Twarze Ojców Pustyni - fragmenty książki wydawnictwa "Znak" (Pafnucy)
Kariera monastyczna Pafnucego, który należał do wczesnego pokolenia mnichów — zdążył jeszcze poznać Antoniego — przebiegała w sposób, który w jego pokoleniu był rzadki, w kilkaset lat później natomiast uznany będzie za normalny. W początkach ruchu monastycznego adept dokonywał z góry wyboru i zgłaszał się albo do pustelni, albo do cenobium, domu życia wspólnego; było w Egipcie wtedy mnóstwo takich domów, począwszy od klasztorów założonych przez św. Pachomiusza. Coraz częściej jednak stwierdzano potrzebę powolnej formacji do życia pustelniczego, nie zaś rzucania od razu na głęboką wodę. Już w IV wieku poświadczona jest na pustyni zachodniej praktyka, zgodnie z którą kandydaci na pustelników przebywali najpierw w Nitrii, gdzie było stosunkowo najludniej, później zaś w Celach, gdzie odosobnienie było już większe; wreszcie po wyćwiczeniu mogli przejść do Sketis. Nie wszędzie jednak istniały tak jasno wyodrębnione stopnie trudności życia, toteż zaczęło ustalać się przekonanie, że pierwszym etapem formacji do życia w pustelni może, a nawet powinno, być życie w cenobium. Droga Pafnucego przebiegała tak właśnie, chociaż to wstępne stadium trwało u niego dość krótko. Nie jest też jasne, gdzie był nowicjuszem u cenobitów. W każdym razie wezwała go stamtąd, jak opowiada Kasjan, pustynia, jeszcze jako młodego człowieka; mogło to być między rokiem 330 a 340. Przyszedł do Sketis i został tam uczniem Makarego; w przyszłości będzie tam po Izydorze kapłanem, a więc kimś w rodzaju zwierzchnika osady. Starcy od początku cenili bardzo jego powagę i konsekwencję, a współbracia przezwali go Bawołem ze względu na jego umiłowanie samotności. (Zdaje się, że inny Pafnucy nosił mniej więcej w tym samym czasie w Sketis przezwisko Głowacz, co wskazuje na użyteczność przezwisk także i w pustelni). Wiadomo było, że nawet ze swojej celi, oddalonej od centrum osady o pięć mil, odchodzi często w głąb pustyni na długie okresy absolutnej samotności.
Makary nie potrzebował więc uczyć go pilności w zachowywaniu skupienia ani w pracy; widział natomiast konieczność przypominania mu od czasu do czasu o pierwszeństwie prawa Bożego. Mamy zanotowane takie jego „słowo” dla Pafnucego: Nikomu nie wyrządzaj zła ani nikogo nie sądź, a będziesz zbawiony. Trzeba przyznać, że Pafnucy przejął się tą nauką. Podczas jakiejś podróży trafił we mgle na wioskę, w której chłopi właśnie się kłócili, używając ówczesnych „najgorszych wyrazów”. Pafnucy stanął jak wryty i zaczął Boga przepraszać za własne grzechy, żeby przypadkiem tych ludzi nie osądzić. Ba, ale sam to musiał później rozgłosić, bo inaczej nie byłoby wiadomo, a w dodatku nie zmilczał o widzeniu anielskim, którym został za taką postawę nagrodzony...
Jeszcze jako młodemu pustelnikowi przydarzyło mu się, że jakiś chorobliwie zazdrosny współbrat podrzucił mu potajemnie swoją książkę i poskarżył się przed abba Izydorem, że został okradziony; rewizja dokonana w celach doprowadziła oczywiście do obwinienia Pafnucego. Ten bez słowa przyjął nałożoną mu pokutę, która jednak skończyła się po dwóch tygodniach, gdy zazdrośnik wyznał swój podstęp. Można sobie wyobrazić sensację, jaką to wywołało w osadzie: wina jednego i cnota drugiego stanęły w ostrym kontraście, takim właśnie, w jakim lubowała się pustynia, ta kraina żyjąca w myśl hasła „wszystko albo nic”. Tu przepaść — tam gloria. I nie bez związku z tym wydarzeniem było zapewne to, że wszyscy starcy, do których Pafnucy udawał się w następnych latach po „słowo”, powtarzali mu uparcie jedną i tę samą naukę: Gdziekolwiek pójdziesz, nie próbuj mierzyć sam siebie. Zobaczymy za chwilę, jak z niej skorzystał.
Po tym epizodzie Pafnucy prawie że znika z historii. Wiemy, że został kapłanem po Izydorze, ale nie wiemy, kiedy Izydor umarł. Jest o Pafnucym kilka luźnych apoftegmatów: w jednym nawraca bandę zbójców, którą spotkał w drodze, a jest to historyjka o swoistej wymianie grzeczności. Zbójcy z dobrego serca chcieli dać mu pić, ale mieli tylko wino (którego Pafnucy nie pijał), wobec czego zagrozili mu śmiercią, jeśli nie wypije; on zaś z dobrego serca, ze względu na ich chwalebną intencję, odstąpił od swojej abstynencji i wypił... W innym apoftegmacie sprowadza z powrotem na pustynię jakiegoś ucznia, który porzucił pustelnię, by się ożenić; w kolejnym zachęca innego ucznia, by nie zamieniał pustelniczego sposobu życia na cenobityczny, pozwalając mu jednocześnie złagodzić sobie regułę na czas potrzebny do psychicznego wypoczynku. I to już wszystko. Jeszcze tylko wiadomo, że Kasjan poznał go około roku 400 w Sketis jako starca dziewięćdziesięcioletniego i jedną z gwiazd na tamtejszym firmamencie; zachwycił się nim szczególnie i przypisał mu długą konferencję o trzech sposobach powołania i trzech stopniach wyrzeczenia. Powód do zachwytu miał zresztą jak najsłuszniejszy: Pafnucy jako jedyny spośród ówczesnych przywódców sketyjskich nie uległ błędom antropomorfizmu, o czym jeszcze opowiemy. Umarł prawdopodobnie wkrótce potem.
Zszedłszy z kart historii, pojawia się Pafnucy w legendzie, zachowanej dla nas przez Rufina i tych, którzy z Rufina czerpali; a pojawia się w szczególnie ciekawy sposób. Powtarzali mu starcy, żeby się nie mierzył... Jeżeli ta legenda ma jakieś oparcie w faktach (które mogły być znane tylko z jego własnej relacji), to trzeba wywnioskować, że było to dla niego „słowo” szczególnie trudne do wykonania. Wedle tej legendy, Pafnucy posunął dość daleko wiarę w możliwość (jeśli nie konieczność) podliczania swoich zasług przed Bogiem; gdyby się wdawał w teoretyczne rozważania tej kwestii, wpadłby zapewne w pelagianizm, jego jednak nie obchodziły teorie. Wiecznie go natomiast korciło zakazane mierzenie siebie w stosunku do innych. Otrzymujemy więc nie mniej niż trzy relacje o tym, jak odżywała w nim ta skłonność i jak mu ją z nieba korygowano.
Trzy razy więc (w dłuższych odstępach czasu) modli się gorąco, aby mu Bóg ukazał, z jakim to wielkim świętym — pustelnikiem niewątpliwie! — zrównał się już dzięki swoim wysiłkom ascetycznym i modlitwie. I dowiaduje się: raz, że zrównał się z zasługami pewnego eks-bandyty, który dokonał dwóch czynów miłosierdzia, a wreszcie porzucił rozbój i teraz żyje ze „szpetnego rzemiosła” karczemnego grajka; za drugim razem, że zrównał się z zasługami wójta pewnej wioski, który usilnie przestrzega sprawiedliwości i gościnności; za trzecim razem, że zrównał się z zasługami pewnego bogatego aleksandryjskiego kupca, który ze swego majątku rozdaje hojne jałmużny...
Pierwsze z tych opowiadań wykorzystała u nas Zofia Kossak-Szczucka w Szaleńcach Bożych, pominęła tylko jego zakończenie, którego być może nie zrozumiała. W literaturze monastycznej bowiem każdy z tych trzech epizodów kończy się tak, że Pafnucy wzywa owego świętego człowieka, by odszedł z nim na pustynię i nie ryzykował, że w świecie przepadną jego dotychczasowe zasługi. I tamten idzie; słychać tu głos epoki, która nie wypracowała jeszcze nauki o wielości powołań w Kościele, a życiem monastycznym była szczerze zafascynowana. Inna rzecz, że poza legendą Pafnucego są w tej literaturze analogiczne opowiadania, w których tacy tajemniczy święci świeccy: pasterz, lekarz, dwie mężatki mieszkające w zgodzie w jednym domu, nadal pozostają w świecie. Byłoby to już drugie stadium zadumy pustynnych starców nad nieograniczonością działania łaski Bożej, podczas gdy stadium pierwsze, znane z legend pafnucjańskich, nie ufa jeszcze żadnej innej świętości poza mniszą. Wprowadzana przez te opowieści korekta skłonności pustelników w ogóle, a Pafnucego w szczególności, do mierzenia własnych zasług, jest (powiedzmy to, paradoksalnie) główną zasługą abba Pafnucego.
opr. mg/mg