Puchar na cześć sumienia

O sposobie rozumienia w Kościele Tradycji i o spojrzeniu na powołanie kobiety

"Tygodnik Powszechny" nr 37/2009

przeczytaj tego samego autora "Nie ma mężczyzny ani kobiety"

Ks. Alfons Józef Skowronek

Puchar na cześć sumienia

Czuję się powołana do kapłaństwa.
O Jezu, z jaką miłością dawałabym 
Ciebie wiernym — pisała św. Teresa z Lisieux. 
Jak to się stało, że tej nieposkromionej 
tęsknoty nie uznano za przeszkodę 
w procesie kanonizacyjnym?

Dłuższy pobyt poza krajem tłumaczy fakt, że z opóźnieniem ustosunkowuję się do artykułu Tomasza Rowińskiego o randze kobiety w Kościele. A ponieważ na wystąpienie Rowińskiego wyczerpująco i precyzyjnie zareagował Michał Rychert, już tylko z marginesu dodaję garść uwag: o sposobie rozumienia w Kościele Tradycji i o spojrzeniu na powołanie kobiety.

O Tradycji

Jako argument przeciwko kapłaństwu kobiet słyszy się twierdzenie: „Ponieważ takiej (dzisiejszej roli kobiety) nie przewiduje kościelna Tradycja”. Sprawa ma się tak, a nie inaczej, ponieważ w Kościele panuje sytuacja, jaka od niepamiętnych wieków trwa i dotąd się nie zmieniła. Reakcja krytycznie myślącego człowieka jest do przewidzenia: kto tak myśli, jest pierwszej klasy tradycjonalistą. Czyż to, co od wieków trwało niezmiennie, takie ma pozostać na zawsze?

Dla zrozumienia podobnego uzasadnienia musimy sobie uświadomić, że argument Tradycji w Kościele różni się od statusu dowolnego stowarzyszenia świeckiego. Ten, który w swoim „klubie” odwołuje się do tradycji, ma na myśli przekonanie: „Tak było zawsze, a więc i my pozostajemy przy tym”. Argument czerpany z Tradycji Kościoła brzmi natomiast inaczej: Przyswojone z Tradycji — czyli przekazywane — zostają nie tylko ludzkie zwyczaje, lecz wszystko, co Kościołowi zawierzył Chrystus. W rozumieniu dzisiejszym ten mandat Zbawiciela sformułować można słowami: „PrzebudŹcie się, odnówmy Kościół!”.

Pewien zakamieniały tradycjonalista mówił mi, że jego sumienie nakazuje mu zdecydowane odcięcie się od niezdrowej wizji kobiety-
-kapłanki. Odparłem, że pewność sumienia obowiązuje i należy się jej trzymać. Następnie zaś wzmocniłem swą wypowiedź odwołaniem się do kardynała J.H. Newmana, który sprawę rozwinął tak: „Gdybym miał wznieść toast na rzecz religii, musiałbym puchar wychylić na cześć papieża, wpierw jednak na powagę sumienia”. Do rozwiązania pozostaje jednak inny zasadniczy problem: czy sąd indywidualnego sumienia jest nieomylny? Albowiem sądy sumienia bywają z sobą sprzeczne, a wtedy istniałaby już tylko jedna prawda, prawda określonego podmiotu, a ta redukowałaby się do prawdomówności. Konsekwentnie nie mogłoby być mowy o istnieniu prawdziwej wolności — tak cały ten spór ocenia inny kardynał, Joseph Ratzinger.

To, co Jezus przekazał Kościołowi, jest fundamentem naszej wiary. Tego nie możemy dowolnie zmieniać, bo nie jesteśmy Bogami. Z drugiej strony istnieją w Kościele ludzkie „domieszki”: zwyczaje, które w gruncie rzeczy wywodzą się z jego czasów, a więc nie są zadekretowane przez Boga, lecz uwarunkowane czasowo. Takie „dodatki” odnajdujemy nawet w Biblii, która spisana została przez ludzi w horyzoncie ich czasów i w osnowie ich horyzontu wiary.

Decyzje w kwestii, czy poszczególne prawdy wiary są czasem uwarunkowane ludzkimi dodatkami lub są wyrazem odwiecznej wartości, zaprzątają od wieków ludzkie umysły; zabiegi o ich wyjaśnienie nazywamy „teologią” i jest dobrą rzeczą, że z tymi zapatrywaniami ludzie włączają się w dialog. Albowiem tylko w ten sposób, z upływem czasu, rozumiemy i oczyszczamy wiarę Kościoła. Jeżeli zaś podobne kontrowersje zagrażają jedności Kościoła, zażegnać nieporozumienia może Sobór lub papież, wyznaczając granicę między ostatecznie zobowiązującą prawdą a ludzką różnorodnością wierzeń. Tego typu nieomylne rozstrzygnięcie Najwyższego Urzędu Kościoła nie jest ukróceniem wolności wierzenia, lecz stanowi podstawę dla naszego sposobu wierzenia w ogóle: o sprawianej przez Ducha Św. jedności przekazu Ewangelii mówić możemy dopiero w łącznej harmonii Biblii, Tradycji i Urzędu Nauczycielskiego Kościoła — bez tych trzech elementów nie mielibyśmy żadnego wsparcia ze strony Jezusa i Jego orędzia. Nie do przyjęcia byłaby tzw. „dzika Tradycja”, krzewiąca się poza aprobatą Stolicy Apostolskiej.

Zastanowić należy się i nad tym, że Tradycja nie jest wielkością zastygłą, która — ewentualnie na Soborze — zatrzymała się w ruchu i teraz należy ją już tylko konsultować i czcić jako epokowo wzniesiony pomnik. Tradycja, zawsze żywa, przechodzi z pokolenia na pokolenie, stawiając je przed zadaniem jej pogłębiania w sensie dalszego rozwoju. I tak, dzięki Bogu, się dzieje. Tradycja to także i my wszyscy wierni. Przykłady mamy pod ręką. Skostniały tradycjonalista będzie utrzymywał, że tego i tamtego w Kościele nigdy nie było — np. Mszy św. w językach ojczystych twarzą do ludu, Komunii św. do rąk, świeckich lektorów, ministrantek, kobiet wykładających teologię. Z takimi i innymi rewolucyjnymi nowościami zżyliśmy się do tego stopnia, że więcej się nie zastanawiamy nad ich początkowym nowatorskim zrywem.

O kobiecie

Problematykę kapłaństwa kobiet podjąłem tylko na marginesie tekstu w „TP” w zwięzłym 22-wierszowym podtekście szkicu o kapłaństwie mężczyzn. Czyżby owo marginesowe odchylenie od naczelnego tematu zdecydowało o skupieniu mediów na tym właśnie krótkim kobiecym fragmencie? W zasadzie nie ma nad czym ubolewać, należy się wręcz cieszyć, że ta wzmianka wzbudziła aż tak szeroki odzew. Temat ten jest najwidoczniej aktualny i oczekuje na pilne rozwiązanie.

Rozmawiałem na ten temat z wieloma paniami (głównie w Polsce) i — ku memu zdumieniu — nie zanotowałem ze strony kobiet szczególnego zainteresowania ich awansem do stanu kapłańskiego. Przeciwnie, od tej perspektywy nawet wyraŹnie się dystansują. Natomiast żywo interesuje kobiety większe zaangażowanie w całość życia Kościoła. Jedna z pań pytała, dlaczego to kurialny referent do spraw finansowych musi być mężczyzną z kapłańskimi święceniami. Czemu kurialne referaty z reguły są obsadzane przez ordynowanych mężczyzn? Dziś dysponujemy całą falangą pań z dyplomami teologii najlepszych uniwersytetów, kobiet wyspecjalizowanych również w innych branżach wiedzy.

Eucharystia, szczyt chrześcijańskiej egzystencji, upływa na całych połaciach świata bez możliwości uczestnictwa w Mszy św. z powodu chyba bezprecedensowego spadku kapłańskich powołań. Dlaczego w Polsce kobiety nie mogą być szafarkami Eucharystii? Dlaczego panie i panowie Chleba Pańskiego nie mogą u nas przyjmować na rękę? Pewnego dnia, uczestnicząc wśród wiernych w Mszy św., razem z nimi przystąpiłem do Komunii św.; wyciągając dłoń na jej przyjęcie, spotkałem się z publiczną odmową celebransa.

O Teresie

Skala problemów do spokojnego przedyskutowania i rozwiązania jest pokaźna. Zamykając te luźne spostrzeżenia, pozwalam sobie skierować wzrok Czytelniczek i Czytelników na bardzo nam bliską postać św. Teresy od Dzieciątka Jezus, ogłoszoną Doktorem Kościoła.

W liście z 8 września 1896 r. do swej siostry Marii od Najświętszego Serca zawarła takie świadectwo: „Czuję się powołana do kapłaństwa. O Jezu, z jaką miłością trzymałabym Cię w dłoniach!... Z jaką miłością dawałabym Ciebie wiernym!... Mimo mej małości chciałabym ludziom nieść światło, jak czynili to Prorocy i Doktorzy Kościoła. Czuję się powołana na apostoła. Chciałabym przemierzyć cały świat, by głosić Twoje imię”. Mimo że Celina próbowała ją wtedy pocieszać, powiedziała: „Moim powołaniem jest miłość!”.

Cierpiała z powodu wykluczenia jej od kapłaństwa. Składa o tym świadectwo Celina: „W 1897 r., zanim ciężko zachorowała, Siostra Teresa powiedziała mi, że prawdopodobnie umrze jeszcze w tym roku. Tutaj tkwi powód, o którym zakomunikowała mi w czerwcu: Kiedy już była świadoma, że cierpi na gruźlicę płuc, powiedziała: »Widzicie, że Pan Bóg jest gotów zabrać mnie do siebie w wieku, kiedy jeszcze nie miałabym czasu, aby być kapłanem... Gdybym mogła zostać kapłanem, przyjęłabym w ten czerwiec święcenia. Co zatem uczynił Bóg? Abym nie była zawiedziona, pozwolił mi zachorować. W ten sposób nie mogłam być przy tym i umieram, zanim bym mogła ten urząd pełnić«. Ofiara, nie móc być kapłanem, była czymś, co ona stale głęboko przeżywała. Ból z tego powodu był zakodowany w rzeczywistej miłości Boga”.

Prześliczne to świadectwo mówi samo za siebie i nie wymaga komentarza. Z dzisiejszego punktu widzenia spytać można by jedynie o jedno: jak to się działo, że tej nieposkromionej tęsknoty młodej kobiety za kapłaństwem nie zarejestrowano jako przeszkody ani w procesie beatyfikacyjnym, ani kanonizacyjnym? W przygotowaniu do takiego procesu bada się przecież wszystkie osobiste wypowiedzi i wyznania. Tego aktu pilnował tzw. advocatus diaboli, którego zadaniem jest wywlekanie wszelkich negatywnych danych dla zatrzymania procesu.

Teresie najwidoczniej się upiekło. Poczciwy diabeł pewnie sobie przysnął.  

tygodnik.onet.pl

opr. aw/aw


Copyright © by Tygodnik Powszechny

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama