O kłopotach z "nowym myśleniem" o zbawieniu ludzi nieprzynależących do Kościoła
Sformułowany w tytule problem jest nie tylko "interesujący", lecz i ważny zarówno dla przyszłości Kościoła jak i dla przyszłości ludzkości - o ile żywimy przekonanie, że Kościół ma dla ludzi wielkie znaczenie. Być może, iż temat w tej wersji jest w pewnym sensie nowy, a przynajmniej na nowo jawi się w naszej świadomości. Ale przecież wobec tej problematyki nie stajemy niby nad czystą kartą, nad obszarem przez teologię nie spenetrowanym. Dlatego wypada zacząć od kilku przypomnień.
Trudno ukrywać, iż wielu wierzących, zarówno ludzi prostych jak i wykształconych, ma kłopoty z intelektualnym przyswojeniem sobie niektórych zmian mentalności w Kościele. Przy czym nie chodzi wcale o bulwersujące nieraz a siejące rzekome spustoszenia opinie teologów, lecz raczej o kierunek myślenia, jakiemu początek dał Drugi Sobór Watykański. Oto próbka wewnątrzkościelnego, postsoborowego zafrasowania. Dzisiejszy chrześcijanin nie jest w stanie uporać się z tezą głoszącą, że jedyna droga do zbawienia prowadzi przez chrześcijaństwo, więcej: że nie ma zbawienia poza Kościołem katolickim. Owo "migotanie w prawej komorze" wiary prowadzi do innych "arytmii" w prawidłowym pulsowaniu życia wiary. Czyż powyższa wątpliwość jednocześnie nie kwestionuje absolutnego charakteru Kościoła a tym samym i konieczności jego mandatu misyjnego? Czy w kontekście tak sformułowanej niepewności problematyczne nie stają się wszystkie żądania, polecenia i dyrektywy Kościoła - podważane teraz w ich najgłębszych podstawach?
Św. Ignacy Loyola wiernym oddającym się ćwiczeniom rekolekcyjnym podsuwał "błogą" myśl o tym, jak to Trójca Święta przypatruje się widowisku spadania wszystkich ludzi do piekła - oczywiście łącznie z odprawiającymi święte rekolekcje. Św. Franciszek Ksawery w żywe oczy prawił muzułmanom, że cała ich pobożność nie jest nic warta, albowiem - niezależnie od tego, czy są pobożni lub bezbożni, czy są przestępcami lub ludźmi cnotliwymi - i tak wszyscy powędrują do piekła, gdyż nie przynależeli do jedynego zbawiającego Kościoła.
Tego typu myślowe scenariusze rozbijają się dzisiaj już w zderzeniu z nowym pojęciem człowieczeństwa. Kto uwierzy, że żyjący obok nas człowiek, jednostka wielkiego formatu, dobra i usłużna, będzie skazana na piekło, ponieważ nie jest praktykującą katoliczką lub katolikiem? Kardynał Joseph Ratzinger pisze gdzieś z emfazą, że u kresu czasów nie będziemy sądzeni z poprawnej znajomości katechizmu; Sędzia wieków nie zapyta o treść żadnego z dogmatów, nie padnie jakiekolwiek pytanie dotyczące rozumienia prawdy o prymacie czy nieomylności papieskich orzeczeń; Sąd będzie przebiegał jedynie i wyłącznie w oparciu o wielką mowę Jezusa Sędziego zarejestrowaną przez św. Mateusza: "Zaprawdę powiadam wam: Wszystko, czego nie uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, tegoście i Mnie nie uczynili" (Mt 25,45). Tak ateistycznie wyglądać będzie Sąd Ostateczny, konkluduje Ratzinger.
Przekonanie, że wszyscy dobrzy ludzie będą zbawieni, jest dziś dla normalnego chrześcijanina zrozumiałe samo przez się, jak dawniej przeświadczenie przeciwne. O sforsowaniu bram niebios zadecyduje samo bycie "porządnym człowiekiem", inspirowane oczywiście Bożą łaską. Drugi Sobór Watykański wzniesie się na wyżyny tej wypowiedzi: "Nie odmawia też Opatrzność Boża koniecznej do zbawienia pomocy takim, którzy bez własnej winy w ogóle jeszcze nie doszli do wyraźnego poznania Boga, a usiłują, nie bez łaski Bożej, wieść uczciwe życie" (KK 16). Takie stwierdzenia czyta się z uczuciem ogromnej ulgi - na odległym już dziś tle straszliwej wręcz dawnej sentencji, z wszystkimi jej restryktywnymi konsekwencjami: "Poza Kościołem nie ma zbawienia".
A zatem jednak: "Poza Kościołem jest zbawienie"! Istnieją więc chrześcijanie poza obrębem Kościoła, można mówić o istnieniu tzw. "chrześcijan anonimowych", by zacytować sławetne już sformułowanie Karla Rahnera, które swego czasu wzbudziło ostre kontrowersje. Powiedzmy, na przykład, dobrze i uczciwie prowadzącemu się buddyście, że jest krypto-chrześcijaninem. Z miejsca odpowie, że wszelkie więzi z chrześcijaństwem są mu z gruntu obce.
Pozostańmy jednak w kręgu chrześcijaństwa. Na wieść, że do zbawienia wystarcza sama moralność (już nie sama wiara, sola fides, lecz właśnie li tylko sama etyka, sola moralitas!), iż za samo łaską wiedzione życie wrota niebios będą się otwierały samoczynnie, zaambarasowany wierzący chrześcijanin zacznie pewnie pytać: dlaczego ci stojący na zewnątrz stąpają po tak lekkich i miękkich kobiercach, podczas gdy nam tak się sprawę utrudnia? Czy poczciwy nasz chrześcijanin nie przybliży się do wniosku, że wiara to raczej ciężkie brzemię, a nie łaska i szczęście? W każdym bądź razie nie pozbędzie się wrażenia o istnieniu dwu dróg zbawienia: jednej przebiegającej ścieżkami, może i krętymi, subiektywnie pojmowanej moralności (dla stojących poza Kościołem); drugiej - wyboistego szlaku ku zbawieniu, przeznaczonemu dla członków Kościoła z metryką. Ochrzczony w Kościele zapewne niełatwo pozbędzie się nieco smętnego poczucia zawodu, iż sam nie załapał się na podróż trasą przyjemniejszą, środkiem bardziej komfortowym. Jak by nie było, istnienie nie-kościelnej możliwości zbawienia pozostawia osad spleenu.
Pytaniom nie ma końca, co wcale nie musi być sprawą godną ubolewania. Przeciwnie, możliwość ostrego artykułowania zastrzeżeń i wątópliwości na drodze wiary nigdy nie stanowiła blokady w docieraniu do jej istoty, lecz raczej zawsze stymulowała wiarę gorączkowo poszukującą zrozumienia. Pytaniom połóżmy jednak na razie kres. Dzisiejszemu wierzącemu spróbujmy unaocznić najpierw tylko to, że w istocie rzeczy przed człowiekiem ściele się wyłącznie jedna droga wiodąca do zbawienia, mianowicie gościniec przebiegający przez samo centrum Osoby Jezusa Chrystusa, nigdy obok Niego. Ale: droga ta od początku ma podwójne rozgałęzienie; rozwidla się także na "świat", na "wielu", czyli na wszystkich; równocześnie zostaje powiedziane, iż tą drogą zbawienia jest Kościół. Tak więc z istotą owej drogi wiąże się ścisłe przyporządkowanie do siebie owych "nielicznych" i "wielu", pojmowane raczej jako proegzystencja i tajemniczy sposób ratowania całości świata przez Boga.
Cała "intryga" Bożego planu zbawienia zaczyna się już od ostrego wejścia Boga w dzieje ludzkości. Spośród wszystkich ludów i narodów świata Bóg dokonuje dziwnej selekcji: wybiera niepokaźny naród izraelski jako przedmiot i nawet podmiot szczególnej misji. Czy z faktu tej delimitacji i eliminacji wynika wniosek, że wybraństwem cieszy się tylko Izrael, wszystkie zaś pozostałe narody pójdą na śmietnik historii zbawienia? Na początku tak to rzeczywiście wyglądało. Rysuje się nam przed oczami klarowny obraz: z jednej strony w ordynku nieliczny orszak zmierzających do bram raju (Świadkowie Jehowy znają ich liczbę: 144 tysiące), z drugiej nieprzejrzane masy przeznaczonych na wiekuiste zatracenie. Św. Augustyn był pod tak przemożnym wrażeniem tej wizji rzesz potępionych, iż mówił o massa damnata i ukuł nawet imperatyw: compelle intrare!, to znaczy: "zmuszaj ich do wejścia!" - do arki Kościoła, jedynej przystani zbawienia. Kalwiński nurt Reformacji sprawę tak zwanej predestynacji (przeznaczenia) sformułował krańcowo: Bóg z góry przeznaczył część ludzkości na wiekuiste zatracenie.
Odnosimy rzeczywiście wrażenie, jakoby niewzruszone trwanie obok siebie narodu wybranego i narodów niewybranych pojmować należało w tym właśnie, statycznym znaczeniu. Rychło okazuje się jednak, że w Chrystusie owa statyka ustawionych obok siebie Żydów i pogan ulega gwałtownemu i dynamicznemu pęknięciu, tak że oto właśnie poganie poprzez swe nie-wybraństwo stają się wybranymi, wskutek czego Izrael bynajmniej nie traci jednak swojego wybrania, jak na to wyraźnie wskazuje List do Rzymian: "Czyż Bóg odrzucił lud swój? Żadną miarą! I ja przecież jestem Izraelitą..." - stwierdza Paweł i ciągnie dalej: "Czyż aż tak się potknęli, że całkiem upadli? Żadną miarą! Ale przez ich przestępstwo zbawienie przypadło w udziale poganom, by ich pobudzić do współzawodnictwa... Bo jeżeli ich odrzucenie przyniosło światu pojednanie, to czymże będzie ich przyjęcie, jeżeli nie powstaniem ze śmierci do życia?" A następnie wielkie słowo Apostoła: "Jeżeli bowiem zaczyn jest święty, to i ciasto; jeżeli korzeń jest święty, to i gałęzie" (Rz 11,1.11.15).
Widać stąd, że Bóg wybierać może ludzi w podwójny sposób: bezpośrednio albo poprzez ich pozorne odrzucenie. Tę dwoistość strategii zbawiania, wedle schematu "nieliczni" i "wielu", co krok wyczytujemy w Biblii: "Ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do życia, a mało jest takich, którzy ją znajdują" (Mt 7,14); "Robotników [jest] mało"(Mt 9,37); "Mało wybranych" (Mt 22,14); "Nie bój się, mała trzódko"(Łk 12,32); Jezus "oddaje swoje życie jako okup za wielu" (Mk 10,45).
Przeciwstawienie Żydów i pogan, Kościoła i nie-Kościoła egzemplifikuje tylko powyższy podział na nielicznych i na wielu. Bóg nie dlatego jednak dzieli ludzkość na nielicznych i wielu, by jednych spisywać na straty a drugich ocalać; także nie dlatego, by owych wielu ratować łatwo, a drugich kosztem ogromnych wyrzeczeń. Nielicznych używa raczej jako punktu archimedesowego, w oparciu o który z zastałych posad wyrywa owych wielu i pociąga ich ku sobie. Jedni i drudzy mają swe określone miejsce na drodze zbawienia, która jest wprawdzie różna, ale wiedzie do tego samego celu.
Przypatrując się bliżej tej podwójnej drodze, dostrzegamy inne, bardziej zasadnicze przeciwieństwo: oto w istocie rzeczy na odrzucenie zasługuje cała bez wyjątku ludzkość, na zbawienie zaś tylko Jeden, Jezus Chrystus. I dopiero tutaj w oczy rzuca się najważniejszy aspekt sprawy, jaki się zwykle wymyka naszemu widzeniu, mimo iż jest on punktem decydującym: darmowy, niczym nie zasłużony, z łaski wywodzący się charakter naszego zbawienia. Teologicznie mówiąc i nie abstrakcyjnie: być zbawionym znaczy przecież być przez Boga miłowanym; do miłości zaś nie sposób odwoływać się na drodze prawnych uroszczeń, w żadnej do miłości proporcji nie znajdują się także jakiekolwiek ludzkie dobre uczynki i zasługi czy etyczne uwarunkowania.
Przepiękny i "nowatorski" tekst soborowy mówi o przyporządkowaniu do Ludu Bożego wszystkich, którzy jeszcze nie przyjęli orędzia Ewangelii (nr 16). Skłonni do myślenia ustrojowo-hierarchicznego powiemy sobie pewnie: są to ci wszyscy, którzy jeszcze nie przyjęli chrztu i nie uznają kierowniczej roli papieża i biskupów. Byłby to mylny kierunek domysłów. O przynależności do Kościoła (całkowitej lub częściowej) Konstytucja o Kościele jasno mówi w innych miejscach (m.in. w numerze 15). W słynnym numerze 16 KK Urząd Nauczycielski Kościoła mówi o przyporządkowaniu do Kościoła: najpierw Żydów a następnie i muzułmanów, trzecią kategorię przyporządkowanych stanowią szukający Boga "po omacku i wśród cielesnych wyobrażeń", a wreszcie i sami niewierzący, których uczciwe życie to nic innego jak "przygotowanie do Ewangelii". W ten sposób oficjalny dokument Kościoła przemawia chyba po raz pierwszy w historii chrześcijaństwa.
Kategoria przyporządkowania naprowadza jednak, choć z innej strony, na skonkretyzowane pytanie: co właściwie człowiek musi posiadać, by móc zwać się chrześcijaninem względnie sympatykiem Chrystusa? Nowy Testament udziela tu dwóch uzupełniających się odpowiedzi, rozjaśniających pojęcie przyporządkowania do Kościoła, lub, mówiąc językiem starej teologii, domniemanego pragnienia przynależenia do Kościoła ("votum Ecclesiae"). Odpowiedź pierwsza brzmi: kto posiadł miłość, ten ma wszystko. Jest to wymóg totalny i bezwarunkowy. Nieodzowność tę ujawnia rozmowa Jezusa z uczonym w Prawie (Mt 22,35-40), a także wypowiedź św. Pawła o miłości jako "wypełnieniu" Prawa (Rz 13,9Ún). Wymowa szczególnie doniosła przysługuje jednak słowom Jezusa z kazania o Sądzie Ostatecznym (Mt 25,31-46) - tutaj Sędzia świata nie dochodzi tego, w co kto wierzył, uznawał czy przyjmował w zakresie wiary, nie spyta o to, czy przystępowaliśmy do sakramentów; sąd toczył się będzie wyłącznie wedle "parametrów" miłości, jedynym sakramentem, o który zapyta Sędzia najwyższy, będzie sakrament brata - bliźni jako wielkie incognito Boga żyjącego wśród nas. Rozstrzygające będzie nie to, czy ktoś zna imię Pana (Mt 7,21), lecz ludzkie spotkanie z Bogiem w drugim człowieku.
Na posiadaną przez nas miłość, która jest wszystkim, spojrzeć jednak należy krytycznie i wnieść to istotne zastrzeżenie, że miłości rzeczywiście nie posiada nikt. "Wszyscy bowiem zgrzeszyli i pozbawieni są chwały Bożej", zawyrokuje Paweł (Rz 3,23). Każdą miłość w jakiś sposób wypacza i zatruwa ludzki egoizm. Czyż wobec tego wszyscy jesteśmy zasądzeni i potępieni? Owszem, z punktu widzenia prawa zasługujemy na odrzucenie, fatalne niedostatki i niedociągnięcia naszego życia wyrównuje jednak Chrystus obfitością swej miłości zastępczej. Z naszej strony wymagana jest jednakże jedna tylko postawa: gest otwartych rąk na dar Jego niezmierzonej miłości. Ów ruch otwarcia się św. Paweł nazywa wiarą. Nie chodzi w tym wypadku o wiarę w pełnym tego słowa znaczeniu, co do której wiemy, iż spełniać musi cały szereg warunków. Chodzi tu raczej o wiarę przed wiarą, postawę tak dobrze nam znaną z Biblii jako "ubóstwo w duchu", czyli prostota serca. "Ubodzy w duchu" to przecież ci ludzie, którzy w Izraelu przyjęli Dobrą Nowinę, by dopiero później tę akceptację przekuwać w całe bogactwo wiary rozwiniętej.
A zatem jeszcze raz. Na pytanie o żądanie, jakiemu człowiek musi sprostać, by osiągnąć zbawienie, Pismo Święte udziela dwu odpowiedzi wewnętrznie z sobą sprzężonych. Mówi niejako na jednym oddechu: "Wystarcza sama miłość" oraz "Wystarcza tylko wiara". Obie odpowiedzi wskazują na postawę wychodzenia i wyrastania poza i ponad siebie z równoczesną radykalną zmianą marszruty, której celem jest drugi człowiek.
Odpowiedzi te rzucają sporo światła na zagadnienie zbawiających się "poza Kościołem": nie zbawia żaden system, instytucja czy wręcz religijna ideologia; zbawienie nie tkwi spokojnie zakodowane w jakiejś wielkiej nawet religii. Zbawienie jest pójściem za głosem sumienia, co w gruncie rzeczy nie oznacza przyłączenia się do określonego przekonania religijnego, "gwarantującego" życie wieczne. Owa wierność sumieniu może czasem przebiegać nawet w poprzek lub przeciwko systemom, w jakich trwają jego zwolennicy. Pójść za swym sumieniem to bowiem nic innego jak podążać za głosem wzywającym do wiary i do miłości. To jest owa dwójjednia postaw, które z braku lepszego określenia nazwać możemy chrześcijaństwem anonimowym.
I dlatego można beznamiętnie przyjmować roszczenia wielkich religii twierdzących, że są prawdziwe. Te absolutne przekonania mogą trwać, byleby wyznawcy danej religii zdawali sobie sprawę z tego, iż w ich otwartym i dynamicznym systemie znaleźć można całą prawdę, w takim stopniu, w jakim staje się ona dla nich dostępna. Taka postawa prowadzi do międzyreligijnego dialogu, do którego tak nieznużenie ponagla Jan Paweł II; papież w swej encyklice misyjnej, Redemptoris missio (1990), stwierdza bez ogródek, że i Kościół, cieszący się posiadaniem pełnej prawdy Bożej, nosi ją przecież w naczyniach glinianych. Stąd też rodzi się podwójny respekt Kościoła wobec innych religii, okazujący "szacunek dla człowieka w jego poszukiwaniu odpowiedzi na najgłębsze pytania życia i szacunek dla działania Ducha w człowieku" (RM 29).
Nawet w kwestii różnic między wyznaniami chrześcijańskimi zdobywamy się dzisiaj na spojrzenia swobodne, nie obciążone afektami. Oto migawka ekumeniczna, bardzo tutaj na miejscu. Istnieją ekumeniczne wspólnoty, jak Taizé we Francji lub "Kościół Zbawiciela" w Waszyngtonie i okolicach oraz liczne wspólnoty charyzmatyczne, gdzie chrześcijanie różnych wyznań z jednej strony zachowują swe członkostwo w ich macierzystym Kościele, z drugiej zaś - łączą się wyraźnie w posłudze spodziewanego jednego już Kościoła. Brat Roger Schutz i inni teologowie status ten opisują, na wzór podwójnego obywatelstwa, jako "podwójne członkostwo". Nazwa ta budzić może nieporozumienia. Nie ma ono jednak nic wspólnego z powierzchownie udzielaną sobie gościnnością eucharystyczną lub wręcz z wyrzeczeniem się widzialności jednego Kościoła Jezusa Chrystusa. Sformułowanie o podwójnym członkostwie pragnie raczej oddać radykalnie odczuwany postulat czynienia wszystkiego, co tylko możliwe, dla utrzymania własnego Kościoła i innych wspólnot w ustawicznym ruchu ku ostatecznej jedności. Postulat to zatem niezwykle dynamiczny i profetyczny.
Zadanie Kościoła i Kościołów sprowadza się zatem do włączenia się w wymienione już zastępcze posługiwanie Chrystusa, który bez reszty oddał się dziełu zbawiania ludzi. Zgodnie z przekonaniem wiary chrześcijańskiej powiedzieć należy, iż w każdym zbawczym ocaleniu człowieka u dzieła jest sam Chrystus, a gdzie Chrystus - tam w Jego misji zawsze uczestniczy i Kościół. Chrystus stworzył sobie bowiem "Ciało". A "Ciało Chrystusa" to nic innego jak uczestnictwo ludzi w Chrystusowej posłudze. Sam Chrystus nigdy nie jest sam (Solus Christus numquam solus!). Człowiek dostępuje własnego zbawienia aktywnie uczestnicząc, wespół z Chrystusem, w zbawianiu drugich. Jest się chrześcijaninem nie dla siebie, lecz dla drugich. Są ludzie, wśród nich i teologowie, którzy twierdzą kategorycznie, że Kościół ze swej istoty nie jest instytucją demokratyczną, lecz hierarchiczną. Jeżeli Kościół nie jest demokratyczny, zadbać należałoby, ażeby jak najrychlej takim się stał. Albowiem w Kościele wszyscy na równi są powołani do służby zbawiania drugich - pod słowem Bożym i w Duchu Jezusa. Dosadnie i głęboko wyraził to Hans Urs von Balthasar, odnosząc zagadnienie do chrześcijańskiej nadziei, która nie zwodzi: każdy musi żywić nadzieję dla wszystkich swych braci, w sobie samym zaś z trudem uda mu się przezwyciężyć momenty niepewności i lęku.
Koniec końców powiedzieć należy używając paradoksu: zbawienie istnieje również poza Kościołem, lecz tylko dlatego, że istnieje Kościół. Innymi słowy: przezeń - jako przez Boga powołany Lud Boży - wedle Bożego upodobania otwarta jest szeroko droga dla tych, którzy są gotowi zbawienie przyjąć, choć o tym stanie rzeczy sami wcale nie muszą wiedzieć, wystarczy, iż nie pragną przyjmować zbawienia z rąk własnych, dzięki zasługom osobistym; ich postawa otwarcia się polega ostatecznie na tym, że sami siebie akceptują, działają zgodnie ze swym sumieniem, pragną dobra i czynią je - wszystko to są myśli doskonale znane z niezrównanej Konstytucji o Kościele.
Poruszmy wreszcie palącą kwestię prowadzenia misji. Wielu teologów misyjnych, a szczególnie samych misjonarzy, zdaje się gubić istotę znaczenia misji Kościoła. Motywacja ratowania dusz, prezentowana dawniej naiwnie i bez teologicznych wyjaśnień, nie jest już w stanie uzasadniać sensu i konieczności dzieła misyjnego, szczególnie od Vaticanum II stwierdzającego autorytatywnie (o czym przecież mówił już Pierwszy List do Tymoteusza), że Bóg pragnie zbawienia wszystkich ludzi. A jeżeli Bóg chce zbawienia wszystkich, to Jego wola nigdy nie jest wolą bezsilną sprowadzającą się do pustej deklaracji werbalnej.
Dodatkowa trudność dotyka teologii ekumenicznej. Drugi Sobór Watykański stwierdził nie mniej wyraźnie, iż również niekatolickie wspólnoty kościelne mogą być traktowane jako autentyczne Kościoły i stąd także im przysługuje prawdziwa funkcja doprowadzania ludzi do zbawienia. Wypowiedź ta czeka jeszcze na dalsze wyczerpujące rozstrzygnięcia teologiczne.
Pytania można by zapewne mnożyć. I oto - na szczęście - od trzech lat mamy w ręku cytowaną już encyklikę Jana Pawła II Redemptoris missio, w której papież dotyka i tego newralgicznego punktu kościelnego przepowiadania.1 Do wypowiedzi wiodących należy bez wątpienia stwierdzenie, iż podmiotem misji jest cały Kościół, że "misje dotyczą wszystkich chrześcijan... Wiara umacnia się, gdy jest przekazywana!" (nr 2). Skorygowane zostaje tu najpierw obiegowe, biblijne uzasadnienie misji: jest nim nie tyle tzw. rozkaz misyjny: "Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody..." (Mt 28,19), ile słowa Kazania na Górze, skierowane do wszystkich wierzących: "Wy jesteście solą ziemi... Wy jesteście światłem świata" (Mt 5,13 n).
Uniwersalną myśl o misji papież rozwija następnie w pierwszym rozdziale encykliki, zatytułowanym monumentalnie: Jezus Chrystus jedynym Zbawicielem, co przełożylibyśmy tak: "Głównym i jedynym misjonarzem jest Chrystus". Istotnie, całość misji wypływa z wiary w Jezusa Chrystusa i nie może być zrozumiana inaczej jak tylko w wierze. Chrześcijanin jest osobą niejako "przechwyconą" przez Chrystusa, która w Nim znalazła zbawienie. Dzięki łasce Chrystusa człowiek odkrył ostateczny sens i wymiar swego życia i odtąd nie może się powstrzymać od zniewalającej wręcz siły komunikowania tego szczęścia każdej i każdemu, kogo spotka na swej drodze życia. Z drugiej strony - ludzie i ludy nie znające tego szczęścia mają prawo do takiej wymiany myśli i przeżyć, co jednak nie może nigdy oznaczać, by wierzący w Chrystusa mógł przekazywać swe przekonania religijne sięgając po argument siły. Oczom adresatów międzyreligijnego dialogu nigdy nie odsłoni się prawdziwa tajemnica Chrystusa, jeżeli chrześcijanin-misjonarz nie potraktuje ich z respektem jako autentycznych partnerów spotkania. Celnie mówi o tym encyklika: "Kościół zwraca się do człowieka w pełnym poszanowaniu jego wolności: misja nie uszczupla wolności, ale działa na jej korzyść. Kościół proponuje, niczego nie narzuca; szanuje ludzi i kultury, zatrzymuje się przed sanktuarium sumienia" (nr 39). Ze słów tych w żadnym wypadku nie można wyczytać nawoływania do misji jako krucjaty.
Naleganie Jana Pawła II na obowiązek i zaszczyt ewangelizacji nigdy nie wyklucza międzyreligijnego dialogu. Papież nie żąda od chrześcijańskiego świadka, by za wszelką cenę zdążał do nawrócenia partnera i doprowadzenia go do chrztu. Nie chodzi przecież o ludzi nieodwołalnie straconych w wypadku, jeśli nie przyjmą tego sakramentu. Następujący cytat powraca w tekście encykliki aż trzykrotnie w tym samym sformułowaniu: "Duch Święty wszystkim ofiarowuje możliwość dojścia w sposób Bogu wiadomy do uczestnictwa w tej paschalnej tajemnicy" (RM 6, 10, 28). Jan Paweł II uczy więc, iż plan Bożego zbawienia kieruje się do wszystkich ludzi i do każdego z osobna, co oczywiście nie minimalizuje roli Chrystusa czy Kościoła.
Wszelkie rozważania o Kościele, poza którym nie ma zbawienia, adresowane są w pierwszym rzędzie, a nawet wyłącznie, do samych chrześcijan. Mają nas przywołać do skromności i prostoty w myśleniu, wielu teologów do wyzbycia się nieznośnej arogancji (wywodzącej się pewnie też i z zawinionej ignorancji), którą w przeszłości nieraz grzeszyli. Nawet dyskusje, następujące po wygłoszeniu w szerszym gronie popularnego teologicznego odczytu, zwykły wśród obecnych wyzwalać emocje roziskrzające się wokół jakiegoś okruchu zdania lub wręcz jednego słówka, które zabrzmiało na pozór inaczej niż sformułowanie z wyuczonego przed laty katechizmu. Postawa przebóstwiania tzw. "zdań prawdziwych" (!), połączona z równoczesnym okładaniem drugiego anatemami...
Skamieniałe uroszczenie do posiadania wyłącznej prawdy działa śmiertelnie. Jakie rozumienie prawdy przystoi pielgrzymującemu Ludowi Bożemu? Drugi Sobór Watykański ukazał drogę do tej prawdy, która leży jeszcze przed nami: "Dopóki jednak nie powstaną nowe niebiosa i nowa ziemia, w których sprawiedliwość mieszka (por. 2 P 3,13), Kościół pielgrzymujący, w swoich sakramentach i instytucjach, które należą do obecnego wieku, posiada postać tego przemijającego świata i żyje pośród stworzeń, które wzdychają dotąd w bólach porodu i oczekują objawienia synów Bożych (por. Rz 8,19-22)" (KK 48). "Kościół z biegiem wieków dąży stale do pełni prawdy Bożej, aż wypełnią się w nim słowa Boże" (KO 8).
Konflikty u początku i konflikty dzisiaj mogą być rozumiane jako bóle towarzyszące rodzeniu się prawdy. Na wierność kroczącego z nami i prowadzącego nas Boga odpowiada wiara przezwyciężająca wszelkie lęki o własną tożsamość a otwierająca się na ukrytą w czasach kryzysu przyszłość. Kryzys to bowiem nic innego jak nieubłagany okres samooczyszczenia. Do skazanych na niewolę babilońską, którzy wskutek swych grzechów i oddalenia od czasów dawnej świetności nie widzą już dla siebie żadnej przyszłości, Prorok woła: "Nie wspominajcie wydarzeń minionych, nie roztrząsajcie w myśli dawnych rzeczy. Oto Ja dokonuję rzeczy nowej: pojawia się właśnie. Czyż jej nie poznajecie?" (Iz 43,18n).
KS. ALFONS SKOWRONEK, ur. 1928, prof. teologii ATK.
Przypisy:
1. Szerzej na ten temat por. A. Skowronek, Misja, dialog - polskie tematy tabu?, "Więź" 1992, nr 10, s. 77-86.