Matka człowieka czy Matka Boga?

Maryja zwana jest Matką Boga - czy nie stosowniejszy byłby biblijny tytuł "Matka Pana"?

Czy Maryja, która w czasie Zwiastowania wyraża zgodę na urodzenie Syna Bożego, powinna być tytułowana „Matką Boga” czy też, jak chcieliby niektórzy chrześcijanie, lepszy byłby biblijny tytuł „Matki Pana”?

Radykalizm Boga

Przedziwny jest ten lęk przed używaniem określeń wielkich, do jakich niewątpliwie należy „Matka Boga”, a więc adekwatnych do wielkości Boga i Jego planów, w których również mały człowiek okazuje się większy, niż można by przypuszczać, skoro zostaje powołany wybraniem tak wyjątkowym, jakim jest Boskie macierzyństwo. Samo zgorszenie aż tak Dobrą Nowiną jest jeszcze zrozumiałe, ale nie da się usprawiedliwić prób neutralizacji Ewangelii dokonywanych z wnętrza chrześcijaństwa, z jakimi mamy do czynienia w przypadku tych wierzących, którzy w obronie Boga zabraniają Mu narodzić się z Maryi.

Zauważmy na początek, że Bóg lubi „gorszyć” człowieka swoimi pomysłami, które siłą rzeczy jako Boskie zawsze przekraczają wyobrażenia ludzkie; z kolei jeśli dawkuje swoje propozycje, to jedynie z pozycji Pedagoga, który wie, co na danym etapie jest możliwe do przyjęcia, żeby w ostatecznym rozrachunku nic nie zostało odrzucone. Bóg oswaja z radykalizmem, a krytycy radykalnie zrywają z radykalizmem, żeby oswoić Boga. Z czymś takim mamy do czynienia właśnie jeśli chodzi o tytuł „Matki Bożej”, który rzecz jasna nie mógł być sformułowany w takim brzmieniu w samym Piśmie Świętym — szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, że autorzy natchnieni nie tytułują Jezusa wprost Bogiem — choć księgi natchnione zawierają już wszystkie treści obecne w tym pojęciu. W miarę jednak, jak umacniało się przekonanie, iż Jezus jest Synem Bożym, stawało się coraz wyraźniejsze, że Maryja jest Matką Boga.

Ewangelista Mateusz widzi w Maryi Matkę Jezusa zwanego Chrystusem (Mt 1,16), Matkę Emmanuela, czyli „Boga z nami” (Mt 1,23). Łukasz zapisuje słowa Ducha Świętego wypowiedziane ustami Elżbiety, która zobaczyła w swojej krewnej „Matkę mojego Pana” (Łk 1,43), czyli Matkę Boga (Kyrios oznacza Boga); a bezusty choć złotousty anioł w imieniu Boga zapowiada, że porodzi Ona Syna Najwyższego i stanie się Matką Syna Bożego (Łk 1,30-35). Z kolei św. Jan podkreśla zarówno ludzkie, jak i Boskie synostwo Jezusa — Maryję nazywa „Matką Jezusa”, ale Jezus jest według niego Synem Boga. Oczywiście formuły teologiczne próbujące wyjaśnić tajemnicę Matki związanej z Synem nie rozwijają się do końca, ale nietrudno zauważyć, że zmierzają do później sformułowanego terminu „Matka Boga” (Theotokos), a na pewno dalej im niż bliżej do sformułowania „Matka człowieka” (anthropotokos).

Zgorszenie maksymalizmem

Dzisiejsza krytyka tego tytułu, a więc i treści, który on zawiera, pochodzi z wnętrza epoki, w której wiara zarówno w Chrystusa, jak i Jego Matkę, została już podważona. Z kolei bycie we wnętrzu epoki bazuje na wcześniejszym postawieniu się na zewnątrz historii i również Kościoła, czy raczej ponad nimi, bo tylko z tej pozycji można próbować dotrzeć do „czystego” Objawienia, rzekomo zanieczyszczonego później kościelnymi dogmatami. Owszem dogmaty, przeciwnie niż się sądzi, bronią właśnie radykalizmu i czystości przekazanego Objawienia przed pojawiającymi się złagodzeniami i skażeniami. I dlatego Kościół — zauważał kardynał Leo Scheffczyk — tak „bardzo mocno obstawał przy tytule Matki Bożej i traktował go jako rodzaj sprawdzianu dla chrześcijaństwa”, ponieważ bronił On jedności Chrystusa narodzonego z Dziewicy.

Stwórca stwarza człowieka, ale człowiek „stwarza” Boga w świecie ludzkim. Cóż w tym dziwnego, nawet jeśli wszystkiego tego nie sposób określić innym słowem niż „misterium”? To śmiała idea, że Bóg może narodzić się z człowieka, ale przecież trzeba ją dobrze rozumieć, żeby się jej nie bać; człowiek rodzi Boga w Jego ludzkiej naturze, a nie w wieczności, poza czasem, w Boskiej naturze. Jeśli jednak nazywamy Maryję Matką Bożą, to dlatego, że Maryja jest rodzicielką (jednej!) osoby Słowa Bożego, bo ten sam jest zesłany Syn Boga, i Ten sam zrodzony z Niewiasty (por. Ga 4,4n). W Zbawicielu przywracającym ludziom zdrowie duchowe nie może być chorobliwej schizofrenii; jest jeden, a nie dwóch Chrystusów, do jakich doprowadzić musi konsekwencja uznania w Maryi jedynie „Matki Chrystusa”.

Niektórych gorszy pozorna sprzeczność — tych, którzy mylą dwa porządki, wieczny i czasowy — kryjąca się w tytule przyznanym Maryi oficjalnie na soborze. Jak Matka Boga — pytają — miała zrodzić Boga, który ją przecież stworzył? A przecież trzeba powiedzieć, że Maryja zrodziła Syna Bożego na sposób człowieczy, jako człowieka, tak że w Chrystusie mamy do czynienia z Bóstwem na sposób ciała (por. Kol 2,9). Termin „Matka Boga” nie sugeruje (nawet jeśli sugeruje, gdy nie jest dobrze rozumiany), że Ona jest boginią; to byłoby zbyt łatwe rozwiązanie, nawet jak na nieortodoksyjną interpretację Objawienia. W tym sęk, że Ona pozostając człowiekiem, rodzi „Boga na sposób człowieczy”. Tak rozumiane macierzyństwo Boskie i tak pozostaje dalej śmiałą ideą, ale już nie wolno się jej bać. Nawet jeśli w głowie się to wszystko człowiekowi nie mieści, wtedy raczej za przykładem pierwszych wieków trzeba tę głowę schylić, a nie pozwolić jej, by stała się miarą tego, w co się wierzy.

Zaprzeczenie Wcielenia

Dziś chętnie powołują się krytycy terminu Theotokos na biologię, do której próbują sprowadzać macierzyństwo Maryi. A jednak takiego pęknięcia na biologię i teologię, o które potykają się współcześni, nie znajdzie się u autorów natchnionych. Ostatecznie sprowadzenie tego, co cielesne do samej biologii zaprzecza tajemnicy wcielenia, ponieważ Bóg nie staje się wtedy prawdziwie człowiekiem. Chrześcijańska wiara, co podkreślał Joseph Ratzinger, stawia przed bezkompromisowym wyborem „wszystko albo nic; próba usunięcia tego, co biologiczne i pozostawienia duchowego destylatu jest zaprzeczeniem tego, co duchowe i o co chodzi w wierze w Boga, który przyjął ludzkie ciało”.

Również współczesna nauka — o czym powinni dzisiejsi krytycy dogmatu pamiętać — absolutnie przeczy sprowadzaniu relacji matka i dziecko na poziom czysto biologiczny, ponieważ najistotniejsze procesy dokonują się na płaszczyźnie duchowej czy też — niech się cieszą zwolennicy wszechpanowania psychologii — psychicznej. I chociaż żadna matka nie przekazuje swojemu dziecku duszy, bo tę stwarza Bóg, to przecież nie mamy wątpliwości, że jest matką całego dziecka, a nie jedynie jego ciała. Dlatego Maryja nie jest — wnioskuje wybitny mariolog René Laurentin — „tylko Matką ciała swego Syna, lecz jest, nie mniej niż inne matki, Matką swego Syna: Matką Jezusa, który jest Bogiem”.

Lęk przed wielkością Boga nie bojącego się wielkości człowieka sparaliżował niektórych do tego stopnia, że wyznają pogląd, iż Bóstwo Chrystusa wydarzyło się nieco później niż człowieczeństwo. Cóż, w dobie podważania człowieczeństwa człowieka od chwili poczęcia nie jest ten pogląd aż tak wielką niespodzianką... Jeśli jednak Maryja poczęła jedynie człowieka, skąd wziął się Bóg? Od którego momentu Jego życia można już było klęknąć przed Nim? Czy po odcięciu pępowiny, a może dopiero w czasie chrztu w Jordanie, tyle że wtedy Mędrcy ze Wschodu okazują się bałwochwalcami? Nie widać w Ewangeliach takiego rozszczepienia i nie o takim Bogu-człowieku prawi Tradycja. Jeśli Bóg stając się człowiekiem nie przestał ani na moment być Bogiem, to znaczy że od poczęcia musiał Nim być.

Tekst ukazał się w „Nowym Życiu” (2014) nr 3
.Publikacja w serwisie Opoki za zgodą Autora

 

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama