Z o. Wojciechem Gołaskim OP, liturgistą i kantorem w klasztorze dominikańskim na warszawskim Służewie, rozmawia Jarosław Czuchta
Skąd wzięło się u Ojca zamiłowanie do śpiewu?
Zaczęło się w domu. Odkąd pamiętam, śpiew był dla mnie rzeczą naturalną. Pochodzę z rodziny wielkomiejskiej. Każdy nasz wspólny rodzinny pacierz kończyliśmy pieśnią. Ojciec brał śpiewnik Siedleckiego lub intonował jakąś pieśń z pamięci. Co tydzień jeździliśmy na wieś, gdzie mieszkała ciocia. Stamtąd również pamiętam śpiew tradycyjny. Był to śpiew pełnym głosem, będący wyrazem szczerej modlitwy. Tak go zapamiętałem.
Czym jest muzyka liturgiczna?
Mówiąc w skrócie, jest to muzyka, która wyraża modlitwę, uzewnętrznia to, co nie mieści się w samych tylko słowach. Śpiew ze swej natury wyraża radość lub tęsknotę. Dalej, to taka muzyka, która buduje jedność zgromadzonych. Wreszcie, muzyka liturgiczna wzbogaca obrzędy, nadając im uroczysty charakter. Wszystkie te cechy zaczerpnąłem z VI rozdziału o muzyce sakralnej soborowej konstytucji o liturgii Sacrosanctum Concilium. To niezwykle inspirujący tekst.
Konstytucja wymienia też trzy rodzaje śpiewu: chorał gregoriański, polifonię i religijny śpiew ludu. Poza tym wspomina o muzyce instrumentalnej, wymieniając piszczałkowe organy.
Nie każda forma muzyki może wejść do liturgii. Jakie są kryteria doboru utworów?
Znów posłużę się tekstem konstytucji. Pierwszym kryterium jest łączność z muzyczną tradycją Kościoła. Sobór zwraca uwagę, że Kościół posiada nie tylko tradycję doktrynalną, ale także muzyczną. Nazywa ją skarbcem, i to nieocenionej wartości.
Drugim kryterium jest vera ars, czyli prawdziwa sztuka. Znaczenie słowa ars uległo modyfikacji, polski odpowiednik „sztuka” znaczy dziś trochę co innego. W oryginale chodzi o umiejętność, rzemiosło, kunszt czy też maestrię. Ars dotyczy umiejętności ludzkich, zarówno kompozytorskich, jak i śpiewaczych czy poetyckich. To kryterium stawia zaporę łatwiźnie, kiczowi. Vera ars znaczy, że Panu Bogu powinniśmy oddawać to, co najlepsze.
Trzecim i ostatnim kryterium jest cel muzyki sakralnej, czyli „chwała Boża i uświęcenie wiernych”. Jeśli jakiś śpiew lub jego forma ma na celu coś innego, na przykład chwałę ludzką, to nie spełnia tego kryterium.
Podstawą śpiewu liturgicznego Kościoła rzymskokatolickiego jest chorał gregoriański. Niestety, po Soborze Watykańskim II śpiew chorału zaczął zanikać. Dlaczego?
Trudno wskazać na przyczyny obecnego kryzysu chorału. Rzecz ta zasługuje na dokładne zbadanie. Jednym z czynników było zapewne wprowadzenie przez Sobór Watykański II języków narodowych do liturgii. To spowodowało odwrót od łaciny. Na pewno nie jest to pierwszy kryzys w historii chorału. W jego wielusetletnich dziejach spotykamy zarówno fazy rozkwitu, jak i regresu.
Chorał jednak jest tak mocno zrośnięty z tradycją Kościoła, że nie wierzę, aby mógł być na trwałe zapomniany. Ludzie zaczynają dziś dostrzegać potrzebę powrotu do dawnych tradycji. Na próbie przed naszymi roratami w Warszawie młodzież opowiedziała się za gregoriańskim Gloria, choć początkowo wydawało się ono trudne do nauczenia i sam skłaniałem się już ku łatwiejszej melodii. Udało się: śpiewaliśmy gregoriańskie części stałe przez cały Adwent i stopniowo włączało się w ten śpiew coraz więcej wiernych.
Zapewne niełatwo jest przetransponować chorał na języki nowożytne...
Nie jest łatwo podłożyć tekst języka nowożytnego pod chorałową melodię. Na pewno jest to proces czasochłonny. Przez długi czas nie wierzono, że śpiew gregoriański może współistnieć z językiem innym niż łaciński. Trzeba jednak pamiętać, że chorał nigdy nie był związany wyłącznie z łaciną, ale również z innymi językami starożytnymi. Pozostałością tego jest chociażby śpiew greckiego Kyrie, nie mówiąc o hebrajskich Alleluja i Amen.
Czy istnieją polskie adaptacje chorału?
Podkładanie polskiego tekstu pod melodie gregoriańskie nie zaczęło się bynajmniej od II Soboru Watykańskiego, ten proces sięga dawnych czasów. Istnieją bardzo udane polskie tłumaczenia chorału, pochodzące już z XVI w., które w pełni respektują melodię łacińskiego oryginału. Z tamtego okresu pochodzi np. polskie tłumaczenie wielkanocnej sekwencji Victimae paschali laudes, które podłożył pod gregoriańską melodię poeta ks. Stanisław Grochowski. Ponadto szereg pieśni, jak np. „O Zbawcza Hostio”, „Sław języku tajemnicę”, jest polską adaptacją śpiewów gregoriańskich. Nowszym tłumaczeniem jest hymn „Zbliżam się w poorze”, wiernie zachowujący gregoriańską melodię.
Istotnym krokiem były przede wszystkim adaptacje w polskim mszale. Być może w niewystarczającym stopniu zwracamy uwagę na to, że melodie zawarte w mszale są wiernym przekazem gregoriańskiej tradycji.
Duże doświadczenie praktyczne w adaptacjach językowych chorału zdobyli też w naszych czasach benedyktyni, a z dominikanów o. Kalikst Suszyło. Ostatnio także Marcin Bornus-Szczyciński. Rok temu nasz klasztor poprosił go o podłożenie polskiego tekstu pod dominikański ton gregoriański pasji na Wielki Piątek. Tym sposobem mogliśmy zaśpiewać pasję gregoriańską po polsku. Każde nowe osiągnięcie w pracy nad chorałem zachęca do podejmowania kolejnych kroków.
Pragnę podkreślić, że tłumaczenie chorału na język polski wcale nie skazuje na wymarcie tekstu łacińskiego. Możemy do niego wracać przy różnych uroczystościach. W sposób szczególny śpiew łaciński pielęgnowany jest w klasztorach.
Poza hymnami w liturgii jest także miejsce na części zmienne, np. pieśni na wejście, przygotowanie darów, Komunię św. Czy te części liturgii także zostały przewidziane w chorale?
Owszem; dzięki temu, że chorał gregoriański istnieje od wieków, posiada w swym repertuarze również części zmienne na cały rok. Właściwie wszystko jest gotowe, wystarczy czerpać z tego skarbca. Gdyby, przykładowo, w jakiejś parafii powstała schola gregoriańska, nie musiano by szukać ani wymyślać repertuaru, gdyż on już istnieje — wystarczy sięgnąć do ksiąg liturgicznych: Graduale triplex, Graduale romanum czy Graduale simplex, wydane w latach 70., zresztą dostosowane do reformy liturgicznej. Inna sprawa to dostępność tych ksiąg i dostępność fachowców, potrafiących z nich korzystać.
Czy śpiew powinien towarzyszyć każdej liturgii?
W roku liturgicznym są dni i święta różnej rangi: dzień zwykły, wspomnienie dowolne i obowiązkowe, święto i uroczystość. Jeżeli chcemy odprawić Mszę uroczystą, byłoby rzeczą dziwną, gdyby odbyła się ona bez śpiewu, gdyż śpiew w naturalny sposób podkreśla rangę nabożeństwa.
Jednak na co dzień spotykamy się w kościołach z Mszą recytowaną...
Teksty liturgiczne od samych początków przeznaczone były do śpiewania. Tradycja zachodnia jest jednak odosobniona, bo przykładowo w chrześcijańskich Kościołach wschodnich liturgia nie istnieje bez śpiewu.
Msza recytowana pojawiła się w naszym Kościele w końcu pierwszego tysiąclecia. Było to związane z wcześniejszym już zanikaniem Mszy koncelebrowanych. Ze względu na wielość intencji mszalnych, duchowni odprawiali po kilka cichych Mszy dziennie.
W niektórych parafiach, najczęściej wielkomiejskich, muzyka sakralna nie tylko ubożeje, ale wręcz zanika.
Ludzie generalnie przestają śpiewać i nie dotyczy to tylko śpiewu w kościele. Dziś mało kto kultywuje stare tradycje śpiewania w rodzinach czy w większych wspólnotach.
Może zabrzmi to paradoksalnie, ale również środki techniczne mogą mieć nie zawsze korzystny wpływ na śpiew w kościele. Od paru lat przyglądam się działaniu mikrofonu, bez którego śpiew liturgiczny radził sobie przez całe wieki. Po kilkudziesięciu latach od wprowadzenia tego wynalazku warto zapytać, czy czegoś nie straciliśmy. Oprócz wielu zalet działa tu bowiem, jak się wydaje, kilka czynników ujemnych. Po pierwsze, mikrofon powstrzymuje posługiwanie się pełnym głosem. Podświadomie u śpiewającego włącza się słuszna obawa, że wzmacniacz wyolbrzymi ostateczny rezultat. W głosie prowadzącego, choć nagłośnionym, daje się więc wyczuć pewne zahamowanie, brak pełnego otwarcia, a to nie zachęca do śpiewu pozostałych uczestników. Po drugie, gdy śpiew prowadzących jest nagłośniony przez aparaturę, ludzie w kościele gorzej słyszą siebie samych. Czują też, że ich śpiew ma mniejszy wpływ na ostateczny rezultat. To kolejny czynnik, który osłabia mobilizację, skłania do „odpuszczenia sobie”. Po trzecie, prowadzący gorzej słyszy śpiew ludzi, a działanie poprzednich niedogodności potęguje tę trudność. To osłabia kontakt ze zgromadzeniem, sprzyja narzucaniu sposobu śpiewania. Po czwarte, cierpi jednolitość śpiewu. Jest praktycznie niemożliwe, aby dźwięk płynący z głośników do końca stopił się w jedno ze śpiewem ludzi, którzy nie mają mikrofonów.
Doświadczenia i obserwacje wskazują więc, że przy niezaprzeczalnych zyskach korzystania z techniki, są również i straty. Nikt jednak, kto przed kilkudziesięciu laty wprowadzał do kościoła nagłośnienie, nie był w stanie przewidzieć jego ujemnych skutków.
Widok śpiewających wspólnot kościelnych jest stosunkowo rzadki. Czy ludzie naprawdę nie chcą śpiewać?
Pytanie jest niezwykle istotne, gdyż dotyczy chęci. To przecież od chęci zależy najbardziej, czy ludzie będą śpiewać. Nie ma sensu staranie się o śpiew, który byłby wymuszony.
Klasycznym powodem nieuczestniczenia w śpiewie jest przekonanie o tym, że się tego nie potrafi. Znamy społeczności, gdzie zwyczaj śpiewania jest przekazywany z pokolenia na pokolenie, gdzie śpiewają wszyscy i jest to naturalne. Jest mało prawdopodobne, żeby jedno pokolenie było uzdolnione muzycznie, a kolejne w ogóle nie posiadało takich talentów. Sądzę, że znaczna większość ludzi taki talent posiada, lecz nie został on rozwinięty.
Rozśpiewane kościoły, szczególnie w mieście, należą dziś do rzadkości. Znacznie częściej spotykamy się z tym zjawiskiem na wsi, gdzie o wiele częściej śpiewają wszyscy i to pełnym głosem.
Z powodu mylnego przekonania o niższości kultury wiejskiej, ludzie zaczynają się wstydzić takiego śpiewu. A nie ma ku temu żadnych powodów. Wręcz przeciwnie. Dopiero taki śpiew otwiera człowieka, pozwala na pełniejszy udział w liturgii, na zaangażowanie w modlitwę. Ks. prof. Edward Staniek w jednej ze swoich książek o tym mówi tak: „gdy w wiejskim kościele tysiąc ludzi śpiewa ten psalm (mowa o psalmie z tradycyjnych nieszporów polskich — W.G.), to ja wiem, że jestem w samym centrum spotkania człowieka z Bogiem”.
W kościele spotykają się różne pokolenia wiernych. Czy różnica wieku nie stanowi bariery w modlitwie?
To właśnie modlitwa tę barierę burzy. Kościół ze swej natury daje ludziom płaszczyznę jedności i spotkania, nawet jeśli w wymiarach doczesnych o tę jedność trudno. A śpiew jakby z natury powołany jest do tego, aby tę duchową jedność wyrażać i umacniać.
Posłużę się przykładem zaobserwowanym podczas festiwalu „Pieśń naszych korzeni” w Jarosławiu. Gościło tam Bractwo z Serra zajmujące się liturgicznym śpiewem korsykańskim. W Bractwie byli przedstawiciele wszystkich generacji, od siedemdziesięcio- do dwudziestolatków. Była to dla nich sytuacja tak naturalna i normalna, że inni nawet nie zwrócili na to uwagi.
W Polsce też zachował się tradycyjny śpiew wielopokoleniowy. Dzieci, uczestnicząc w śpiewie swych dziadków i rodziców, nasiąkają określonym repertuarem od najmłodszych lat. W ten sposób śpiew najgłębiej zapada w ludzką duszę. Dorastając w takim środowisku, tym śpiewem się oddycha. Staje się on niejako niezbędnym elementem życia. Znam nie tylko słowa i melodie, ale jest jeszcze we mnie coś więcej, coś, co wydobywa się z głębi. Śpiew jest wtedy naturalnym sposobem wyrażania swojej postawy wobec Boga i jedności z innymi, jedności, która przekracza podziały wieku, poglądów itd.
Kto powinien prowadzić śpiew w kościele?
Za śpiew liturgiczny w pierwszym rzędzie odpowiadają duchowni. Dziś mało gdzie słyszy się śpiewaną Ewangelię, co kiedyś było czymś naturalnym.
Jeśli ksiądz stojący przy ołtarzu nie śpiewa, nie oczekujmy, że będzie śpiewała nawa. Ludzie potrzebują wzoru do naśladowania.
Dlaczego więc kapłani unikają śpiewu?
Pamiętajmy, że kapłani wywodzą się z ludu. Dzielą oni bolączki dotykające społeczeństwo, w którym żyją. Jeżeli zwyczaj śpiewania przeżywa kryzys, dotyka to również kapłanów, którzy są częścią tej społeczności.
Jaka jest rola kantora prowadzącego śpiew w kościele?
Obecnie śpiew w kościele prowadzą organiści. Na przestrzeni stuleci ukształtował się jednak sposób prowadzenia wspólnego śpiewu przez kantora. Prowadził on śpiew ludu i był jego częścią. Dlatego jednym z elementów tej tradycji było miejsce, z którego prowadzony jest śpiew. Kantor zajmuje miejsce pośród ludu w nawie (było to możliwe, gdy nie korzystało się z nagłośnienia). W ten sposób nie zaznacza dystansu wobec pozostałych uczestników, przeciwnie, daje do zrozumienia, że jest jednym z nich. Dzięki temu pieśń łatwiej ogarnia zgromadzonych i osiąga swój jednoczący skutek. Tradycje kantorskie były i tu i ówdzie są jeszcze przekazywane z pokolenia na pokolenie. Ich ciągłość oparta jest na relacji mistrz — uczeń.
Kiedyś kantorzy kształcili się w sposób naturalny w środowiskach, w których wyrastali, nasiąkali śpiewanym repertuarem. W każdej społeczności Pan Bóg obdarowuje niektórych ludzi szczególnymi talentami. Ludzie ci rozwijali stopniowo swoje umiejętności, były one coraz bardziej widoczne, aż w którymś momencie przejmowali na siebie prowadzenie śpiewu.
Współczesny kryzys śpiewu, szczególnie w środowiskach wielkomiejskich, zmusza do postawienia sobie pytania: skąd brać kantorów? Kwestia jest nowa i wymaga świadomego podjęcia nowych działań. Warto zastanowić się nad tym, jak zapoznać młodych ludzi z tymi tradycjami i ośmielić do ich pielęgnowania.
Czy obecnie podejmowane są próby śpiewu z kantorem?
Taki śpiew w formie spontanicznej, oddolnej, trwa jeszcze w wielu miejscach, gdzie zachowała się ta tradycja. Od paru lat próbujemy odwoływać się do niej w Warszawie.
Trzy lata temu Adam Strug (więcej na ss. 30-31), uczeń śp. Jana Nasiadki, śpiewaka z Mątwicy pod Łomżą, podjął się prowadzenia śpiewu Gorzkich Żali w Wielkim Poście w kościele św. Jacka. Kierowano się zasadami tradycji kantorów, a więc śpiewając z ławek bez użycia nagłośnienia, pełnym głosem, wykorzystując znane i zakorzenione lokalnie melodie. Nie stosowaliśmy akompaniamentu organów, co wydobyło na jaw pełną suwerenność śpiewu. Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania. Pełen zaangażowania śpiew udzielił się uczestnikom nabożeństwa. Śpiew kantora stopił się ze śpiewem zgromadzonych i powstał jeden silny strumień głosów wypełniający kościół i poruszający obecnych. Frekwencja po pierwszym nabożeństwie podwoiła się, co potwierdziło, że i dzisiaj jest w ludziach potrzeba wyśpiewania swojej duszy przed Bogiem.
Obecnie kontynuujemy to przedsięwzięcie w kościele św. Dominika na Służewie. W tym roku rozpoczęliśmy takie prowadzenie śpiewu na jednej z Mszy niedzielnych i na wybranej Mszy w tygodniu. W tym celu zainicjowaliśmy Bractwo Śpiewacze, na którego cotygodniowe spotkania przychodzą ludzie różnych pokoleń. Podjęliśmy też współpracę z braćmi studentami, którzy mają pod opieką śpiew na Mszy konwenckiej, również wielopokoleniowej. Zbieramy w ten sposób coraz więcej doświadczeń.
Jakie miejsce w liturgii zajmują stare pieśni religijne?
Gdy zacząłem poznawać jedną po drugiej te pieśni, które Adam Strug przejął od wiejskiego śpiewaka, przeżyłem wstrząs. Napotkałem piękne pieśni, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Moje zaskoczenie było jeszcze większe, gdy okazało się, że stanowią one część repertuaru liczonego w setkach i tysiącach. Śpiewnik, z którego śpiewał Jan Nasiadko, a z którego i my korzystamy, zawiera 1102 pieśni religijne! Ponieważ śpiewano wiele w domach, nie wszystkie pojawiały się na liturgii, ale wiele z nich — tak.
Na razie poświęcamy spotkania Bractwa stopniowemu poznawaniu tego bogactwa. Za to na Mszy św. śpiewamy pieśni ludziom znane, żeby umocnić sam słabnący zwyczaj śpiewu.
Śpiew ludowy jest w pełni liturgiczny. Osoby, zdarzenia i treści obecne w pieśniach i w modlitwach mszału, są przecież te same. Stąd można uznać pieśni za integralną część liturgii.
Dokument soborowy zalicza do muzyki sakralnej również muzykę instrumentalną. Jakie instrumenty mogą być używane podczas liturgii?
Wyróżnione zostały organy piszczałkowe, zajmujące szczególne miejsce w tradycji Kościoła łacińskiego. Forma użycia organów towarzyszących śpiewowi jest całkiem niedawna, praktykowana od około stu lat. Pierwotnie organy nie służyły do prowadzenia śpiewu: był na liturgii osobno czas na grę na organach i osobno na śpiew. Podczas jarosławskiego festiwalu „Pieśń naszych korzeni” byłem świadkiem takiego wykorzystania organów. Marcel Péres wraz z Bractwem z Korsyki podjęli się rekonstrukcji dawnych nieszporów, w których śpiew i gra organów przeplatały się wzajemnie. Był śpiewany werset Magnificat, po czym rozbrzmiewały organy.
Dzisiaj mało kto wyobraża sobie śpiew liturgiczny bez organów. Przywykliśmy do nich na dobre. Natomiast patrząc z perspektywy wieków widać wyraźnie, że śpiew kościelny mógł funkcjonować samodzielnie, nie wymagał „podpórki” instrumentu.
Organy, wbrew pozorom, wcale nie rywalizują z instytucją kantora. One miały zawsze swój cel: podkreślenie uroczystego charakteru nabożeństwa. Nigdy jednak nie były pomyślane jako pomoc, bez której śpiew nie będzie istniał.
Nieszczęściem jest, że stosuje się w liturgii to, czym się człowiek chwilowo zachwyci. Bo nie zawsze to, co na pierwszy rzut oka wydaje się piękne, jest naprawdę wartościowe.
Najróżniejsze zmiany związane z reformą liturgiczną nie ominęły również śpiewu. W drugiej połowie lat 70. do Kościoła wkroczyła fala pieśni, a właściwie piosenek. Pojawiały się śpiewy zyskujące wielką popularność, bardzo chętnie podchwytywane przez ludzi. Trwało to przez kilka lat, po czym nastąpił odwrót. Zjawisko to miało wszelkie cechy przemijającej mody.
Będąc uczestnikiem i obserwatorem tego rodzaju falowania mody w śpiewie kościelnym, zacząłem odczuwać tęsknotę za repertuarem posiadającym cechę trwałości, który mógłbym potraktować jak dom. Taki dom, w którym dałoby się zamieszkać na dłużej, z ludźmi różnych pokoleń. Pieśni śpiewane przez naszych przodków, podobnie jak chorał, zawierają gromadzony i przekazywany przez pokolenia ładunek modlitwy i refleksji. Cechą dobrej muzyki kościelnej jest właśnie trwałość, niepodleganie modom.
A co ze współczesnym rozwojem muzyki sakralnej?
Nonsensem byłaby wrogość wobec pieśni nowych. Dokument soborowy zawiera w tym względzie ważną zachętę: „Muzycy przejęci duchem chrześcijańskim wiedzą, że są powołani do pielęgnowania muzyki kościelnej i wzbogacania jej skarbca”. Nie przypadkiem jest tu mowa o skarbcu. Chodzi zatem o takie utwory, które zasłużą na miano skarbu. Chodzi o dzieła, które będą mogły wejść do skarbca tradycji Kościoła i nie tracąc na swej aktualności w nim pozostać. Jak powstają takie utwory? Myślę, że staje się to możliwe wtedy, gdy jesteśmy mocno i głęboko zakorzenieni w dorobku, wytworzonym przez poprzednie pokolenia. Jest to możliwe, gdy znamy i pielęgnujemy stare pieśni i chorał. Innymi słowy, gdy się żyje i oddycha tym, co już znajduje się w skarbcu, wtedy skutecznie się ten skarbiec wzbogaca.
A więc tworzyć nowe, budując na starych...
Tak, gdyż to daje właściwy punkt odniesienia i pewną miarę trwałości. Jeśli w Kościele mówimy o tradycji, to mamy na myśli tradycję żywą. A cechą tego, co żywe, jest nieustanny rozwój. Pokolenia wypracowują skarby duchowości i przekazują je sobie, przy czym każda generacja odciska swój specyficzny ślad, dodaje coś nowego.
Kościół to jeden organizm, trwający przez wieki. Wzajemna łączność korzeni, pnia i konarów nie szkodzi drzewu. Przeciwnie, jest warunkiem jego zdrowia i wzrostu.
opr. ab/ab