"Na większą chwałę Bożą"

Z cyklu "Nadzieja poddawana próbom"

Czy zauważył Ojciec, że pojęcie „chwały Bożej” dziś w Kościele praktycznie zanikło? Św. Ignacy Loyola całe swoje życie poświęcił „na większą chwałę Bożą”. Mnóstwo zwyczajnych chrześcijan na co dzień przejmowało się zasadą Apostoła Pawła: „Czy jecie, czy pijecie, czy cokolwiek innego czynicie, na chwałę Bożą czyńcie” (1 Kor 10,31). Dziś nawet ludzi bardzo wierzących chwała Boża nie interesuje. Termin „chwała Boża” już prawie się nie pojawia w kazaniach ani w naszym myśleniu religijnym (przepraszam za śmiałość, ale niech Ojciec sprawdzi pod tym kątem swoje własne książki).

Dlaczego tak się stało? Mam na to dwie hipotezy. Albo jest to konsekwencją tego, że nasza religijność stała się chorobliwie antropocentryczna; uczyniliśmy siebie pępkiem świata, głównym przedmiotem naszych zainteresowań, nawet religijnych — i nawet Bóg interesuje nas tylko w tym aspekcie, że jest On „dla nas”. Albo też pojęcia „chwały Bożej” nie da się pogodzić z Bożą transcendencją i unikamy go, ażeby nie popaść w niepotrzebne antropomorfizmy: nie może być przecież tak, żeby Bóg Prawdziwy miał nam, ludziom, cokolwiek zawdzięczać, na przykład swoją chwałę. Mnie się wydaje, że prawdziwa jest raczej ta pierwsza hipoteza.

Myślę, że intryguje Ojca pytanie, kim jest autor tego listu, bo list jest chyba zanadto „teologiczny” jak na zwykłego katolika. Otóż nie jestem księdzem, ale studia teologiczne rzeczywiście ukończyłem. Zdecydowałem się napisać ten list, bo czuję, że moja wiara wiele zyska na tym, jeśli trochę więcej zrozumiem, co to jest chwała Boża i co to znaczy żyć dla chwały Bożej.

Nie zawsze zauważamy, jak głęboko biblijne myślenie o Bogu jest zakorzenione w zwyczajnych realiach ludzkiego życia. W każdym razie ja osobiście dość długo już zastanawiałem się nad Pańskim listem, zanim przyszła mi do głowy ta dziecinnie prosta myśl: Przecież w medytacji nad chwałą Bożą może mi istotnie pomóc bliższe przypatrzenie się, co to znaczy, że ktoś jest szanowany przez innych, że cieszy się w jakimś środowisku autorytetem albo że stał się człowiekiem sławnym.

Przypomnijmy sobie nasze lata szkolne. Skąd się to brało, że my, uczniowie, tak naprawdę ceniliśmy sobie zaledwie dwóch, trzech nauczycieli? Pozostali nauczyciele to byli dla nas zwyczajni belfrowie, a niektórych — co nam się zresztą nie chwali — wręcz lekceważyliśmy. Tamci jednak dwaj lub trzej byli naszymi duchowymi przewodnikami: przejmowaliśmy ich poglądy i fascynacje, ich wypowiedzi naznaczone były w naszych oczach jakąś nieomylnością, ich rozstrzygnięcia kładły kres naszym sporom.

Po latach, kiedy może już sami staliśmy się dla kogoś autorytetami, różnie osądzamy ten wpływ, jaki wywarły na nas nasze młodzieńcze autorytety. Nieraz po dziś dzień zachowujemy wdzięczność dla tamtych wspaniałych nauczycieli, ale nieraz czujemy do nich żal, że nas zauroczyli jakąś fałszywą błyskotką, że pod ich wpływem podjęliśmy jakieś niedobre wybory, których dziś żałujemy. Może poniewczasie dochodzimy do wniosku, że nie zauważyliśmy wśród naszych nauczycieli autorytetu autentycznego: mieliśmy go za zwyczajnego, mało ciekawego belfra, i dopiero dzisiaj rozumiemy, że był to człowiek głęboko mądry, który chciał dać uczniom jak najwięcej, ale się im nie przypochlebiał.

My, dorośli, również mamy swoje autorytety. Jak to się stało, że w naszej kulturze narodowej Adam Mickiewicz czy Cyprian Norwid znaczą niewspółmiernie więcej niż Kornel Ujejski albo Jadwiga Łuszczewska (Deotyma)? Dlaczego Leszka Kołakowskiego słuchamy uważniej niż Janusza Kuczyńskiego? Dlaczego wypowiedzi kardynała Ratzingera mają dla nas większą wagę niż wypowiedzi kardynała Pouparda?

Jednak z drugiej strony: Dlaczego nie poznano się początkowo na mądrości samego nawet Norwida? Dlaczego niektórym naszym twórcom łatwiej było zyskać uznanie wśród obcych niż wśród swoich? Dlaczego tak łatwo ulegamy autorytetom jednego sezonu, od których sami odwracamy się już po kilku miesiącach? Dlaczego tyle owczego pędu nawet w fundamentalnych naszych opcjach duchowych i moralnych? Dlaczego odrzucamy nawet najbardziej autentyczną mądrość, jeśli nie zyskała sobie jeszcze odpowiedniej popularności albo jeśli nie podano nam jej w atrakcyjnym opakowaniu? Już syn Syracha zauważył smętnie: „Gdy biedny mówić będzie mądrze, nie znajdzie uznania” (Syr 13,22). „Szkoda takiego rozumu w kącie” — podsumowuje taką sytuację mądre przysłowie.

Autorytetu autentycznego potrafimy nie docenić, a nawet nie zauważyć, a zarazem ulegamy różnym autorytetom fałszywym. „Jak śnieg w lecie, tak cześć nie przystoi głupiemu” — przestrzega Księga Przysłów (26,1). Niestety, „głupstwo jest wieczne” (mówił Juliusz Słowacki, choć nie on jeden). Co więcej, jak trafnie, choć pesymistycznie zauważa Kazimierz Brodziński:

Nim ziarnko wyda mądrość prawdziwa,

Głupstwo mieć będzie trzykrotne żniwa.

Podatni jesteśmy na dezorientację aż tak głęboką, że w naszym życiu sam Pan Bóg przegrywa nieraz konkurencję z różnymi bezbożnymi, fałszywymi autorytetami. Spróbujmy zauważyć, że te słowa: „Gdy biedny mówić będzie mądrze, nie znajdzie uznania” — nieraz odnoszą się do Pana Boga. Nieraz to Pan Bóg jest tym bardzo mądrym biedakiem, którego mądrość mamy sobie za nic, a Jego samego lekceważymy. Warto pod tym kątem przeczytać dwa pierwsze rozdziały Pierwszego Listu do Koryntian. Znajduje się tam m.in. następujące zdanie: „Człowiek zmysłowy bowiem nie pojmuje tego, co jest z Bożego Ducha. Głupstwem mu się to wydaje i nie może tego poznać, bo tylko duchem można to rozsądzić” (2,14).

Sens czyjejś sławy, autorytetu, okazywanego mu szacunku dawni mędrcy porównywali do zapachu oraz do światła. Dzieła Norwida od początku zawierały mądrość najlepszej próby, ale dopóki się na nich nie poznano i nie zaczęto z nich czerpać, były one lampą ukrytą pod korcem. To, że jesteś człowiekiem szlachetnym, uszlachetnia nie tylko ciebie, ale wnosi coś dobrego w twoje środowisko. Jednak ludzie nieduchowi nie zauważają tego, co duchowe, albo zauważają nieprawdziwie: szlachetność wydaje im się naiwnością, sprawiedliwość skrupulanctwem, a poświęcenie wysublimowanym egocentryzmem. Bo kiedy jestem zakatarzony albo kiedy obieram cebulę, nie dochodzi do mnie zapach kwiatów, nie poczuję nawet zapachu ambry.

Zastosujmy teraz powyższe intuicje do Pańskiego pytania. Twoja szlachetność może przyczynić się do tego, że odrobineczkę więcej dobra będzie się działo w twoim środowisku; zależy to m.in. od tego, czy inni zechcą poddać się impulsom, które na wzór światła lub miłego zapachu płyną z każdego autentycznego dobra. Otóż Pan Bóg nie jest jednym z wielu — choćby pierwszym i najważniejszym — sprawców dobra. On jest samym Dobrem i w Nim jest źródło wszelkiego dobra, jakie czynią stworzenia. Z Boga płynie zarówno prawda prawa moralnego, jak nasza zdolność do czynienia dobra. W Nim ma swoją przyczynę zarówno to, że dobro buduje, jak to, że ma ono naturalną zdolność rozlewania się na innych.

Wierząc w Boga, otwieram się na Niego jako na Autorytet wszechogarniający. Im więcej otworzę się na płynącą z Niego prawdę moralną, im więcej oddam Mu się, aby czynił mnie narzędziem swojej mocy i miłości, tym więcej chwały Bożej ujawnia się przez moje życie. Nie żeby Pan Bóg coś przez to zyskiwał. Na bliskości Boga, na czerpaniu z Jego bogactw mogę zyskać tylko ja oraz inne stworzenia. Im więcej miłości Bożej rozleje się w moim wnętrzu, tym wyraźniejszy staje się we mnie obraz Boży, który stanowi istotę mojego człowieczeństwa, i tym wyraźniej odsłania się ta prawda, że „do Pana należy ziemia i wszystko, co ją napełnia” (Ps 24,1).

Zarazem mamy w sobie nieszczęsną zdolność zasłaniania chwały Bożej. Potrafimy, niestety, odwrócić się od Pana Boga i nie chcieć Jego miłości. Potrafimy po swojemu, odchodząc od prawdy, odczytywać zasady dobra i zła. Świat, który wówczas tworzymy, zaczyna fałszywie świadczyć o tym, że Boga nie ma albo że nie jest On miłością. W człowieku zaciera się wówczas świadomość, że został stworzony na obraz Boży, i zaczyna nawet wątpić w sens swego życia. „Jeśli Ja jestem Ojcem — skarży się Bóg na to tłumienie przez nas Jego chwały — to gdzie jest cześć moja, a skoro Ja jestem Panem, gdzież szacunek do Mnie?” (Ml 1,6) „I zamienili chwałę niezniszczalnego Boga — mówi o tym samym ludzkim zagubieniu się Apostoł Paweł — na podobizny i obrazy” swoich bożków (Rz 1,23).

Szkody, którą ponosimy wskutek odejścia od Boga jako wszechogarniającego Autorytetu oraz Źródła wszelkiego sensu i miłości, nawet porównać się nie da z tą szkodą, jaką poniosłaby kultura polska, gdyby nikt nie poznał się na wielkości Norwida. Taka szkoda może kojarzyć się tylko z odcięciem rośliny od jej korzeni albo z popsuciem się w samolocie urządzeń sterowniczych.

Jeśli jednak wciąż na nowo przybliżam się do tego Źródła i z Niego czerpię, wówczas dosłownie wszystko odsłania tę wspaniałą prawdę, że świat jest Boży i że człowiek jest Boży. Dosłownie realizuje się wówczas przytoczona w Pańskim liście obietnica, zawarta w słowach Apostoła Pawła: „Czy jecie, czy pijecie, czy cokolwiek innego czynicie, na chwałę Bożą czyńcie”.

W ten sposób uzyskujemy jakąś cząsteczkę w dziele samego Chrystusa. Bo nikt bardziej niż On nie był zjednoczony z Przedwiecznym Ojcem, nikt więcej od Niego nie odsłonił obecności Boga, Jego potężnej i niezmiennej, choć pokornej miłości. On sam, w swojej modlitwie do Ojca, tak o tym mówił: „Ja Ciebie otoczyłem chwałą na ziemi przez to, że wypełniłem dzieło, które Mi dałeś do wykonania” (J 17,4).

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama