Książki ks. Phila Bosmansa są jak duchowe witaminy, a wszystko zaczęło się od rozważań nagrywanych na ... telefonicznej sekretarce
Na „witaminy” recepty nie trzeba. Można je znaleźć w każdej książce flamandzkiego kapłana, Phila Bosmansa. Ich autor nie przypuszczał, że będą wzmacniały ludzkie serca na wszystkich kontynentach. Wydane w 10 milionach egzemplarzy i przetłumaczone na 24 języki, nadal są cennym i poszukiwanym medykamentem.
Sprzymierzeńcem w nowym sposobie ewangelizacji stała się automatyczna sekretarka. Phil Bosmans zaczął wykorzystywać ją do tego celu w roku 1961. Był to pomysł innowacyjny, gdyż urządzenie to zaledwie rok wcześniej pojawiło się w Stanach Zjednoczonych, odnosząc sukces komercyjny. W Belgii spotykało się je wówczas rzadko.
Bosmans wiedział, że wiele osób dzwoni pod konkretny numer tylko po to, by poznać swój horoskop. Pomyślał, że może zainteresowani będą chcieli też dzwonić, by usłyszeć autentyczne, optymistyczne przesłanie na dany dzień i wzmocnić się zdrowszą od horoskopu porcją „witamin”. Znał dość dobrze dyrektora telekomunikacji. Przedstawił mu swój projekt. Uzyskał aprobatę i łatwy do zapamiętania numer, który zamieścił w ogłoszeniu danym do prasy. Już następnego dnia linia była gorąca: telefon „się urywał”. Tylko w pierwszym roku pod ten numer dzwoniło codziennie około 600 osób. Zapotrzebowanie na „witaminy” było bardzo duże i pomysł okazał się długotrwałym sukcesem — Phil Bosmans przez ponad dwanaście lat co tydzień „aplikował” je drogą telefoniczną.
Co piątek nagrywał kolejną medytację. Tematów nie brakowało. „Witaminy” powstawały w laboratorium życia.
Bosmans mógłby otworzyć dobrze prosperującą poradnię psychoterapeutyczną. Miał dar uważnego słuchania, czas oraz serce dla innych. Pragnął być bliżej człowieka, lepiej go zrozumieć, by potem mu pomóc. „Moim najgłębszym życzeniem jest uczynić ludzi szczęśliwymi. (...) Szczęście, którego mi brakuje, to szczęście innych”.
Wzbudzał zaufanie, ludzie chętnie mu się zwierzali. Uchronił od rozpadu wiele małżeństw. Często rozmawiał z osobami nieszczęśliwymi, biednymi, pozbawionymi ciepła, miłości, przyjaźni. Nie pozostawał obojętny na cierpienie. „Smuci mnie ból człowieka” — pisał. Wszystkie swoje siły poświęcał na pomaganie innym — nie tylko słowem, ale także czynem. „Nie jestem teoretykiem. Moim uniwersytetem jest drugi człowiek” — mówił. „Listy, telefony, rozmowy przenoszą mnie do dżungli, w której ludzie wzajemnie się poniżają, zadając sobie cierpienia, doprowadzają do rozpaczy. (...) Chciałbym krzyczeć w tę dżunglę: wracajcie do prostego życia, do zwyczajnego życia, do dobra, przyjaźni, do radości”.
Na tym gruncie rodziły się jego rozważania. Zapotrzebowanie na nie było ogromne. Tekstami Bosmansa zainteresował się jeden z flamandzkich domów wydawniczych. Później upominały się o nie także inne wydawnictwa. Książki Phila Bosmansa rozchwytywano jak gorące bułeczki. Jedna z nich, zatytułowana „Człowieku, lubię cię!” w samej tylko Flandrii doczekała się sześćdziesięciu wydań.
Była to pożywna strawa duchowa, która karmiła serca spragnione ciepła i miłości. Ich autor pisał, że „słowa powinny nieść światło, jednać, zbliżać ludzi do siebie, czynić pokój”. Jego teksty spełniały te kryteria. Niosły przesłanie nadziei, ukazywały i oświetlały drogę zagubionym w labiryncie życia, uczyły optymistycznego spojrzenia na świat pogrążony w głębokim kryzysie duchowym. Przypominały o podstawowym powołaniu — do „bycia człowiekiem” stworzonym nie dla produkcji czy bankowego konta, ale dla miłości: „Otrzymałeś ręce, żeby dawać, serce, które ma kochać, i dwoje ramion, mających objąć drugiego człowieka braterskim uściskiem”.
Phil Bosmans, pisząc rozważania, być może nie spodziewał się, że staną się tak popularne i w przyszłości swoje „słoneczne myśli” zobaczy w przeróżnych miejscach: wywieszone w oknach, na witrynach sklepowych, samochodach, w biurach, szpitalach, koszarach, w ręku holenderskiej królowej czy na biletach belgijskich linii kolejowych...
Otrzymywał wiele listów od ludzi, którym teksty te w czymś pomogły. Jeden z mężczyzn napisał, że przypadkowo przeczytał pytanie zamieszczone na koniec któregoś z rozważań: „Czy w domu także jesteś sympatyczny?”. Trafiło w sedno, postanowił, że musi się zmienić. „Gdyby to moja żona powiedziała, byłaby w domu wojna” — wyznał.
Rozważania nie były pustymi sloganami. Wartość tkwiła w autentyczności przesłania, które najpierw głęboko zakorzeniło się w życiu ich autora. Zanim powstało słowo, był czyn. Phil Bosmans chciał pomagać, nie czekając, aż ktoś inny go w tym wyprzedzi. „Światu potrzeba więcej serca, mojego własnego” — napisał.
Zakochał się bardzo wcześnie. W najbiedniejszym człowieku.
Miłość była najcenniejszym i jedynym skarbem, który posiadali jego rodzice — ubodzy, ale pogodni, mimo wielu trosk, rolnicy z wioski Gruitrode we wschodniej Belgii. Istnienie Boga było dla nich oczywiste i tę wiarę przekazali swoim dzieciom. Phil miał siostrę i dwóch braci. „Nie widziałem Boga, lecz czułem Go każdego dnia” — pisał w ostatniej części książki „Bóg, któremu wierzymy”, wspominając ciepło domowego ogniska i bezpieczną przystań, w której wzrastał. Za szczęście uważał również to, że urodził się na wsi i zamiast luksusowych zabawek miał na wyciągnięcie ręki wiewiórkę w lesie czy króliki na łące. W Gruitrode była też mała wiejska szkoła „z jednym nauczycielem, który nas lubił, i dlatego też mógł czasami pociągnąć za ucho”.
Gdy miał dwanaście lat, w 1934 roku, dzięki pomocy materialnej ciotki rozpoczął naukę w gimnazjum w Rotselaar. Zamieszkał w internacie. Cztery lata później jego rodzina przeniosła się w okolice Genk. Phil przez pewien czas pracował wraz z braćmi w kopalni.
W maju 1940 roku w Belgii rozpoczęła się wojna. Wkrótce władze okupacyjne wydały rozkaz o konieczności zgłoszenia się wszystkich młodych mężczyzn. Phil wraz z młodszym bratem postanowili uciec, by uniknąć aresztowania. Matka dała im na drogę dwa bochenki chleba, szynkę i pięćdziesiąt franków. Poza domem przebywali trzy miesiące. Cierpieli z powodu głodu i pragnienia (które czasami mogli zaspokoić dzięki krowom pasącym się na łące) oraz okropności wojny: bombardowań, apokaliptycznych widoków przy przeprawie przez most na rzece Rouen, ludzkiego cierpienia i lęku o najbliższych. Bosmans wspomina, że ten czas w jego życiu był szczególnie ważny, ponieważ dzięki dramatycznym doświadczeniom stał się obojętny na dobra materialne, a zaznając biedy, mógł się później solidaryzować z biednymi. „Kto nigdy nie doświadczył na własnej skórze, co znaczy być biednym, nie może naprawdę zrozumieć biednych” — twierdził.
Jeszcze jako dziecko często odwiedzał chorych w niewielkim szpitalu znajdującym się nieopodal domu. Pomagał nie tylko cierpiącym fizycznie. Najlepiej czuł się w towarzystwie biednych, opuszczonych — to im pragnął poświęcić swoje życie.
W 1941 roku wstąpił do zgromadzenia montfortanerów, które w XVIII wieku założył wędrowny kaznodzieja i misjonarz ludowy, późniejszy święty — Ludwik Maria Grignion de Montfort. Wraz z rozpoczęciem studiów filozoficzno-teologicznych, tuż po zakończeniu nowicjatu, rozpoczął się dla Bosmansa czas duchowych ciemności. Bóg wówczas często znikał mu we mgle. Zaczął lepiej rozumieć niewierzących. Nadal jednak wierzył i poszukiwał. Pewnego dnia, gdy był już u kresu sił i czuł się jeszcze bardziej nieszczęśliwy oraz bezradny, zatęsknił za Bogiem mocniej niż kiedykolwiek. Wtedy dokonał się cud. „Nie ja poznałem Boga, lecz Bóg dał mi się poznać. On się objawił nie jako Bóg, nad którym trzeba się zastanawiać, albo Bóg, który wzbudza strach, lecz jako Bóg, którego się kocha”.
Cztery lata po wstąpieniu do zakonu wyjechał do Oirschot w Holandii, gdzie kontynuował studia. Tam 7 marca 1948 roku przyjął święcenia kapłańskie. Na kielichu, którego używał podczas odprawiania mszy prymicyjnej, wygrawerowane było zdanie: „Zdobyć własną krwią”. Uczynił je mottem swojego kapłańskiego życia. Po święceniach wysłano go do Francji. Zafascynował go popularny wówczas w tamtym kraju ruch księży-robotników, którego idea odpowiadała jego własnemu pragnieniu: połączenia powołania z pracą. Młody zakonnik pragnął być jak najbliżej człowieka. Przez pewien czas mieszkał razem z górnikami w powojennym baraku. Przełożeni nie zgodzili się na to, by przyłączył się do ruchu, którego był pasjonatem. Idea jednak w nim pozostała.
Zachorował sześć lat po otrzymaniu święceń, w czerwcu 1954 roku (wspominając tę chorobę, Bosmans określa ją jako „śmiertelną”, w źródłach nie podano jej nazwy). Był wyczerpany pracą duszpasterską, którą po powrocie z Francji podjął na terenie swojej rodzimej prowincji — w Limburgu. Tamtejsza placówka zakonna nosiła wówczas nazwę Misji Ludowej. Prowadziła akcję ewangelizacyjną na zdechrystianizowanych terenach Belgii. Ojciec Bosmans zaangażował w nią wszystkie swoje siły, zapominając zadbać o własne zdrowie i potrzebę odpoczynku. Do ciężkiej choroby, na którą zapadł, przyczyniły się również infekcje. Dwa lata spędził w łóżku na plebanii u pewnego proboszcza. Modlił się o to, by mógł odprawiać msze. Był przekonany, że uzdrowienie wyprosiła mu opiekująca się nim gosposia. Rekonwalescencja trwała jeszcze rok.
Czas choroby, który później nazwie „czasem ciszy w cieniu krzyża”, był niezmiernie ważny dla jego życia oraz rozumienia powołania. Phil porówna go do przebywania w inkubatorze, w którym mógł nauczyć się więcej niż z książek. Jak sam wyznał, odnalazł wówczas nową drogę do ludzi, zwłaszcza odrzuconych przez społeczeństwo, samotnych, biednych, wykolejonych.
Przełożeni mieli względem niego swoje plany, ale gdy zachorował i lekarz wydał negatywną opinię o jego zdrowiu, stwierdzając, że zakonnik do pracy już się nie nadaje, pozwolili mu później zająć się działalnością, która była tak bliska jego sercu.
W sierpniu 1959 roku Bosmans założył w Belgii Stowarzyszenie Bez Nazwy. Była to kontynuacja idei holenderskiego księdza Henriego De Greevego, który już w 1938 roku wzywał do utworzenia ruchu bez nazwy dla wszystkich ludzi dobrej woli, opartego na zasadach wolontariatu. Stowarzyszenie Bez Nazwy było niezależne od Kościoła, partii politycznych, organizacji. Nie miało regulaminu, składek, posiedzeń. Mógł należeć do niego każdy, bez względu na wyznanie czy kolor skóry. Jego członkowie nie legitymowali się kartą, ale „kulturą serca”.
Promowali ją w wydawanym przez siebie piśmie „K13”, którego tytuł nawiązywał do słynnego rozdziału z Pierwszego Listu do Koryntian, będącego mottem ich działania. Pismo tłumaczone było też na inne języki, gdyż idea ta szybko przekroczyła granice Belgii — stowarzyszenie powstało w kilkudziesięciu krajach.
W najlepszym okresie Bosmans miał 300 tysięcy współpracowników w kilkudziesięciu krajach świata. Znajdowali się wszędzie tam, gdzie byli ludzie potrzebujący pomocy, zwłaszcza zepchnięci na margines społeczny. Starali się być tymi, którzy „przez pustynię niosą małe wiaderko wody” w myśl nauki ich założyciela: „Każdy dobry człowiek jest małym światłem, które wędruje przez noc współczesnego świata i na swej drodze zapala zamarłe gwiazdy”.
Bosmans nie był teoretykiem. Działalności Stowarzyszenia Bez Nazwy nie ograniczał jedynie do wykładów w szkołach, wysyłania petycji do polityków i wydawania broszur na tematy dotyczące aktualnych problemów społecznych. W okresie bożonarodzeniowym jego członkowie sprzedawali świeczki, a dochód przeznaczali na cele charytatywne. Biedni cieszyli się z kolacji wigilijnej, którą spożywali na statku. Wigilijne ciepło przedostało się także przez więzienne mury — więźniowie otrzymywali świąteczne paczki.
Los skazanych był Bosmansowi szczególnie bliski. Spędzał z nimi wiele czasu, rozmawiał, a przede wszystkim słuchał i akceptował tych, których nikt nie chciał. Nie oceniał ich, nie próbował dyskutować na temat Boga. „Bardzo kocham tych ludzi, którzy u innych wzbudzają tylko odrazę” — mówił. „Przekonałem się, że ludzi trzeba kochać takimi, jakimi są, bo nie ma innych ludzi”. Tej miłości, będącej „kluczem do szyfru”, był wierny nawet wtedy, gdy go zawiedli.
Miesiąc po powstaniu Stowarzyszenia zorganizował pierwsze w Belgii warsztaty dla byłych więźniów i bezrobotnych mężczyzn. Był to projekt nowatorski, obarczony nie tylko dużym ryzykiem finansowym, ale także ryzykiem zaufania. Wielu z jego uczestników musiało wrócić do więzienia. Okradli go, niszcząc to, co razem próbowali wypracować. Choć mógł poczuć się rozczarowany, starał się ich usprawiedliwiać: „Wiedziałem, że trudno im kochać, bo oni nigdy nie poznali, co to jest miłość”.
Chciał, aby mieli dach nad głową, gdy wyjdą na wolność. W ramach działalności Stowarzyszenia wybudował dla nich hotel. Od państwa nie otrzymał wsparcia. W tym czasie wydano w Belgii ustawę o finansowaniu mieszkań dla osób upośledzonych umysłowo. Ostatni paragraf mówił, że przysługuje ono także osobom z lekkim zacofaniem. Poszedł do ministra, powiedział mu, że wszyscy są lekko upośledzeni — on i minister również. Otrzymał 60 % dotacji.
W styczniu 1966 roku otworzył dom dla byłych więźniarek. Znalazły w nim mieszkanie również dziewczyny pragnące porzucić prostytucję. Później zatroszczył się także o dom dla samotnych matek, maltretowanych kobiet. W 1990 roku znalazł dla nich budynek, który był własnością jednego ze zgromadzeń żeńskich. Mimo że siostry chciały go odsprzedać za 9 mln franków, udało mu się otrzymać ten dom w prezencie.
W ramach działania Stowarzyszenia utworzono też biuro napraw, które pomagało starszym ludziom w remontach. Jego własnością stała się także 24-hektarowa ferma, nazwana „Oazą”. Mogli na niej zamieszkać ci, którzy uczyli się żyć na nowo.
Bosmansowi bliski był także los Cyganów, których w latach 70. zewsząd wypędzano. Pomógł im założyć nielegalne obozowisko. W sporach, które z tego powodu wynikły, długo traktowano go jako nieformalnego szefa obozu, otrzymywał też anonimowe pogróżki. Zostałby aresztowany, gdyby nie to, że sprawą zainteresowało się ministerstwo. Stwierdzono, że to ciekawy eksperyment i dano mu spokój.
W 1991 roku przyszedł czas, kiedy stwierdził, że musi przekazać prowadzenie Stowarzyszenia młodszym. Ruch Bez Nazwy istnieje do dziś, wychodząc naprzeciw ludziom ze „złamanymi skrzydłami”, łaknącym miłości.
Tuż przed świętami, w grudniu 1993 roku Phil Bosmans przeżył wypadek samochodowy. Dwa miesiące później dotknął go prawostronny paraliż. Miał sprawną tylko lewą rękę, którą nauczył się posługiwać i pisać. Poruszał się na wózku inwalidzkim. Jeździł specjalnie dostosowanym samochodem. Gdy podczas wywiadu w telewizji dziennikarz zapytał go, czy akceptuje swoje inwalidztwo, odpowiedział, że tak, ale przeklina częściej niż do tej pory. „To także modlitwa, wynikająca z mojej niemocy, gdy nie udaje mi się zrobić tego, co bym chciał”. Efekt tych słów był niezamierzony — do domu dla bezdomnych przyszła roześmiana kobieta, mówiąc: „Jestem taka szczęśliwa, że ojciec Bosmans też przeklina”.
Nie mógł już rozdawać Komunii, ale nadal rozdawał miłość. Paraliż nie dotknął jego serca. Gorliwie angażował się w ludzkie sprawy, honoraria ze swoich książek przeznaczał dla potrzebujących. Klasztor w Kontich pod Antwerpią, w którym mieszkał w skromnych warunkach, odwiedzało wielu z nich. Twierdził, że pomimo kalectwa jest szczęśliwy, gdyż poziom szczęścia wzrasta w człowieku po każdym ofiarowaniu siebie, darze złożonym dla innych. Cierpienie stało się dla niego nie tylko trudnym egzaminem, ale także darem: „Teraz już wiem, że niektóre sprawy robią wrażenie nieszczęścia, a w rzeczywistości są łaską” — wyznał.
Ratowało go poczucie humoru. W swoim gabinecie miał pokaźną kolekcję klaunów. Sam uważał się za jednego z nich. Twierdził, że wiara potrzebuje humoru i każdy powinien być trochę klaunem — kimś, kto żyje zawsze dla innych, a nie dla siebie, nie raniąc, a bawiąc i pośrednio wychowując, jak najlepszy terapeuta pomagając pogodzić się z cierpieniem. „Gdy pewnego dnia obrzydnie ci życie, zacznij naśladować klauna, którego serce płacze, a mimo to ze śmiechem gra dziecku na skrzypcach i tak leczy swe serce od łez”.
Nie bał się śmierci. Dla niego była powrotem do domu Ojca. Wiedział, że trzeba na nią czekać, jak „na jutro, którego się nie zna”. Przygotowywał się do niej przez całe życie, akceptując je i starając się rozdawać siebie w darze. Wiedział, że miłość jest jedynym bogactwem, które będzie mógł zabrać ze sobą na drugą stronę. „Nie będę przebywał na tym świecie wiecznie. Pomiędzy wiecznością przed moim urodzeniem a wiecznością po mojej śmierci mam dokładnie odmierzony czas postoju. (...) Niechaj mój czas nie będzie ulicą szybkiego ruchu między kołyską a grobem, lecz miejscem postoju w słońcu”.
Odszedł z niego 17 stycznia 2012 roku. Miał 89 lat.
Korzystałam z książek:
Phil Bosmans, Rozmowy do-prawdy rozmawia Katarzyna Szymańska-Borginon, Wydawnictwo BOSZ, współwydawca Wydawnictwo Salezjańskie, 2004;
Phil Bosmans, Bóg, któremu wierzymy, Wydawnictwo Salezjańskie, 2000;
Phil Bosmans, Żyć każdym dniem czyli jak znaleźć wielką radość w małych rzeczach, Wydawnictwo SEMEN, 2005; oraz strony internetowej: www.bund-ohne-namen.de.
„Głos Ojca Pio” [74/2/2012]
opr. mg/mg