważnie. Dlaczego w XX wieku instytucja narzeczeństwa zanikła lub zyskała charakter wyłącznie symboliczny?

Ułożenie sobie życia przez zamążpójście

Od wielu lat badania historyczne wyjawiły szczególną mądrość: ową - okazywaną przez mężczyzn, rodziny i przede wszystkim kobiety w każdym kontekście zachodnich społeczeństw - umiejętność intuicyjnego wyczuwania, znajdowania luk i sprzeczności w nawet złożonych systemach prawnych, żeby je wykorzystać i nagiąć do własnych potrzeb przepisy i procedury na pozór dalekie od drobnych konfliktów życia codziennego, a także sędziów.

Dowiedziono w ten sposób, że przynajmniej w całej epoce nowożytnej stosunek pomiędzy aparatami sądowymi, jednoznacznie ukierunkowanymi na represje, a bezsilnymi ze względu na nieznajomość prawa jednostkami nie był konfliktowy: zachodziła między nimi dynamiczna i płodna relacja, w której również i przede wszystkim właśnie kobiety poruszały się swobodnie, umiejąc mobilizować najbardziej użyteczne postacie instytucjonalne i społeczne, by osiągnąć zamierzony cel.

Dziedziną życia, w której ta twórcza mądrość przejawiała się najwyraźniej, było małżeństwo, przez długie wieki regulowane wyłącznie przez prawo kanoniczne. Kanony składające się na Corpus iuris canonici wzbogaciły się i zmieniły z upływem czasu, tym niemniej pewne cechy chrześcijańskiego małżeństwa pozostały te same. Po pierwsze, fakt, że nie jest to zwykłe zdarzenie w życiu jednostek, w prostej linii wynik spotkania i wzajemnego pociągu do siebie dwojga osób, lecz proces rozłożony na różne etapy i angażujący podmioty z poza kręgu jego bezpośrednich uczestników i ich rodzin. Po drugie, zasadnicza rola, jaką w całym procesie — a nie tylko w jego zakończeniu — odgrywa seksualność. Po trzecie, wymiar publiczny każdego jego etapu.

Przed soborem trydenckim zawarcie małżeństwa było uwarunkowane i gwarantowane wyłącznie przez obopólne wyrażenie zgody przez partnerów. Różne rytuały w poszczególnych regionach wyznaczały następnie kolejne etapy realizacji procesu: wymiana obrączek, przenosiny do wspólnego małżeńskiego domu. Lecz wszystko zasadzało się na zaręczynach, czyli na wzajemnej wymianie przyrzeczenia małżeństwa, co generowało poważny obowiązek dopełnienia ślubu i mogło przekształcić się w małżeństwo doskonałe, dopełnione dopiero poprzez zjednoczenie cielesne.

To sobór trydencki, w drugiej połowie XVI wieku, narzucił przełom: kanony trydenckie ustaliły, że obopólną zgodę na małżeństwo będzie się wyrażać w obecności proboszcza i świadków, zastrzegając dla Kościoła wyłączność udzielania i monopol jurysdykcji kościelnej dla małżeństwa. Sobór jednakże nie wypowiedział się wyraźnie na temat ważności i roli przyrzeczenia, pozostawiając otwartą drogę, którą wiele kobiet obrało następnie chcąc ułożyć sobie życie wychodząc za mąż.

W sposób nieunikniony kobiety myślały bowiem o sobie w kontekście rodzinnym, a małżeństwo oznaczało zmianę ich położenia: ze swojego naturalnego stanu córek przechodziły do społecznego i prawnego stanu żon. Był to cel, który dotyczył nie tyle sfery materialnej, ekonomicznego utrzymania przez męża — przywileju nieosiągalnego dla żon z niższych warstw społecznych — ile percepcji samej siebie i własnego miejsca w relacjach społecznych; żeby osiągnąć ten cel, wiele kobiet decydowało się podjąć ryzyko i rzucić na szalę to, co wszystkie posiadały: seksualność.

Przyrzeczenie nadal stanowiło więc decydujący punkt zwrotny po zapoznaniu się i zalotach, poprzedzając zwykle przygotowanie dokumentów koniecznych do zawarcia małżeństwa, a po nim mogły następować bez wywołania skandalu stosunki płciowe, a nawet ciąża, ale pod warunkiem natychmiastowego uregulowania sytuacji przez ślub.

Coś jednak mogło się nie udać, a proces małżeństwa skomplikować się i wywołać konflikt. Mogły wyjść na jaw głębokie, związane z płcią, różnice w percepcji wzajemnego, obopólnego zobowiązania: on naciskał i nalegał na stosunki seksualne, ona widziała w nich dowód, gwarancję zasadności przyrzeczenia; on czuł się nadal wolny w każdej chwili wszystko odwołać — gotów, w razie czego, oskarżyć ją o zbytnią przystępność — a ona oddała mu się, być może świadoma, że nagina oderwane od rzeczywistości wyobrażenia, przelotne tylko porozumienia, sprytna administratorka dobra, jakim jest seksualność, która mogła zagwarantować zakończenie sprawy zawarciem małżeństwa.

To na tym etapie prawo kanoniczne, aparaty sądowe i hierarchie kościelne wchodziły na scenę jako główne postaci, które decydują o wszystkim. Aut nubat, aut dotet, aut ad triremes — grzmiał przepis kierujący nimi w rozstrzyganiu konfliktów małżeńskich: narzeczony, który zmusił pannę do stosunku płciowego, będzie musiał się z nią ożenić albo zapewnić jej posag, w przeciwnym razie zostanie skazany na karę więzienia.

Właściwa polityce kościelnej reprezentacja obu płci jest prosta i jednoznaczna: mężczyźni to uwodziciele, którzy nadużywają kobiecego zaufania i słabości, kobiety to istoty prostoduszne i naiwne, które poddają im się biernie, wierząc, że spółkowanie zakończy się małżeństwem.

Naturalnie wszyscy wiedzieli, że sprawy często miały się inaczej. Już w XVIII wieku biskupi i kardynałowie skarżyli się na «nadużycia kobiet», na zbyt dużą «ich łatwość w poddawaniu się męskim żądaniom w nadziei na posag, lub małżeństwo», przedstawiając obraz bardziej realistyczny i złożony od stereotypów męskiego przeniewierstwa i żeńskiej wstydliwości. Lecz polityka Kościoła nie zmieniała się, nie zmieniał się użytek, jaki duchowieństwo i wierni robili z prawa i z jego niespójności. Favor matrimonii — to był duch każdej interwencji instytucji kościelnych: priorytetem — przede wszystkim po stwierdzeniu współżycia seksualnego — było załatwienie sprawy, maksymalnie przyspieszając termin ślubu. Tak więc, jeżeli presje krewnych okazywały się niedostateczne, by przekonać opornych uwodzicieli, kobiety i ich rodziny odwoływały się do sądów kościelnych, do instytucji sądowych wyznaczonych do rozstrzygania sporów małżeńskich i w ogóle zachowań seksualnych. Odwoływano się do pradawnych zasad, nigdy ostatecznie nie zapomnianych: tych, które począwszy od wieków średnich przypisywały relacjom seksualnym po przyrzeczeniu zaręczynowym wartość podstawy prawnej związku małżeńskiego i uważały niedotrzymanie w ten sposób podjętego zobowiązania za zbrodnię do ukarania, i to nie w sądzie cywilnym, lecz w sądzie karnym.

Tym samym ponownie wchodziła w grę inna cecha charakterystyczna małżeństwa trydenckiego, jego charakter publiczny: tym razem nie odnośnie ślubu, lecz relacji seksualnej. Przed obliczem sędziów nie wystarczały opowiadania deflorowanych panien, czy świadectwo najbliższej rodziny, najbardziej zainteresowanej odzyskaniem rodzinnego honoru. Oto więc dziewczyny, które dały się uwieść w ciemnych zaułkach miasta, informowały o zajściu spotkanych w drodze do domu znajomych, a panienki pozbawione dziewictwa w chwilowo pustych mieszkaniach biegły pokazać sąsiadom koszule ze śladami defloracji: teczki zachowane w archiwach trybunałów kościelnych są pełne historii ukazujących, że rozpowszechnienie informacji o odbytym stosunku płciowym było świadomym celem dziewczyn zdecydowanych przede wszystkim zebrać wszystkie potrzebne dowody i świadectwa do przedstawienia z pożytkiem sędziom. I tak, szerokie upublicznienie faktu nie budziło skandalu: w mentalności duchowieństwa i wiernych seks po zaręczynach nadal nie był aprobowany, ale był akceptowany, jako że stosunek płciowy został skonsumowany nie dla przyjemności czy z lekceważenia moralności katolickiej, lecz by nareszcie osiągnąć «prawy cel małżeństwa».

Odwołanie się do trybunału otwierało zatem drogę sądową do ślubu. Zaś zważywszy na to, że brak skandalu nie stwarzał potrzeby wyznaczenia odstraszającej kary, można było rozpocząć cierpliwe i delikatne układy, w których negocjatorzy — proboszcz na pierwszym etapie, a potem sędziowie — pełnili decydującą funkcję jako mechanizmy pojednawcze i rozjemcze. Wzywali, przesłuchiwali i perswadowali, wykazując przy tym niewyczerpane zdolności akceptacji i mediacji. Ofiary i sprawczynie oszustwa, niewinne i współwinne, kobiety prosiły sędziów o ratunek i tolerancję, i uzyskiwały ochronę, odszkodowanie oraz przywróconą im zachwianą godność i honor.

Lecz czasy się zmieniają i koniec władzy doczesnej papieża przyniósł ze sobą wygaśnięcie trybunałów kościelnych i ostateczne ugruntowanie się prawodawstwa cywilnego w sprawach małżeńskich; ustąpił miejsca autorytetom innych instytucji — państwa narodowego, partii politycznych, ideologii — które przystąpiły do ustalania i szerzenia innej moralności, dalekiej od katolickiej.

Przyciskany przez nowych konkurentów, Kościół odpowiedział usztywniając swoje zasady, zamykając przestrzenie układów i pertraktacji, wypracowując model cnót kobiecych, który wysławiał dziewictwo i czystość, i żądał od kobiet, by broniły swej czysto fizycznej nieskazitelności nawet za cenę życia, jak Maria Goretti. Kanon 1017 nowego Codex iuris canonici ogłoszony w roku 1917 ustanawiał wyraźnie, że przyrzeczenie małżeństwa nie daje podstawy do wniesienia skargi z żądaniem jego zawarcia. Jego najbardziej rygorystyczni interpretatorzy utrzymywali zaś, że w żadnym wypadku nie jest dopuszczalna interwencja upominawcza spowiednika w sądzie wewnętrznym, lub instytucji kościelnych w sądach zewnętrznych, by przekonać do zawarcia związku małżeńskiego. Było to najbardziej stanowcze uznanie odpowiedzialności indywidualnej, lecz także rywalizacja z nowymi podmiotami instytucjonalnymi w obronie prymatu w kwestiach moralności seksualnej i rodzinnej.

Nie żeby to z tego względu czystość zaczęła regulować stosunki między narzeczonymi. Lecz stosunki płciowe zaczęły być negocjowane czysto prywatnie, odbywały się w tajemnicy, konkretnie zagrażając utratą honoru już nie do odzyskania: ofiarami czysto męskiego szantażu, jakim było domaganie się «dowodu miłości», będą teraz kobiety, skompromitowane i przegrane. A także o ileż bardziej samotne.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama