Z cyklu "Pytania nieobojętne"
Istnieją różne tradycyjne sposoby moralnego potępienia za złe postępowanie. Na przykład podlecowi szanujący się człowiek nie podaje ręki, nie mówiąc już o tym, że unika wszelkiego z nim towarzystwa. Taka kara ma sens: jednych powstrzyma przed niegodziwym postępkiem, innych może doprowadzi do opamiętania. Ale przecież polega ona na okazywaniu komuś swojej pogardy. Czy da się to pogodzić z miłością bliźniego?
W momentach, kiedy trudno nam rozsądzić, czy dane postępowanie jest słuszne, najlepiej spojrzeć na swoje wątpliwości w świetle Ewangelii. Otóż odpowiedzi na Pańskie pytania Ewangelia każe szukać w przestrzeni wyznaczonej nakazem miłości wszystkich, złoczyńców nie wyłączając. Pan Jezus uczył jednak miłości prawdziwej, a ta ma niewiele wspólnego z kultem bezkonfliktowości, z dążeniem za wszelką cenę do spokojnych stosunków z innymi, nawet za cenę zgody na krzywdę słabych i bezbronnych.
Przypomnijmy sobie, jak Pan Jezus odnosił się do złoczyńców. Przede wszystkim nikomu nie okazywał pogardy. Pogarda polega na wykluczeniu (subiektywnym oczywiście) kogoś z rodziny ludzkiej, dlatego jest nie do pogodzenia z miłością. Miłość bowiem to uznanie, że ktoś jest wart tego, żeby go chcieć dla niego samego — uznanie czynne, wyrażające się przekraczaniem własnego egoizmu, czyli życzliwością. Dlatego przedmiotem miłości może być tylko osoba, ktoś transcendentny wobec wszelkich uwarunkowań, korzyści, ról społecznych, całej doczesności.
Otóż miłość wobec złoczyńców Pan Jezus okazywał różnie, zawsze jednak w taki sposób, żeby im pomóc do odnalezienia samych siebie, do odzyskania utraconej przez grzech ludzkiej godności. Złoczyńcom skruszonym okazywał szacunek i dodawał otuchy: „I Ja ciebie nie potępiam; idź i więcej nie grzesz!” Judasza w ostatniej jeszcze chwili chciał doprowadzić do opamiętania. Za własnych morderców, nie zdających sobie sprawy i potworności dokonywanej zbrodni, Pan Jezus się modlił: „Ojcze, odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią!” Ludziom o sumieniach uśpionych i zatwardziałych chciał pomóc przez ostre słowo nagany: „Plemię jaszczurcze!”, „Groby pobielane!” Raz nawet sięgnął po bicz, a bankierom powywracał stoły. Najmocniejszy chyba środek zastosował wobec Heroda: milczał, a milczenie Jego było tak wymowne, że dopiero urządzenie wrzaskliwego seansu pogardy pozwoliło Herodowi zagłuszyć budzące się sumienie.
Prawdziwa miłość nie cofa się przed zadaniem przykrości, ale po ten środek sięga z ociąganiem i stosuje go z ostrożnością, zawsze gotowa zrezygnować z niego, gdyby miał spowodować więcej szkody niż pożytku. Miłość zadaje bowiem ból w dokładnie odwrotnym celu, niż to czyni pogarda: nie chce wyłączyć złoczyńcy ze wspólnoty osób zasługujących na szacunek, ale chce go właśnie do tej wspólnoty przywrócić.
Więcej jeszcze, miłość chciałaby działać z pozycji jakiegoś jakby utożsamienia się ze złoczyńcą. Św. Tomasz, w tekście poświęconym braterskiemu upomnieniu, wnikliwie zauważa, że „skoro człowiek powinien kochać bliźniego jak siebie samego, to tak powinien poprawiać cudze grzechy i na nie się gniewać, jakby to były jego własne. Jeżeli natomiast upomina z pychą, nie uznając swoich grzechów wówczas sprowadza na siebie potępienie: Dlaczego widzisz źdźbło w oku brata swego, a belki we własnym oku nie widzisz?”
Ponadto w każdym złu, czynionym przez człowieka, nawet w zbrodni, jest jakaś wina innych, również całego społeczeństwa. Rzecz jasna, nie wolno nam z tego powodu pochopnie usprawiedliwiać złoczyńcy, bo to przecież właśnie on dopuścił się danego złego czynu. Jednak nie próbujmy też przez potępienie złoczyńcy samemu rozgrzeszać się od winy za zło dokonujące się w naszych społecznościach. Czymś daleko lepszym niż usprawiedliwienie lub potępienie złoczyńcy będzie praca nad tym, aby mógł on powrócić do prawdziwego człowieczeństwa.
Pyta Pan, czy wolno podlecowi nie podać ręki. To bardzo ciężka kara. Toteż trzeba się dziesięć razy namyślić, zanim się ją zastosuje. Trzeba mieć całkowitą pewność, że postępowanie bliźniego, które chcę w ten sposób ukarać, jest rzeczywiście łajdackie — i że nie chodzi mi o osobiste odegranie się ani o ciemną chętkę poniżenia bliźniego. Nawet jeśli ktoś zdecydował się już zastosować tę karę, to jeszcze niech wzbudzi w sobie wątpliwości, czy wyczerpał już wszystkie dostępne środki i czy nie pojawiły się jakieś okoliczności, które kazałyby się powstrzymać z urzeczywistnieniem tej decyzji.
Ewangelia dopuszcza jednak ukaranie bliźniego wyłączeniem z grona szanowanych przeze mnie ludzi: „Gdy twój brat zawini przeciwko tobie, idź i upomnij go w cztery oczy. Jeśli cię posłucha, pozyskasz swego brata. Jeśli zaś nie posłucha, weź z sobą jeszcze jednego albo dwóch, żeby na słowie dwóch albo trzech świadków opierała się cała sprawa. Jeśli i tych nie posłucha, donieś Kościołowi. A jeśli nawet Kościoła nie posłucha, niech ci będzie jak poganin i celnik” (Mt 18,15—17). Jeśli jednak w ogóle jakieś okazanie pogardy wchodzi tu w rachubę, to może dotyczyć ono jedynie złych czynów, nigdy samego człowieka. Tak drastyczne odcięcie się od drugiego człowieka wówczas tylko jest uprawnione, jeśli chcemy go w ten sposób odzyskać. Wyraźnie podkreśla to Apostoł Paweł, i to w momencie, kiedy problem ten pojawił się przed nim bardzo praktycznie, mianowicie kiedy musiał ekskomunikować jakiegoś kazirodcę: „W imię Pana naszego Jezusa, zszedłszy się przeto razem wy z duchem moim i z mocą Pana naszego Jezusa, wydajcie takiego na zatracenie ciała, lecz ku ratunkowi jego ducha w dzień Pański” (1 Kor 5,4n).
Bardzo tego pilnujmy, aby nasze reakcje na zło płynęły z dobrych źródeł, a nie z jakichś ciemnych namiętności. Ale czymś nie mniej ważnym jest rachowanie się z sobą w sumieniu, czy ja przypadkiem nie grzeszę brakiem reakcji na zło. Nie na każde zło muszę reagować. Obowiązek reagowania rośnie w miarę tego, im bliżej mnie dane zło się dzieje oraz im bardziej dotyka ono słabych i bezbronnych. „Święty spokój”, w imię którego często pozwalamy panoszyć się złu i krzywdzić niewinnych, wcale nie jest święty. Święty byłby wówczas, gdyby krzywda dotyczyła nas samych, zaś innym wyjciem było większe jeszcze zło.
A może obciąża nas grzech cięższy jeszcze niż szukanie „spokoju za wszelką cenę”? Może, spodziewając się marnych korzyści, pochwalamy zło i schlebiamy złoczyńcom? Przecież takie grzechy zdarzają się ludziom, a my też jesteśmy ludźmi i nie ma powodu z góry zakładać, że do takiego zła jesteśmy niezdolni. A to naprawdę wielkie zło: Grzesznik się pyszni swoimi niegodziwościami, a ty go jeszcze — w taki lub inny sposób — utwierdzasz! A może sam słuchasz pochlebców, usprawiedliwiających lub nawet wychwalających twoje złe czyny. Powiada stary Kohelet: „Lepiej jest słuchać karcenia mędrca niż pieśni głupców” (Koh 7,5).
opr. aw/aw