Fragment książki "Ignacy Loyola" Życie i dzieło
Życie i dzieło
Tytuł oryginału: EL PADRE MAESTRO IGNACIO
BREVE BIOGRAFIA IGNACIANA
Bibliotecka de Autores Cristianos, Madrid 1982
© Wydawnictwo WAM, 2002
„Tymczasem powoli zbliżała się pora, w której miał zamiar wyruszyć do Jerozolimy. Tak więc z początkiem roku 1523 udał się do Barcelony, aby tam wsiąść na okręt”. Tak pisze Ignacy w Autobiografii. Jedynym celem jego podróży do Barcelony było wsiąść tam na okręt odpływający do Włoch. Ignacy uwarunkowany był datą Wielkanocy, w czasie której pielgrzymi prosili papieża o pozwolenie udania się do Jerozolimy. Wielkanoc wypadła w tym roku 5 kwietnia. Według najbardziej prawdopodobnych obliczeń Ignacy wyruszył z Manresy około 18 lutego 1523 roku.
Do Barcelony wkroczył przez Nową Bramę. Potem ulicami Puerta Nueva i Carders doszedł do placu, gdzie się zatrzymał, aby się pomodlić przed obrazem Matki Boskiej Przewodniczki. Idąc dalej ulicą Carders, a potem przechodząc przez plac de la Lana oraz przez ulicę Boria, skręcił na lewo w ulicę Febrers (dzisiaj ul. Św. Ignacego), gdzie znajdował się dom i sklep Inés Pascual. W domu tej dobrodziejki znalazł gościnę, podobnie jak w czasie drugiego pobytu w Barcelonie. Niestety, dzisiaj domu tego już nie ma. Został zburzony w 1853 roku, kiedy wytyczano ulicę de la Princesa.
W Barcelonie spędził Ignacy nieco ponad 20 dni, okres konieczny dla załatwienia sobie podróży do Rzymu. Nie mógł jednak pozostać bezczynny. Podobnie jak w Manresie, jedyną jego troską było szukanie ludzi, z którymi mógłby porozmawiać o sprawach duchowych. Z procesów Ignacego dowiadujemy się, że chodził m.in. do klasztoru sióstr hieronimitek pod wezwaniem św. Macieja, znajdującego się wtedy przy placu Padró. Poza miastem, na wzgórzach Collcerola, leżał klasztor mnichów hieronimitów. Do dziś zachowały się ruiny klasztoru, do którego zaglądał w tym samym celu Iźigo, podobnie jak do pobliskich pustelni, rozrzuconych na terenie San Ginés dels Agudells. Wiadomo, że jego pragnienie spotkania osób żyjących sprawami ducha nie zostało zaspokojone, podobnie jak w Manresie.
Pewnego dnia nasz pielgrzym siedział z dziećmi na stopniach kościoła Św. Justa, słuchając kazania. Jedna pani, Isabel Ferrer, żona Francisca Rosera (lub Rosella), zobaczyła wtedy jakby blask wychodzący z oblicza Ignacego. Równocześnie usłyszała wewnętrzny głos, który jej mówił: „Zawołaj go, zawołaj go”. Po skończonym kazaniu wróciła do swojego domu, znajdującego się przy tym samym placu, naprzeciw portalu kościoła, i opowiedziała mężowi to, co widziała. Obydwoje postanowili przyjąć pobożnego pielgrzyma w swoim domu. Zaraz po obiedzie poprosili go, aby im mówił o sprawach Bożych. Odtąd Isabel tak bardzo przywiązała się do Ignacego, że stała się jego najhojniejszą dobrodziejką; korzystał on z jej wsparcia zarówno w Barcelonie, jak i potem w Paryżu i Wenecji. Po założeniu Towarzystwa to przywiązanie Isabel znalazło potwierdzenie w wydarzeniach, o których opowiemy nieco później.
Iźigo mówił swoim dobroczyńcom o zamierzonej podróży do Rzymu — że chciałby się zabrać na niewielką brygantynę. Roserowie odradzili mu to, zalecając podróż na większym okręcie, na którym miał także płynąć jeden z ich krewnych. Ignacy zgodził się na tę propozycję, która okazała się opatrznościowa, jako że brygantyna zaraz po wypłynięciu z barcelońskiego portu zatonęła.
Iźigo zamierzał odbyć podróż-pielgrzymkę w całkowitym ogołoceniu ze środków ludzkich: w samotności i bez pieniędzy. Tym, którzy ofiarowali się mu towarzyszyć, a było ich wielu, grzecznie odmówił. Kiedy ktoś powiedział, że samotne podróżowanie do Rzymu bez znajomości łaciny i włoskiego jest zbyt śmiałym przedsięwzięciem — Iźigo odrzekł, że nie zgodzi się, by mu ktoś towarzyszył, choćby to miał być syn czy brat księcia de Cardona. Pragnął bowiem mieć te trzy cnoty: wiarę, nadzieję i miłość. Gdyby miał towarzysza podróży, w razie głodu zwróciłby się do niego; gdyby upadł, miałby nadzieję, że on go podniesie. Całą ufność pokładaną w stworzeniach chciał złożyć tylko w samym Bogu. Z tego też powodu pragnął wsiąść na okręt bez jakiegokolwiek zaopatrzenia. Musiał jednak w tym względzie ustąpić, ponieważ właściciel okrętu, ofiarując mu darmowy przejazd, postawił warunek, żeby zabrał ze sobą pożywienie: „Pewną ilość sucharów jako swoją żywność; w przeciwnym razie za nic na świecie nie przyjmie go na okręt”. Ignacego ogarnęły skrupuły: „To taka jest twoja ufność i wiara pokładana w Bogu, że On cię nie opuści?”. Długo zastanawiał się, co począć. Wreszcie, nie mogąc znaleźć rozwiązania, postanowił poradzić się spowiednika, a ten polecił mu, żeby użebrał to, co jest konieczne do podróży, i wziął ze sobą na okręt.
Warto przy tej okazji wspomnieć o ciekawym zdarzeniu. Pewna pani, do której zwrócił się z prośbą o jałmużnę, zapytała go, dokąd chce płynąć. Iźigo zastanawiał się, co ma jej odpowiedzieć, i w końcu wyjawił jej tylko, że zamierza udać się do Rzymu. Wtedy owa pani stwierdziła: „Chcecie iść do Rzymu? Ci, co tam się udają, nie wiem, w jakim stanie stamtąd wracają”. Ignacy zaznacza, że chciała przez to powiedzieć, iż podróż do Rzymu przynosi mały pożytek dla ducha. Racją, dla której nie chciał początkowo wyjawić wszystkich swoich pielgrzymich planów, była obawa przed próżną chwałą, towarzysząca mu przez cały ten okres. Dlatego nie ośmielił się powiedzieć, skąd pochodzi ani do jakiej należy rodziny. Wynika z tego, że rodzina Ignacego była znana także poza Krajem Basków.
Zebrawszy jałmużnę, udał się do portu, aby wsiąść na okręt. Kiedy już tam był, zauważył, że zostało mu w kieszeni trochę monet. Postanowił zostawić je na ławce.
Około 20 marca 1523 roku Iźigo wsiadł na okręt płynący bezpośrednio do Gaety. Dzięki mocnym i pomyślnym wiatrom odległość pokonano w pięciu dniach, pomimo gwałtownych burz. Po zejściu z pokładu pasażerowie znaleźli się w kłopocie, obawiano się bowiem zarazy w temtej okolicy. Ignacy zdecydował się natychmiast ruszyć do Rzymu. Wśród pasażerów, którzy dołączyli się do niego, była kobieta z dwojgiem dzieci, chłopcem i dziewczynką przebraną za chłopca. Przenocowali w zagrodzie pełnej żołnierzy, którzy dali im jeść i pić w takiej obfitości, iż „zdawało się, że mieli zamiar ich upić”. Kobietę z dziewczynką umieszczono na noc na piętrze, a naszego pielgrzyma z chłopcem — w stajni. O północy Iźigo usłyszał krzyki kobiet broniących się przed żołnierzami, którzy chcieli je zgwałcić. Wyszedł wtedy i stanął energicznie w ich obronie, krzycząc: „Czyż można coś podobnego tolerować!”. Interwencja była tak skuteczna, że całkowicie zbiła z tropu napastników i przeszkodziła im w dopełnieniu niecnych zamiarów. Iźigo tej samej nocy ruszył w dalszą drogę z ową kobietą i jej córką. Chłopiec zdążył już wcześniej zbiec.
Przybyli wkrótce do pobliskiego miasta, którym prawdopodobnie było Fondi. Bramy jednak zastali zamknięte i nikt nie chciał im dać jałmużny. Iźigo spędził tak cały dzień, osłabiony i wyczerpany trudami podróży. Następnego dnia, dowiedziawszy się, że nadchodzi dziedziczka tych okolic, Beatrice Appiani, żona Wespazjana Colonny, podszedł do niej i poprosił o pozwolenie na wejście do miasta, co też uzyskał. Po kilkudniowym odpoczynku wyruszył znów w drogę, dotarł do Rzymu 29 marca. Była to Niedziela Palmowa. Natychmiast po przybyciu poprosił papieża o pozwolenie na odbycie pielgrzymki do Świętego Grobu w Jerozolimie oraz innych miejsc świętych. Zezwolenie papieża nosi datę 31 marca 1523 roku.
W Wiecznym Mieście spędził Iźigo cały Wielki Tydzień oraz Wielkanoc
(5 kwietnia) wraz z oktawą. 13 lub 14 kwietnia wyruszył w kierunku Wenecji drogą, która przez Orvieto, Spoleto i Maceratę prowadzi aż do brzegów Adriatyku. Następnie wzdłuż wybrzeża przeszedł przez Pesaro, Rimini, Rawennę, aż do Comacchio i Chioggi, na południu laguny weneckiej. Stamtąd musiał się udać do Padwy, aby uzyskać świadectwo zdrowia, konieczne do wejścia do Wenecji. Wyruszył ze swoimi kilkoma towarzyszami podróży, ale nie mógł im dorównać kroku, ponieważ „szli bardzo szybko i o zmierzchu zostawili go samego w szczerym polu”. Wtedy „ukazał mu się Chrystus w ten sam sposób, w jaki mu się zwykł ukazywać [...], i bardzo go pokrzepił na duchu”. Było to objawienie podobne do tego, jakiego doznał poprzednio w Manresie. Odtąd wszystko układało mu się dobrze. Gdy wspomniani towarzysze Ignacego załatwili sobie sprawę świadectwa lekarskiego uciekając się do fałszerstwa, jego samego nikt nawet o nie nie pytał, tak że bez trudności wszedł do Wenecji, choć nie posiadał świadectwa. Strażnicy, którzy zjawili się na pokładzie barki i dokładnie sprawdzili wszystkich — Ignacego zupełnie pominęli.
W Wenecji utrzymywał się z jałmużny. Sypiał pod arkadami domów otaczających plac Św. Marka. Pewnego dnia spotkał go jakiś bogaty Hiszpan i zapytał, dokąd się udaje i w jakim celu. Dowiedziawszy się o planach pielgrzyma zaproponował mu, aby do czasu wejścia na okręt zatrzymał się w jego domu. Iźigo przyjął gościnę. Starał się ją wykorzystać do prowadzenia rozmów duchowych, jak to już czynił w Manresie. Podczas obiadu mówił na ogół bardzo niewiele i zawsze słuchał z wielką uwagą, o czym rozprawiano, by następnie przejść od tego do rozmowy o Bogu, „co też i czynił po skończonym posiłku”. Tenże „bogaty Hiszpan” i jego rodzina, która go gościła, tak bardzo się przywiązali do pielgrzyma, że nie chcieli go wypuścić ze swego domu.
Do Ziemi Świętej pobożny lud chrześcijański pielgrzymował od najdawniejszych czasów. Nasilenie pielgrzymek zanotowano w XV i w początkach XVI wieku. Dla odbycia takiej pielgrzymki potrzebne było, jak już widzieliśmy, specjalne pozwolenie papieża, którego ten udzielał w dokumencie wystawianym osobiście lub przez jakiegoś upoważnionego prałata. Dokument taki określał wszystkie warunki: porę roku na odbycie pielgrzymki, ubiór pielgrzymi, cenę, jaką miał zapłacić, miejsce zakwaterowania. Od czasów, kiedy Turcy opanowali Bliski Wschód, Republika Wenecka była upoważniona do organizowania takiej pielgrzymki tylko raz w roku. Pielgrzymi ze wszystkich stron zbierali się w Wenecji podczas Zielonych Świąt, a potem brali udział w procesji Bożego Ciała. Z chwilą wkroczenia na teren Palestyny, pielgrzymi przechodzili pod jurysdykcję franciszkanów, którzy od roku 1342 byli kustoszami Ziemi Świętej. Oni to przygotowywali zakwaterowanie oraz wytyczali pątnicze szlaki.
O pielgrzymce Ignacego do Ziemi Świętej w roku 1523 posiadamy dość dobre informacje, które pochodzą z diariuszy dwóch spośród jego towarzyszy podróży. Jeden z nich to Piotr Füssly z Zurychu, odlewacz dzwonów i broni, a drugi to Filip Hagen ze Strasburga. Ten ostatni rozpoczyna swoją opowieść taką oto uwagą: każdy, kto pragnie odwiedzić Grób Święty, winien zaopatrzyć się w trzy worki: jeden worek pełen dukatów i innych weneckich monet; drugi wypełniony cierpliwością, a trzeci wiarą. W istocie, jak wykazało doświadczenie, pielgrzymka pochłaniała bardzo dużo pieniędzy na przejazdy, utrzymanie, mieszkanie, przewodników itp. Ale o wiele bardziej jeszcze potrzebna była cierpliwość, nie tylko ze względu na niewygody podróży, lecz także z powodu różnych szykan ze strony Turków i Beduinów. A wszystkie te udręki i niewygody były nie do zniesienia bez silnej wiary. Iźigo nie miał wprawdzie pierwszego ze wspomnianych trzech worków, ale miał dobrze wypełnione dwa pozostałe. Nie miał pieniędzy na opłatę za podróż, a na swoje utrzymanie nie posiadał niczego poza ufnością pokładaną w Bogu.
Grupa pielgrzymów udających się do Jerozolimy były zazwyczaj bardzo liczna, ale w roku 1523 wybrało się ich niewielu. Niemało pielgrzymów, którzy przybyli do Wenecji, aby tam wsiąść na okręt — wycofało się po otrzymaniu wiadomości, że wyspa Rodos dostała się w 1522 roku w ręce Turków. Wśród 21 pielgrzymów było 4 Hiszpanów, 3 Szwajcarów, 1 Tyrolczyk, 2 Niemców oraz 11 Flamandczyków i Holendrów. Iźigo wspomina tylko jedno nazwisko, a mianowicie, Diega Manesa. Był to hiszpański szlachcic, komandor Zakonu Św. Jana, który do Jerozolimy udawał się w towarzystwie swego sługi. Innym Hiszpanem był jakiś ksiądz, a czwartym sam Iźigo.
Nasz pielgrzym, ponieważ nie posiadał pieniędzy na przejazd, musiał się przede wszystkim zatroszczyć o to, aby ktoś zechciał go zabrać na okręt. Pragnąc całą ufność złożyć w Bogu, nie chciał zwrócić się o pomoc do cesarskiego ambasadora w Wenecji — Alonsa Sancheza. Jednak wspomniany już hojny Hiszpan, który gościł Ignacego, załatwił mu audiencję u niedawno wybranego doży Wenecji, Andrzeja Gritti. Ten życzliwie wysłuchał Ignacego i zarządził, aby go przyjęto na okręt, którym miał odpłynąć na Cypr nowy ambasador Republiki Weneckiej, Nicolň Dolfin. Oprócz Ignacego załadowało się na ten okręt, zwany „Negrona”, siedmiu innych pielgrzymów. Pozostałych trzynastu odpłynęło nieco wcześniej pątniczym statkiem.
Przed zaokrętowaniem się Ignacy poważnie zaniemógł, „zapadł ciężko na gorączkę”, która dręczyła go przez kilka dni. Gorączka wprawdzie ustąpiła, ale okręt miał odbić od brzegu w dniu, w którym pielgrzym zażył środek przeczyszczający. Zapytano wtedy lekarza, czy w takich warunkach Iźigo może odpłynąć, na co lekarz odpowiedział: „Jeżeli ma tam być pogrzebany, to może jechać... On jednak wsiadł na okręt i tego samego dnia odpłynął. Wymiotował bardzo, ale poczuł się lepiej i zaczął zupełnie powracać do zdrowia”.
„Negrona” podniosła żagle 14 lipca, a dokładnie po miesiącu, pełnym różnych przygód, przybiła do cypryjskiego portu Famagusta. Na Cyprze pielgrzymi umówili się z właścicielem okrętu pątniczego, który zgodził się dowieźć ich za 20 dukatów do Jaffy. Z Famagusty pielgrzymi przeszli do Salinas (dzisiaj Larnaca), skąd miał odpłynąć okręt. Iźigo, jak zwykle, dla swojego utrzymania niczego nie zabrał, z wyjątkiem „nadziei w Bogu, jak to czynił poprzednim razem”. W czasie podróży, z różnymi przygodami, ukazał mu się wielokrotnie Chrystus Pan, który go pocieszał i pokrzepiał. Z Larnaki odpłynęli 19 sierpnia, a 24 sierpnia przybili do portu w Jaffie, jednak aż do 31 sierpnia nie otrzymali zezwolenia na wejście do miasta. W dalszą drogę wybrali się na osiołkach; dotarli do miejscowości Ramla, około 20 km na południowy wschód od Jaffy, i tam przenocowali. Dwie mile przed wejściem do Jerozolimy wspomniany Hiszpan, Diego Manes, przemówił do wszystkich pielgrzymów zachęcając ich, „że będzie dobrze przygotować się wewnętrznie i zachować milczenie”. Na widok Świętego Miasta ogarnął ich wielki entuzjazm. Iźigo mówi, że ta radość nie wydawała się być tylko naturalną. U wejścia do miasta wyszli im naprzeciw ojcowie franciszkanie, z wysoko wzniesionym krzyżem. Był to piątek, 4 września 1523 roku.
Łatwo odgadnąć uczucia, jakie przenikały duszę Ignacego. Jego marzenia z Loyoli stały się wreszcie rzeczywistością — marzenia i pragnienia, które zrodziły się w czasie lektury Życia Chrystusa. W planach Iźiga nie chodziło o krótki pielgrzymi pobyt w Ziemi Świętej, zamierzał tam pozostać na zawsze.
Nasi pielgrzymi przemierzali ustaloną zwyczajem trasę. Rankiem 5 września, po Mszy św. w klasztorze na Górze Syjon, udali się w procesji z zapalonymi świecami w kierunku Wieczernika, gdzie wspominali Ostatnią Wieczerzę i zesłanie Ducha Świętego. Z Wieczernika przeszli do kościoła Zaśnięcia Najśw. Maryi Panny. Po południu zwiedzali Święty Grób, tam też spędzili całą noc na czuwaniu. O świcie odbyli spowiedź i przyjęli Komunię św. O godzinie szóstej rano zamykano kościół i pielgrzymi mieli udać się do swoich kwater na spoczynek. Po południu tegoż dnia przeszli Drogę Krzyżową, według wyznaczonych stacji, od Wieży Antoniusza aż do Kalwarii i Świętego Grobu.
Nazajutrz, w poniedziałek 7 września, wyruszyli do Betanii i na Górę Oliwną. Następne dni, 8 i 9 września, poświęcili na pobyt w Betlejem, a 10 i 11 września spędzili w Dolinie Jozafata i w ogrodzie Getsemani, dokąd przeszli przez potok Cedron. W nocy z 11 na 12 września modlili się znowu przy Świętym Grobie. Dwa następne dni przeznaczono na odpoczynek, a 14 września ruszyli w kierunku Jerycha i rzeki Jordan. Droga była kamienista i kiepska. W uświęconym chrztem Odkupiciela Jordanie mieli ochotę się zanurzyć, ale tureccy przewodnicy bardzo ponaglali, tak że tylko niektórzy zdołali obmyć sobie twarz i ręce. W drodze powrotnej do Jerozolimy przeszli u stóp Góry Kuszenia. Szwajcarzy i Hiszpanie zamierzali wejść na szczyt, gdzie Jezus pościł i był kuszony, ale przewodnicy nie dali czasu na spełnienie tego pobożnego pragnienia.
Od 16 do 22 września przebywali w Jerozolimie. Iźigo przeznaczy ten okres na załatwienie różnych spraw związanych z jego planem „pozostania w Jerozolimie, aby odwiedzać ustawicznie te miejsca święte. Ale oprócz tej osobistej pobożności miał także zamiar pomagać duszom”. W tym celu udał się do ojca gwardiana klasztoru na Górze Syjon, aby wyjawić mu swoje zamiary i pokazać polecające listy, które zabrał ze sobą. Gwardian przedstawił mu trudne warunki, w jakich znajdowali się mnisi w klasztorze. Iźigo miał na to w zanadrzu łatwą odpowiedź. Nie chciał niczego, tylko żeby od czasu do czasu wysłuchano jego spowiedzi. W tej sytuacji gwardian okazał się bardziej ustępliwy. Dodał jednak, że ostatnie słowo należeć będzie do prowincjała, który wtedy przebywał w Betlejem.
Iźigo myślał, że wreszcie osiągnął to, czego tak bardzo pragnął. Czekając na powrót prowincjała, zaczął pisać listy do swoich przyjaciół w Barcelonie. Wiadomo, że napisał do Inés Pascual, ale list ten nie zachował się do naszych czasów. Szkoda, bo z pewnością moglibyśmy w nim odnaleźć wiele szczegółów dotyczących pielgrzymki, a przede wszystkim uczuć i przeżyć Ignacego na ziemi Jezusa.
Odpowiedź prowincjała nie była po myśli pielgrzyma. Powiedział mu, iż po przemyśleniu całej sprawy doszedł do wniosku, że nie powinien spełnić jego życzenia. Do powzięcia takiej decyzji doprowadziło go doświadczenie z innymi pielgrzymami, spośród których wielu umarło, a inni dostali się do niewoli. Tego rodzaju niebezpieczeństwa nie mogły, rzecz jasna, odstraszyć człowieka tak zdecydowanego jak Iźigo. Jednak prowincjał mimo jego nalegań okazał się nieustępliwy. Zagroził nawet, że może go ekskomunikować, jeśliby pozostał bez pozwolenia. Był nawet gotów pokazać specjalne bulle papieskie, które go do tego upoważniały. Iźigo musiał się poddać, widząc w tym wszystkim wolę Bożą. Nie miał innego wyjścia, jak udać się w drogę powrotną z pozostałymi pielgrzymami.
Przed opuszczeniem Ziemi Świętej Iźigo gorąco zapragnął ponownie odwiedzić Górę Oliwną. Nikomu nic nie mówiąc, i bez żadnego przewodnika, „odłączył się od innych pątników i udał się samotnie na Górę Oliwną. Ale strażnicy nie chcieli mu pozwolić tam wejść. Dał im więc nożyk ze swoich przyborów do pisania, które nosił przy sobie. Potem, odprawiwszy z wielką pociechą modlitwy, zapragnął iść do Betfage. Tam sobie przypomniał, że nie dość dobrze obejrzał na Górze Oliwnej, w którą stronę była zwrócona prawa stopa Jezusa, a w którą lewa. Powrócił więc tam i dał strażnikom, o ile wiem, nożyczki, aby mu pozwolili tam wejść”.
Kiedy zakonnicy spostrzegli, że po powrocie pielgrzymów do kwatery zabrakło Ignacego, wysłali na poszukiwanie jednego ze służących. Ten odnalazł Ignacego i zaraz pogroził mu kijem, a okazując wielki gniew chwycił go za ramię i przyprowadził do klasztoru. Iźigo wspomniał na Jezusa, „bo mu się zdawało, że widzi wciąż Chrystusa nad sobą. Widzenie to trwało, darząc go wielką obfitością pociechy, aż do przybycia do klasztoru”.
23 września, około godziny dziesiątej wieczorem, wybierając boczne drogi, by uniknąć nieprzyjemnych spotkań, pielgrzymi wyruszyli w kierunku Ramli. Dotarli tam następnego dnia około godziny jedenastej przed południem, zmęczeni, wygłodniali i senni. Na dodatek tych utrapień gubernator miasta zażądał od każdego z nich po jednym dukacie i coś z odzieży. Musieli się zatrzymać w tym mieście przez kilka dni. Środowisko było bardzo niezdrowe, a sytuację pogarszały jeszcze nikłe zapasy pitnej wody. Niektórzy z nich zachorowali. W końcu, 1 października, gubernator dał im zezwolenie na wyjazd.
Okręt z pielgrzymami wypłynął z Jaffy 3 października. Właściciel okrętu nie zaopatrzył go dobrze w żywność, co wkrótce dało się odczuć, tym bardziej, że z powodu braku wiatru podróż się przedłużała. Było też na okręcie kilku chorych, a jeden z nich zmarł. 14 października przybili do portu Larnaca.
Pojawił się dla pielgrzymów nowy problem, a mianowicie znalezienie okrętu, na którym mogliby udać się do Wenecji. „Negrona”, nie czekając na przybycie pielgrzymów, odpłynęła 10 dni wcześniej. Pozostawały jeszcze trzy inne okręty, z których jeden, wielki, należał do rodziny Contarini, bogatych armatorów weneckich. Właściciel okrętu domagał się za przejazd po 15 dukatów od każdego pasażera. Dwaj Hiszpanie, Diego Manes i jego towarzysz, przystali na propozycję. Ponadto Diego prosił właściciela okrętu, aby zabrał też Ignacego za darmo, wyjaśniając, że nie może on zapłacić, jednak zasługuje na to, żeby go zabrać, bo jest świętym człowiekiem. Właściciel odpowiedział wtedy z drwiną: „Jeśli to jest tak wielki święty, to niech się przeprawi przez morze, jak św. Jakub”. Inni pielgrzymi, pośród nich Füssly i pozostali Szwajcarzy, za mniejszą sumę pieniędzy dostali się na drugi okręt, o nawie „Malipiera”. Nie wiemy dokładnie, jakim okrętem odpłynął Iźigo. On sam wspomina tylko, że był to „mały statek”. Prawdopodobnie chodziło o statek typu marana albo marano, używany w Wenecji zarówno do celów handlowych, jak i wojskowych. Zanim odpłynięto, pielgrzymi udali się jeszcze na zwiedzanie wyspy. Byli między innymi w Kościele Franciszkanów w Nikozji.
Okręt z naszym pielgrzymem odpłynął w początkach listopada, tak samo jak dwa inne, z których jeden Iźigo nazywa „wielkim”, a drugi „tureckim”. Wypłynęli przy dobrej pogodzie, ale pod wieczór rozpętała się gwałtowna burza. „Wielki” okręt rozbił się zaraz przy brzegach Cypru, ale na szczęście uratowali się pasażerowie. Okręt zwany „tureckim” zatonął wkrótce wraz z pasażerami. Natomiast mały okręt, na którym znajdował się Iźigo, po wielkich zmaganiach i trudach wyszedł zwycięsko z burzy i pod koniec grudnia przybił do jednego z portów w Apulii. Zima owego roku, 1523, była ostra i śnieżna, „a pielgrzym miał na sobie tylko spodnie z grubego sukna, które sięgały mu do kolan, zostawiając nogi gołe, nadto trzewiki i kurtkę z czarnego sukna, która się nie zapinała i była na ramionach bardzo podarta, oraz krótki płaszcz, mocno już wytarty”.
W połowie stycznia 1524 roku przybyli do Wenecji; tam spotkał naszego pielgrzyma ów Hiszpan, który przyjął go do swego domu przed wyruszeniem do Jerozolimy. Dał mu teraz 15 lub 16 juliów — monet odpowiadających dziesiątej części dukata, noszących imię papieża Juliusza II — oraz kawałek płótna, który Iźigo złożył i owinął nim brzuch ze względu na zimno. Nie miał powodów, by zatrzymywać się dłużej w Wenecji. Wkrótce udał się do Genui, gdzie zamierzał wsiąść na okręt płynący bezpośrednio do Barcelony.
Droga Iźiga prowadziła przez prowincje Veneto, Emilię, Lombardię i Ligurię. Pierwszym przystankiem, o którym wspomina w Autobiografii, była Ferrara. Przy tej okazji opowiada następujące zdarzenie: znajdując się pewnego dnia na modlitwie w katedrze, spotkał ubogiego, któremu dał jedną marketę, monetę wartą bardzo niewiele, parę centymów. Potem pojawił się inny ubogi, któremu dał monetę o większej wartości. A kiedy zjawił się następny, wtedy Iźigo, nie mając żadnej mniejszej monety, dał mu całego julia. Utworzyła się wtedy procesja ubogich, tak że w końcu zmuszony był im powiedzieć, że już nic nie posiada. Jeszcze raz wykazał, że nie czuje przywiązania do pieniędzy, a myśląc o przyszłości, całą swą ufność pokłada w Bogu.
W Lombardii Iźigo musiał przechodzić przez obozy wojsk cesarskich oraz francuskich. Przypomnijmy, że trwała wtedy wojna o Księstwo Mediolanu, która następnego roku doprowadziła do uwięzienia Franciszka I w Pawii. Żołnierze hiszpańscy radzili Ignacemu, żeby zboczył nieco z trasy w celu uniknięcia walczących armii. Ale nie posłuchał tej rady. O zachodzie słońca przybył do pobliskiej miejscowości, gdzie pochwycili go żołnierze, podejrzewając o szpiegostwo. Zrewidowali go dokładnie i przesłuchali. Nie mogąc się niczego dowiedzieć, zaprowadzili go do dowódcy. Ponownie zdarzyło się Ignacemu to, co poprzednio w Palestynie, a mianowicie: prowadzony przez żołnierzy, wyobrażał sobie Jezusa pojmanego i prowadzonego na sąd przed swoją męką. Należy zauważyć jednak, że w tym wypadku nie chodziło o wizję, jak poprzednimi razy. Kiedy Iźigo znalazł się przed kapitanem, ogarnęła go wątpliwość, czy powinien okazać mu szacunek godny jego pozycji. Wątpliwość wydała mu się pokusą i uznał, że nie powinien mu oddać żadnego uszanowania, nie zdjął nawet nakrycia głowy. Na pytania oficera odpowiadał tylko pojedynczymi słowami, przerywanymi dłuższym milczeniem. Wkrótce kapitan odprawił go, uznając za człowieka niespełna rozumu. Na szczęście, pewien Hiszpan, który tam mieszkał, przygarnął Ignacego do swojego domu, ugościł kolacją i ofiarował mu nocleg.
Nazajutrz wyruszył Ignacy w dalszą drogę. O zmierzchu powtórzyła się scena z poprzedniego wieczoru, tym razem w obozie francuskim. Miał jednak teraz więcej szczęścia. Dowódca wojsk przede wszystkim zapytał Iźiga, skąd pochodzi, a dowiedziawszy się, że z Guipúzcoi, potraktował go dobrze, uważając prawie za swojego współziomka, jako że sam pochodził z okolic Bajonny. Przykazał też swoim żołnierzom, aby dobrze się z nim obchodzili i dali mu kolację.
Dotarł wreszcie do Genui, gdzie spotkał się z Rodrigiem Portuondo, którego o. Ribadeneira nazwie później „generałem hiszpańskich galer”. W rzeczywistości Portuondo miał za zadanie strzec okrętów, które przypływały do tego portu z żołnierzami. Portuondo rozpoznał Ignacego, bo spotkali się już wcześniej na dworze monarchów Kastylii i pomógł mu w przygotowaniu podróży do Barcelony. Podróż nie była łatwa, ponieważ istniała ciągła groźba dostania się w ręce Andrzeja Dorii, który w tym czasie stał po stronie króla francuskiego.
opr. ab/ab