Syn Człowieczy, drugie imię Boga

Niektórzy ludzie wolą, by nazywać ich drugim imieniem - bo bardziej odpowiada im niż to pierwsze. "Syn Człowieczy" to właśnie takie imię, którym sam Bóg zechciał być określany

Syn Człowieczy, drugie imię Boga

Spotyka się czasem ludzi, którzy wolą, by nazywać ich drugim imieniem, ponieważ to pierwsze nieszczególnie im odpowiada. Uprzejmość wymaga, by spełniać ich oczekiwanie, nawet jeśli ciekawość skłania ku temu, by poznać tej zamiany imion przyczynę. Nie byłoby grzecznie nazywać apostoła Szymonem, skoro sam Pan nazwał go Piotrem. Nie mniej nietaktowne — a zdarza się zwłaszcza chrześcijanom — jest uporczywe uciekanie od tego terminu, który sam Pan wybrał dla siebie. I kiedy On z lubością nazywa się „Synem Człowieczym”, apologeci i ewangelizatorzy wracają do pierwszego: „Syn Boży”. Ryzykując w ten sposób, że rozminą się z Tym, którego spotyka się właśnie w człowieczeństwie, a nigdy poza nim.

To zresztą jest „bardzo być może” jeden z kluczowych — choć oczywiście nie  najważniejszych — powodów nieskuteczności podejmowanych ewangelizacji: już w punkcie wyjścia wierzący rozmija się — z powodu nierozpoznania znaków czasu — z tym wzrastającym zainteresowaniem człowiekiem, jakie cechuje współczesnych. Oczywiście, sam „Syn Boży” stający się „Synem Człowieczym” nie ułatwił swoim uczniom zadania: zjednoczenie Logosu z „ciałem” jest tajemnicą, a „jak to się dokonało — pisał Cyryl Aleksandryjski — „pozostaje niezgłębione dla naszego umysłu i niewymowne dla języka; należy to czcić w milczeniu i wierze przewyższającej wszelkie pojęcia”. A jednak wiara nie rodzi się z milczenia, lecz z przepowiadania.

O ileż łatwiej byłoby synom ludzkim głosić Boga po prostu, a nie dowodzić Boga w człowieku Jezusie. Tyle że bez Boga-Człowieka nie ma Boga: nie ma dla nas, ludzi, i nie ma w ogóle Boga poza „Bogiem z nami”. Tajemnica Bogoczłowieka ortodoksyjnie czczona w milczeniu, przez wieki wyraża się w mniej lub bardziej heterodoksyjnych ujęciach. Spokojnie można by, gdyby się tylko chciało, u największych pisarzy chrześcijańskich dopatrzeć się przeakcentowania Boskiej natury Jezusa kosztem ludzkiej; wiecznie żywy„monofizytyzm” (jako „subtelniej” nieortodoksyjny od doketyzmu, staje się tym większą pokusą dla chrześcijan), tyle że w coraz nowych mutacjach. Ale nie należy się zżymać, raczej należałoby potraktować tę predylekcję jako wyraz słabości ludzkiego pojmowania, którego właściwością jest patrzeć na wszystko aspektowo. Dziś wahadło wydaje się wychylać w drugą stronę — człowieczeństwa Boga — na co należy pozwolić, jeśli tylko nie będzie to oznaczało odstępstwa od wiary, a więc także jej dogmatycznego wyrazu.

Rzeczywiście ten „Syn Człowieczy” jest „Synem Bożym”, Chalcedon rules po wsze czasy, choć warto pamiętać, że definicja z 451 roku, która tak pięknie w treści i kompozycji jednoczyła doskonałe Bóstwo z doskonałym człowieczeństwem, paradoksalnie podzieliła ówczesny Kościół. Dokładnie z tego samego powodu, dla którego została zdefiniowana: z powodu misteryjnego zjednoczenia natur, którego nie da się opisać, ale którego należy bronić przed wyjaśnieniami niezgodnymi z Dobrą Nowiną. Otóż jeśli jednym odpowiadało właśnie owo chalcedońskie „symetryczne” w kompozycji przedstawienie Chrystusa jako prawdziwego Boga i prawdziwego człowieka zarazem, innym z kolei brakowało „asymetrii” — zaakcentowania pierwszeństwa Logosu, który przyjął ludzką naturę, dlatego tak uparcie wracali do „niesymetrycznie symetrycznych” sformułowań cytowanego wyżej patriarchy Aleksandrii.

Z dwojga złego — choć może lepiej byłoby napisać: z dwojga dobrych, choć siłą natury ludzkiej bezsilnych interpretacji Bosko-ludzkiej tajemnicy — lepiej mimo wszystko trzymać się dogmatu, bowiem bliżej mu do owego radykalizmu Ewangelii. Ale proszę zauważyć, że także ta „symetryczna symetryczność” sprawia, że uwagi czytelnika Nowego Testamentu umykają te fragmenty, w których Bosko-ludzki autor (Duch i pisarze natchnieni, „bez zmieszania i bez rozdzielania”) akcentuje nie przypadkiem — owszem, „dla naszego zbawienia” — właśnie ludzki wymiar Chrystusa. Jeśli przyjęcie dogmatu wolno porównać do przejścia granicznego, które pozwala wierzącemu opuścić krainę błędnych interpretacji, to należy dobrze korzystać z otrzymanej „wizy w jedną stronę”: bez nostalgii za heteroksyjną ziemią, z której się wyszło, ale też nie bez dalszej wędrówki ku ziemi obiecanej Tajemnicy, której kierunek wyznacza ortodoksja.

Jako synowie ewolucji przyjmujemy wizję postępu również w sprawach ducha; wydajemy się lepsi od naszych poprzedników o dogmat, a tymczasem dogmat broni „lepszej sprawy” Ewangelii, do której nic nie dodaje. Patrzymy z góry na olbrzymów, którymi w rzeczywistości są świadkowie i pierwsi chrześcijanie. A oni nie dlatego, że jeszcze „naiwni” czy nieuformowani teologicznie, głosili nie tyle Boga, ile „Boga z nami”; oznajmiali, na co kładzie nacisk św. Jan na samym początku swojego listu, to, „co ujrzeliśmy własnymi oczami, na co patrzyliśmy i czego dotykały nasze ręce” (1J 1,1). Zanim inne ręce zajęły się bronieniem i wyjaśnianiem otrzymanej wiary.

Znamienne, że właśnie w dzień Pięćdziesiątnicy, a zatem, jak można sądzić, w szczególnej, bo z napełnienia Duchem Świętym, wynikającej zdolności do rozumienia zbawczych tajemnic, apostoł Piotr (nie nazywać Szymonem) głosi właśnie „tego Jezusa”, znanego ówczesnym, który dał się poznać w ciele, a potem nawet ukrzyżować. To Jezus Nazarejczyk (Ten sam, którego się wyparli, ale nie mogą się wyprzeć, że Go znali), Syn Człowieczy (choć przez chwilę zapomnieć o pierwszym Jego imieniu!), który z lubością i radością przebywał wśród synów ludzkich, jadał, pijał i na poważnie żartował z nimi, „wyniesiony na prawicę Boga, otrzymał od Ojca obietnicę Ducha Świętego i zesłał Go” (Dz 2,32), i nie kogo innego, ale Jego „uczynił Bóg i Panem, i Mesjaszem” (Dz 2,36). Jest to kazanie „niesymetrycznie symetryczne”, nie przypadkiem — w Duchu! — z akcentem na człowieka, który staje się Bogiem. Piotr — Skała nie gorszy się Jezusem — „skałą zgorszenia”.

Gdyby do tej mowy „dla naszego zbawienia” przyłożyć miarę późniejszej ortodoksji, mogłaby się nie ostać — niebezpiecznie, choć tylko pozornie, zbliża się ona do adopcjanizmu, według którego Jezus nie był naturalnym, ale adoptowanym Synem Bożym. Szczęśliwie nie tylko dla apostoła, ale przede wszystkim dla jego ówczesnych i dzisiejszych słuchaczy — znalazła się ona w kanonicznej księdze. Gdyby teologiczny „wykształciuch” zechciał poprawić speech tego „niewykształconego i z małego ośrodka” pochodzącego rybaka, to tylko ze szkodą dla łowienia ludzi. Jeśli adopcjanizm jest herezją, to jest ortodoksją adopcja człowieka przez Boga, która, jeśli może się wydarzyć, to tylko na fundamencie ortodoksyjnej „adopcji” Syna Człowieczego.

Tylko wtedy można być zaliczonym do „synów ludzkich”, gdy się ową ludzkość zaakceptuje; gdy się kielich człowieczeństwa wychyli do końca, śladem Syna Człowieczego. Wśród wielu znamion pogodzenia się ze swoją ludzką kondycją nie najważniejszą, choć akurat w duszpasterstwie na pewno, a być może i w teologii, kluczową, jest właśnie owa wspomniana wyżej aspektowość w dostrzeganiu tajemnicy. Lepszy kaznodzieja, który w jedną niedzielę zachwyci siebie i słuchaczy (w tej kolejności, najpierw siebie, potem słuchaczy!) Synem Człowieczym, by drugiej niedzieli zdumieć się nad Synem Bożym (być może w takiej „historiozbawczej” sekwencji: pierwsze człowieczeństwo, drugie Bóstwo), od takiego głoszącego, który zapoznaje słuchacza z Synem Człowieczym jednocześnie „kontrolując” Boga, ludzi i siebie (w tym chyba porządku), że chodzi o Syna Bożego. U odbiorcy pojawić się w tym ostatnim przypadku musi „ortodoksyjne zgorszenie” Bogiem, który jawić się mu będzie jakimś zmutowaniem Boga i człowieka („ni pies, ni wydra, coś na kształt świdra”).

Wiecznie aktualny news o Bogu wychodzącym z nieba i powracającym do Niego nie przebiłby się przez szum religijnych poglądów, gdyby nie Dobra Nowina o człowieku Jezusie „ustanowionym według Ducha Świętości przez powstanie z martwych pełnym mocy Synem Bożym” (Rz 1,4). Jak podkreślał Ignacy Antiocheński, Chrystus „»został ustanowiony Bogiem« jako człowiek”, oczywiście nie dlatego, że nie był Bogiem wcześniej, „ale w tym sensie, że »staje się« tym, czym już »był«, lecz w swym ciele, poprzez zmartwychwstanie”. Nie słyszę jednak, by apologeci i ewangelizatorzy pałali pragnieniem głoszenia takiej nowiny. Powodują „wiele hałasu o nic” i na nic, gdy nie pozwalają współczesnym poznać „Syna Człowieczego”, owszem nazbyt szybko, by nie podejrzewać ich o zgorszenie człowieczeństwem Boga, uciekają ku Jego boskości. Jak „na złodzieju czapka gore”, tak na karłowatym człowieku, który nie pozwala Bogu być człowiekiem — i paradoksalnie przez to broni Boga przed byciem Bogiem — Dobra Nowina „także się kurczy, jak filcowy kapelusz” (kradnę metaforę o. Krzysztofowi Mądelowi).

Człowiek Jezus — Bogiem. Bracia idą do Ziemi Obiecanej przebóstwienia za Tym, który jest ich „pierwocinami”. Gdzie Syn Człowieczy, tam synowie ludzcy. Nazwani swoim drugim imieniem.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama