Sam na sam z Bogiem

O postaci Janusza Korczaka

Notował na karteczkach, świstkach, pudełkach od papierosów. Często mawiał, że szkoda papieru i atramentu. „Ci, którzy robią atrament może by lepiej piekli chleb”. Zbyt wiele bowiem głodnych dzieci spotykał na Starówce. Mówił, że z notatek układa się bilans życia. One są dokumentem, czy go się nie roztrwoniło. Z powodu choroby ojca utrzymuje rodzinę. Udziela korepetycji i pisuje humoreski podpisując się: Janusz Korczak. Pod takim nazwiskiem przejdzie również do historii.

Marzy o zreformowaniu szkolnictwa. Zaczyna studiować medycynę. Pracuje w bezpłatnej wypożyczalni książek dla dzieci. Prowadzi z nimi rozmowy, organizuje zabawy. Z kolegą poetą Licińskim odbywa wędrówki po peryferiach Warszawy. Poznaje nędzę, głód, przestępczość wśród mieszkańców Powiśla i Ochoty. Jest częstym gościem suteren i poddaszy. Rozmawia, leczy, uczy. Zwierza się kiedyś: „chcieliśmy z Licińskim wstąpić do seminarium. Mielibyśmy wtedy kazania dla prostytutek...”.

Zaczyna drukować w periodykach pedagogicznych. „Dziecko jest człowiekiem, z którym trzeba się liczyć” — powtarza. Jako student pracuje w szpitalu. Ubogim wiele razy zostawia pieniądze na wykupienie lekarstw. „Ja żądam — mówił — by lekarz był bardzo pokorny, kiedy widzi bezpłatnego pacjenta, bo ten chory jest w osiemdziesięciu procentach ofiarą fabrykanta czy kapitalisty”. Zajmuje się zdeprawowanymi i zaniedbanymi dziećmi. Drukuje wstrząsające relacje z rozmów z żebrzącymi i wykorzystywanymi maluchami. Opracowuje program nowej szkoły życia. Chce uczyć „nie martwych liter, ale tego jak się żyje”.

Działalność Domu Sierot na Krochmalnej 92 odbija się echem w kraju i za granicą. Podkreślane jest indywidualne traktowanie dzieci i tolerancja religijna. Korczak zapoczątkował szkolenia dla nauczycieli pracujących z dziećmi niedorozwiniętymi. Zajmuje się młodymi studentami, tworząc dla nich bursy (bezpłatne mieszkania i wyżywienie w zamian za parę godzin pracy w sierocińcu). Prowadzi kursy dla młodych rodziców, wykłady z zakresu psychologii, pogadanki pedagogiczne. W czasie bombardowania Warszawy zgłasza się do radia. Przemawia do dzieci, nawołuje do spokoju.

Często powtarza, że „łagodnie się trzeba zbliżać do ludzi, bo każdy ma tysiące blizn na duszy...”. Z największą powagą i szacunkiem traktuje dzieci. Podpatruje ich wyobraźnię, zdziwienie, moc dziecięcej wiary. „Źle człowiekowi, który mocno czuje. A dzieci przeżywają wszystko. Dorosłych męczy to, że muszą się wspinać do dziecięcych uczuć. Wyciągać na palcach, sięgać, żeby nie urazić”. Zachwyca się dziecięcą słabością i kruchością. Kiedy mówi o dziecku, mówi z miłością pełną troski i odpowiedzialności. „Jakie nagłówki dasz rozdziałom twojego życia? Ile przeorałeś pól? Ile napiekłeś chlebów? Komu i ile ciepła dałeś? „Pyta, zmusza do zastanowienia, porusza. Powie kiedyś: „To czego jestem świadkiem zdumiewa na każdym kroku. Każdy dzień, każda minuta to objawienie...”. Zachwyca się przyrodą: „Spadł śnieg — pisze — wielka radość. Idę ostrożnie, bo szkoda mi po niej deptać”. W tym wszystkim, co robi, jest obecny Bóg. Liczy się z nim i szuka Go. „Boga najłatwiej znaleźć nie pisząc o Bogu” — powie. W „Modlitwach tych, którzy się nie modlą” prosi za swoich wychowanków: „Daj dzieciom dobrą wolę. Nie najłatwiejszą prowadź je drogą, ale najpiękniejszą”. W jego tęsknotę i miłość wpisana jest samotność. Z niej czerpie siłę. Często spaceruje po warszawskich cmentarzach. Jego spojrzeniu nic nie umyka. „Kiedy się jest smutnym — mówi — żal wtedy i mamy, że jej mole suknie zniszczyły i taty, że pracuje i babci, że staruszka i pieska, że mu zimno i kwiatka, że listki zwiesił i pewnie chory. Chce się pomóc wtedy każdemu i samemu poprawić”.

„A ty życie kochasz? Powiedz mi, a co ty masz w sercu?” — pyta prowokująco. Jego ciekawość świata i ludzi owocuje. „Złażą się do mnie dzieciaki z całego domu. Opowiadam bajki, częstuję cukierkami, wycinam z papieru różne wspaniałości”. Daruje im to, co najcenniejsze — czas... Może dlatego świadomie rezygnuje z założenia rodziny. Nie myśli o sobie. Przyjaciół prosi o fusy z kawy, bo „pić prawdziwą w czasie wojny to luksus”. Obserwuje. Widzi „lisi wzrok dziecka”. Poznaje Zosię, która kocha mamę, bo „mama jak uderzy, to tylko ścierką i nie boli”. Przyjaźni się z kulawym Tomkiem, któremu gospodarz połamał nogi za dwa jabłka... Dowiaduje się, że „od zimna woda tężeje, a co dopiero człowiek”. Dostrzega wyczerpanie dzieciaków po 12 godzinach pracy w piekarniach czy pralniach. Uczy swoich wychowanków modlitwy. Sam prosi o jej dar. „Niechaj mi znika z oczu i myśli wszystko, co nie jest Tobą, niech żadne roztargnienie mnie od Ciebie nie odrywa”. Kiedy widzi osamotnienie dzieci powtarza: „módl się dziecko, mów Bogu wszystko, co czujesz, będzie ci raźniej”.

W okresie świąt przebiera się za św. Mikołaja. „Idę od izby do izby. I widziałem taką, gdzie choinki nie było, a dzieci mnóstwo. Dałem im podarki i zapłakałem”. W jednej z dedykacji zwraca się do rodziców: „Dziękuję, żeście mnie nauczyli słyszeć szept zmarłych i żywych. Dziękuję, że poznam tajemnicę życia w pięknej godzinie śmierci”.

Ostatnim wystawionym przedstawieniem w Domu Sierot była historia umierającego hinduskiego chłopca. Zapytany o motyw wyboru tej sztuki, Korczak odparł: „Ostatecznie trzeba nauczyć się pogodnie przyjmować anioła śmierci, aby spotkać się sam na sam z Bogiem”.

6 sierpnia cały personel i dwustu wychowanków na rozkaz okupanta wyprowadzono z getta. Wszystkie dzieci ustawiono w czwórki, na czele Korczak z oczami zwróconymi w górę. Trzymał dwoje za rączki. Prowadził pochód... Wywieziono ich do Treblinki, miejsca, z którego nie było powrotu. 6 sierpnia, 59 lat temu...

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama