Ksiądz Michał Sopoćko jakiego znałem i pamiętam (1)

Fragmenty książki "Ksiądz Michał Sopoćko jakiego znałem i pamiętam" - Wydawnictwo Księży Marianów 2004

Wydawnictwo Księży Marianów 2004
ISBN:83-7119-460-9


Spis treści
Słowo wstępne 9
Wprowadzenie 13
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Moje kleryckie lata
21
Rok pierwszy: 1951/52 23
Rok drugi: 1952/53 65
Rok trzeci: 1953/54 78
Rok czwarty: 1954/55 98
Rok piąty: 1955/56 120
Rok szósty: 1956/57 133
ROZDZIAŁ DRUGI
Miłość i służba
139
Ksiądz Sopoćko, jakiego zapamiętałem 140
Wychowanie do abstynencji i trzeźwości 147
Kółko homiletyczne 154
W życiu seminaryjnym 156
Rekreacja sub divo .159
Rozumna troska o zdrowie 164
Asceza na co dzień 166
Apostolstwo Miłosierdzia 169
ROZDZIAŁ TRZECI
Spotkania po latach
175
Lata moich studiów na KUL-u 175
Powrót do macierzy 178
Pierwsze spotkanie 180
Aklimatyzacja 182
Dalsze spotkania 183
ROZDZIAŁ CZWARTY
U schyłku życia
187
Nie ustawać w pracy 187
Zmiana lokalnego klimatu 190
Ostatnie starania 191
Do końca wierny idei 194
Złoty jubileusz 197
Pogrzeb w białostockiej ziemi 199
Dopowiedzenie 205
Bądź miłosierny dla duszy mej 209
Ważniejsze daty z życia księdza Michała Sopoćki (1888-1975) 215

ROZDZIAŁ DRUGI

Miłość i służba

Wieczność nam kroki odmierza,

Nigdzie nie trzeba się śpieszyć:

Kochać i służyć, śmiać się i trudzić —

Trzeba się drogą nacieszyć.

Na wspomnienia związane z postacią i działalnością księdza Michała Sopoćki, gdy snuję je z perspektywy wielu lat, nakładają się także moje własne refleksje i przemyślenia. Dystans czasu wobec odtwarzanej rzeczywistości pozwala mi widzieć ją w sposób bardziej obiektywny i rzeczowy. O wiele więcej dziś wiem o kapłaństwie, chociażby z własnego doświadczenia, którego nie miałem, będąc klerykiem czy młodym księdzem. To z konieczności wyostrza moją retrospekcję i sposób widzenia świetlanej postaci dawnego profesora i wychowawcy. Mogę na nią patrzeć przez pryzmat własnego życia kapłańskiego i swojej długoletniej pracy formacyjnej. Na pewno moje życie kapłańskie ukształtowałoby się inaczej, gdybym nie spotkał tej postaci na swojej drodze. Zaduma i refleksje, nieodłączne od wspomnień, dotyczą zarówno tego, co nieuchronnie przemija, jak i tego, co opiera się prawu przemijania ze względu na zakorzenione w nim wartości, co dzięki temu trwa i we mnie samym, stając się świadectwem.

W refleksyjnym odtwarzaniu przeszłości pomaga mi przede wszystkim moja pamięć, coraz mniej niestety wyrazista i usłużna. Tym bardziej przydają się, pisane często od niechcenia, zapiski z tamtych lat. Odnajduję je zwykle przypadkiem w zachowanych szpargałach i dopiero teraz ujawniają swoją przydatność. Szczególnie cenne okazują się w dokładniejszym ustalaniu zdarzeń i dat, uściśleniu informacji. Nie mówiąc już o tym, że bez nich wielu rzeczy, które zdążyły się ulotnić z pamięci, nie dałoby się przywołać w żaden inny sposób. Dzięki nim snute przeze mnie wspomnienia nie są, mam nadzieję, za bardzo rozchwiane, lecz trzymają się pewnych wątków, które wydają mi się szczególnie istotne i tym samym godne uwagi.

