Skąd czerpał siłę ducha kard. Adam Kozłowiecki, który spędził ponad 60 lat jako misjonarz w Zambii, a wojnę - jako więzień hitlerowskich obozów?
Z okazji przypadającej w 2017 roku 10. rocznicy śmierci kard. Adama Kozłowieckiego została zorganizowana — z inicjatywy noszącej jego imię Fundacji «Serce bez granic» — wystawa oraz sesja naukowa na Papieskim Uniwersytecie Urbaniańskim w Rzymie. Inauguracja wystawy, zatytułowanej «In nomine Domini. Misjonarz Afryki», odbyła się 10 października 2017 r. Ukazuje ona życie i działalność kardynała, a także historię, kulturę oraz tradycje Polski i Zambii. Zostanie ona pokazana także w kościołach katedralnych i parafiach w całej Polsce. Inauguracji towarzyszył koncert i projekcja filmu Julity i Rafała Wieczyńskich. Poniżej publikujemy obszerne fragmenty jednej z konferencji przedstawionych podczas sesji naukowej. Autor jest dziekanem Wydziału Historii Kościoła i Kościelnych Dóbr Kultury na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie.
Adam Kozłowiecki, który był przez ponad 60 lat misjonarzem w Zambii, arcybiskupem Lusaki i kardynałem — misjonarzem par excellence — nigdy nie myślał o wyjeździe do kraju misyjnego; nie myślał o tego typu pracy ani też go nie pragnął. Został misjonarzem z posłuszeństwa, bo był człowiekiem posłusznym — posłuszeństwo było jego cechą charakterystyczną. Toteż kiedy przełożeni zaproponowali mu wyjazd do Rodezji Północnej, zgodził się w duchu posłuszeństwa. A nauczył się go w dzieciństwie, w domu; i wstąpił do Towarzystwa Jezusowego, bo pociągało go posłuszeństwo jezuitów. «Wstąpiłem do Towarzystwa, bo jezuici byli posłuszni» — powtarzał często. I posłuszeństwo zawiodło go do Afryki.
Przeżył tam aż 61 lat swego długiego życia (umarł w wieku 96 lat). Z właściwym sobie poczuciem humoru mówił: «Urodziłem się w prima aprilis 1911 roku, jako poddany cesarza Franciszka Józefa w Austro-Węgrzech. Potem byłem obywatelem II Rzeczypospolitej. Nie bardzo wiem, jaki był mój status w czasie II wojny światowej, bo do podróży z Oświęcimia do Dachau paszport nie był mi potrzebny. Po wojnie w Rodezji Północnej zostałem obywatelem Imperium Brytyjskiego, a od powstania Zambii mam paszport tego kraju. Czyli co najmniej cztery obywatelstwa».* Był prawdziwym obywatelem świata, i już na podstawie tych pierwszych nielicznych informacji można wywnioskować, że jego biografia musiała być bardzo bogata, a osobowość niezwykła.
***
Adam Kozłowiecki pochodził z rodziny szlacheckiej, urodził się w Hucie Komorowskiej na Podkarpaciu. Od 1921 r. uczył się w gimnazjum w Chyrowie (dziś na Ukrainie), prowadzonym przez jezuitów. I tam właśnie zrodziło się jego powołanie zakonne. Kiedy jego ojciec zrozumiał, że chce on wstąpić do jezuitów, przeniósł go wraz z braćmi do gimnazjum w Poznaniu. Po zdaniu matury, 30 lipca 1929 r. Adam — wbrew woli ojca — wstąpił do Towarzystwa Jezusowego w Starej Wsi. Opowiadał później: «Po ukończeniu gimnazjum powiedziałem ojcu o mojej decyzji wstąpienia do jezuitów. Bardzo niezadowolony, nie wyraził zgody. Musiałem więc sądownie uzyskać stwierdzenie pełnoletniości, aby zrzec się praw spadkowych. Do jezuitów przyjechałem zatem — jak się to mówi — ‘w jednej koszuli'...».
Po 10 latach formacji przyjął święcenia kapłańskie w Lublinie 24 czerwca 1937 r. Latem 1939 r. został wysłany do Chyrowa jako wychowawca młodzieży. Wybuch II wojny światowej zmusił go do ucieczki. 24 października przybył do Krakowa, gdzie został mianowany ministrem kolegium przy ul. Kopernika. Dwa tygodnie później, 10 listopada, wraz z 24 braćmi został bez oskarżenia uwięziony przez gestapo. Tego dnia rozpoczęła się jego gehenna, którą zakończyło dopiero 29 kwietnia 1945 r. wyzwolenie obozu koncentracyjnego w Dachau przez wojska amerykańskie, ponieważ po trzech miesiącach więzienia w Krakowie został przewieziony do Wiśnicza, w czerwcu 1940 r. do obozu koncentracyjnego w Auschwitz (numer 1006), a potem do Dachau (numer 22187), gdzie przebywał od 11 grudnia 1940 r. do 29 kwietnia 1945 r. Jest to najbardziej znany okres życia Adama Kozłowieckiego dzięki jego wspomnieniom z tych bolesnych lat, opublikowanym w książce Ucisk i strapienie. Pamiętnik więźnia, 1939-1945 (Kraków 1967; drugie wydanie, uzupełnione o fragmenty usunięte przez cenzurę, ukazało się w 1995r.). Opowiedział w niej trudne próby, jakie przeszedł, ale również swoje nadzwyczajne doświadczenia duchowe.
Po wyzwoleniu, jeszcze w Niemczech, na prośbę przełożonych zgodził się wyjechać na misję prowadzoną przez polskich jezuitów w Rodezji Północnej. W lipcu 1945 r. udał się do Rzymu, 15 sierpnia złożył ostatnie śluby i po kilku miesiącach, 29 stycznia 1946 r., wyjechał do Afryki. Do Rodezji przybył w kwietniu i pozostał tam do śmierci.
Bardzo szybko został przełożonym misji, a w 1950 r. administratorem apostolskim Lusaki. 6 czerwca 1955 r. papież Pius XII mianował go biskupem i wikariuszem apostolskim. Sam Pius XII podsunął mu motto biskupie «In nomine Domini». W herbie zamieścił krzyż, monogram Towarzystwa Jezusowego «IHS» oraz Gwiazdę Północną i Krzyż Południa. Po utworzeniu struktur Kościoła w Zambii został mianowany w 1959 r. pierwszym arcybiskupem Lusaki przez Jana XXIII.
Był bardzo aktywny również na forum Kościoła afrykańskiego i Kościoła powszechnego. Uczestniczył we wszystkich sesjach Soboru Watykańskiego II, gdzie poznał młodego biskupa z Krakowa Karola Wojtyłę i bardzo się z nim zaprzyjaźnił. Był też pionierem w zakresie kwestii społecznych: bronił prawa do równości bez względu na kolor skóry i praw kobiet; zabiegał o niepodległość Rodezji Północnej (przerwał pobyt w Rzymie, by być w Lusace w dniu ogłoszenia niepodległości Zambii). Następnie zaczął starać się o dymisję ze stolicy w Lusace, by na jego miejsce mógł zostać mianowany Afrykanin. Pięć lat później, w 1969 r. objął diecezję jego następca Emmanuel Milingo. Kozłowiecki został w Zambii jako zwykły misjonarz i pracował w różnych miejscach. Poświęcił się również apostolatowi korespondencji: we wszystkich tych latach aż do śmierci korespondował z mniej więcej dwoma tysiącami osób na całym świecie. Otrzymał liczne odznaczenia zambijskie, polskie oraz légion d'honneur Republiki Francuskiej, a także liczne doktoraty honoris causa. Papież Jan Paweł II wyniósł go do godności kardynalskiej 21 lutego 1998r. Umarł 27 września 2007 r. w Lusace, gdzie został pochowany przy katedrze Dzieciątka Jezus.
***
Pragnę podkreślić, że Adam Kozłowiecki stał się misjonarzem nie z własnego wyboru, ale za sprawą Bożej Opatrzności. On sam był o tym głęboko przekonany. I trzeba przyznać, że dzieło Opatrzności znalazło w nim doskonały odzew. Zawsze z uległością i wielkodusznością pozwalał Opatrzności, by kierowała jego krokami. Nic z tego, co zamyślał lub pragnął dla siebie, nie urzeczywistniło się w jego życiu. Wszystko obrało inny kierunek. Nie chciał jechać na misje — wyjechał. W Afryce chciał być prostym misjonarzem — został przełożonym, a potem biskupem.
Od początku gorąco pragnął, by nim kierowała Opatrzność, i zostawiał inicjatywę Bogu. Nie chciał sam decydować o swoim losie, lecz wykonywać wolę Boga, i to we wszystkim, nawet w sprawach mało ważnych. Tak było w więzieniu i w obozach koncentracyjnych, a także później, kiedy wyjechał na misje. Wszędzie widział działanie Opatrzności, która usuwała przed nim wszelkie przeszkody. Bezwarunkowa ufność w Bożą Opatrzność była niewątpliwie charakterystyczną cechą jego duchowości.
Wyjazd do Afryki był najtrudniejszą decyzją, jaką musiał podjąć. I wiele go ona kosztowała: «Zostałem z Ojczyzny mej wyrwany w chwili dla mnie najcięższej, ale w ciągu tych długich lat pobytu w obozach myślą żyłem w Polsce, o niej marzyłem, o niej dosłownie śniłem ciągle, i to mi było wolno. Każdej nocy przenosiłem się do tych najukochańszych stron: do Chyrowa, Starej Wsi, Lwowa, Zakopanego, Krakowa, Lublina, Poznania... Miałem nieraz pracę monotonną i bezmyślną. Wówczas mogłem cały dzień modlić się i marzyć... a dziś? Dziś Bóg żąda ode mnie, bym to wszystko porzucił. Bo nie śmiem nawet marzyć o powrocie. To wolno było w zamknięciu obozowym. Dziś nawet myślami tam przenosić się nie mogę, bo to budzi w sercu tęsknotę nieznośną i bunt. Dziś nie podoba mi się żaden piękny widok, gdyż natychmiast uświadamiam sobie, że to nie jest Polska. Ta Polska jest piękna, nawet piękniejsza! (...) Zgłosiłem się po pierwsze dlatego, że choć wielebny ojciec wikariusz zaznaczył w liście, iż nie chce wywierać jakiegoś nacisku, jednak widziałem w tym nie rozkaz, ale signum voluntatis [znak woli] przełożonych — i w tym wypadku, według zasad św. Ignacego, powinienem w tym upatrywać wolę Bożą. Po wtóre: uważałem to za swój obowiązek ze względu na potrzeby misji rodezyjskiej i groźbę konieczności oddania dalszych szkół protestantom. Po trzecie, uważałem, że byłoby to skandalem, gdyby żaden z uwolnionych nie podjął się tej pracy, byłoby to wielką niewdzięcznością wobec Boga za łaskę przetrwania piekła obozów». Ale gdzie indziej tłumaczył: «Zgłosiłem się jako jedyny, w nadziei, że mnie nie poślą; tęskniłem bowiem za Polską. Ponieważ były trudności zarówno z wyjazdem do Ojczyzny, jak i do Afryki, pozostawiłem decyzję Opatrzności. Opatrzność zdecydowała za Afryką».
Afryce natychmiast oddał się bez reszty. Całym sercem włączył się w nową rzeczywistość, utożsamił się z nią i związał z misją na zawsze. I gotów był dla niej na wszystko. Po roku w Rodezji pisał do przyjaciela: «Sam szczerze wyznaję, że najmniejszej nie miałem ochoty na wyjazd do Rodezji. Przyjaciele moi wiedzą, że z niewielkim wyjeżdżałem humorem. Wobec ogromu jednak pracy, jaki tu zastałem — nie miałbym sumienia wracać do kraju, choćby mi dziś na to pozwolono».
Był ciągle w ruchu: wizytował misje, docierał do najdalej położonych osad, udzielał sakramentów, głosił kazania, budował kościoły i kaplice, zakładał i organizował szkoły, internaty, sierocińce i szpitale; był w ruchu w Zambii i poza jej granicami. Szkoły były od początku jego priorytetem: widział w nich przyszłość.
Jego determinacja i metody nie zawsze spotykały się ze zrozumieniem, również katolików: «Od dwóch tygodni jestem nieco pod ogniem. Wielu białych, znalazłszy się w krajach kolonialnych, ulega dziwnej zarozumiałości, którą ja piętnuję jako ‘arogancję', i stwarza swój własny światek odgrodzony barierami od niebiałych. W Lusace z końcem lutego pod moim naciskiem siostry dominikanki przyjęły do ‘białej' szkoły Hinduskę. Zrobił się rejwach. Reporterzy dwóch gazet zażądali ode mnie wywiadu, który następnie ogłosili. Jedna z gazet poparła mnie na całej linii, druga zachowała się z rezerwą. Otrzymałem z jednej strony gwałtowne listy protestacyjne, z drugiej gratulacje. Od Związku Hindusów otrzymałem telegram z podziękowaniem za złamanie jednej bariery rasowej. Dotychczas tylko jedną dziewczynkę europejską rodzice odebrali ze szkoły, ale zanosi się na więcej. Ale to nic nie szkodzi. Myślimy teraz o międzynarodowej szkole dla chłopców, ale trudności są olbrzymie. Proszę się gorąco za nas modlić».
Adam Kozłowiecki był człowiekiem o bardzo otwartym sercu i umyśle, czego to zakładanie szkół było wyrazem. W homilii podczas jego pogrzebu arcybiskup senior Lusaki Medardo Mazombwe, mówiąc o prostocie swego poprzednika, poparł te słowa wymownym obrazem: «Bardzo często, kiedy przyjeżdżałem do misji w Mpunde [misja, na której spędził ostatnie 15 lat życia], kardynał pierwszy otwierał bramę». I to samo zwróciło również moją uwagę podczas wizyt w Mpunde: sędziwy kard. Kozłowiecki wychodził z domu przed zapowiedzianą lub spodziewaną godziną odwiedzin i czekał na zewnątrz, by otworzyć bramę przybywającemu proboszczowi lub gościowi... Czekał, żeby natychmiast otworzyć bramę.
To otwieranie bramy słusznie może być uznane za symbol otwartości Adama Kozłowieckiego, który przez swoją postawę i uczynki chciał otwierać człowieka na nowe rzeczywistości. I faktycznie otwierał bramy i granice. Otwierał bramy równości rasowej, niepodległości Zambii, pojednaniu polsko-niemieckiemu i otwierał umysły na przyjęcie miejscowego biskupa...
Jezuita i misjonarz... te dwie tożsamości są wyraźnie widoczne i obecne w osobie i działalności kard. Adama Kozłowieckiego. A wszystko to dzięki jego uległemu zdawaniu się na Bożą Opatrzność i wielkoduszności. Te cnoty pozwoliły mu stać się rzeczywiście narzędziem Boga. Został nie tylko misjonarzem, ale symbolem misjonarza, przynajmniej w Polsce. Liczni kapłani, zakonnice i zakonnicy, a także świeccy odkryli swoje misyjne powołanie i wyjechali na misje dzięki niemu. To on ich do tego pociągał. I dziś jeszcze inspiruje i pociąga ludzi do misyjnego dzieła Kościoła.
* Cytaty pochodzą z książek: Adam Kozłowiecki SJ, Wśród ludu Zambii: listy z misyjnego frontu, Kraków 1977 r., i Moja Afryka, moje Chingombe, Kraków 1998r.
opr. mg/mg
Copyright © by L'Osservatore Romano (11/2017) and Polish Bishops Conference