Jak zatem z perspektywy czasu rysuje się, przynajmniej w ogólnych konturach, sylwetka księdza Michała Sopoćki w moich oczach i w mojej pamięci? Jaki był w swoim życiu kapłana i wychowawcy? Co chciał przekazać tym, którym w swoim życiu poświęcił tak wiele czasu, trudu i serca? Czego oczekiwał od tych, którym w imię kapłańskiej miłości tak ofiarnie służył?

Ksiądz Sopoćko, jakiego zapamiętałem

W zewnętrznym wyglądzie i sposobie bycia księdza Sopoćki nie dawało się zauważyć niczego, co by rzucało się w oczy, wyróżniało go spośród innych księży. Trudno nawet mówić o jakimś swoistym „fasonie” czy „klasie”, którymi mógłby zaimponować, przyciągać uwagę. Na pierwszy rzut oka wydawał się być najzwyklejszym księdzem. Poważny, skupiony, lecz gotów w każdej chwili ożywić się, nawiązać rozmowę, gdy zaistniała po temu racja albo potrzeba. Nie dbał ani nie silił się na jakąkolwiek pozę, nie chciał uchodzić za nikogo innego niż był w istocie. Na co dzień chodził w wytartej sutannie z płócienną koloratką i w sfatygowanych butach. W wewnętrznej kieszeni, do której sięgało się przez niezapiętą na piersiach sutannę, nosił kieszonkowy zegarek na łańcuszku, jakim najchętniej posługiwali się księża z jego pokolenia. Za wierzchnie okrycie latem służył mu czarny, trochę wyblakły płaszcz z aksamitnym kołnierzem lub długa do kostek peleryna oraz pilśniowy kapelusz. Zimą nakładał ciepłe palto z karakułowym kołnierzem i takąż czapkę. Tak wówczas ubierali się na ogół wszyscy księża. Przestrzegał obowiązujących przepisów co do kapłańskiego stroju, który u niego nigdy nie raził przesadą ani niedbalstwem. Nie zaniedbywał noszenia tonsury, do której wtedy jeszcze byli zobowiązani duchowni. Z powodu pokaźnej łysiny tonsura była wystrzyżona znacznie poniżej ciemienia. Najczęściej miał z sobą skórzaną teczkę z dwoma niklowanymi zamkami, która musiała dobrze pamiętać przedwojenne czasy. Teczka, jak można było się domyślać, zawierała pomoce naukowe i brewiarz.

Nigdy nie wysuwał się spośród innych na pierwszy plan ani na pierwsze miejsce. Chętnie pozostawał nieco dalej lub nawet w tle i chyba tam czuł się najlepiej. Wrażliwość na punkcie własnej osoby, ubieganie się o wyższe miejsce pozostawały mu całkowicie obce. Tego rodzaju małostkowość zupełnie do niego nie przystawała. Doskonale wiedział, na czym polega cnota pokory, znał ją nie tylko z podręczników kapłańskiej ascezy, ale i ze swego życia. Na pewno nie sprawiał wrażenia poczciwca, skłonnego przepraszać za to, że żyje. Gdy zachodziła potrzeba, potrafił bardzo zdecydowanie występować w obronie tego, co uważał za dobre i słuszne. Cenił pokorę w sobie i innych, ale przede wszystkim jako prawdę o sobie, która nie koliduje z poczuciem własnej godności i wartości. Taka postawa stanowi najlepszą gwarancję poszanowania wartości i godności bliźnich, o ile tylko na nie zasługują. Może stąd właśnie brał się życzliwy szacunek księdza Sopoćki dla ludzi z jego otoczenia. W uzasadnionych przypadkach mógł się gniewać, a nawet oburzać, miał bowiem szlachecką krew w swoich żyłach i żywy temperament. Nigdy jednak nie obrażał się ani nie chował w sercu urazy. Co wcale nie znaczy, że nie był wrażliwy i nie przeżywał doznanych przykrości, że nie miewał słusznego poczucia krzywdy.

Przeżył dwie wielkie wojny, które niosły ze sobą ogrom nieszczęść i cierpienia. Poczucie rzeczywistości nie pozwalało mu ignorować istniejącego na świecie zła. Dlatego taką ufność pokładał w Miłosierdziu Bożym jako jedynej sile zdolnej przezwyciężyć zło, działające szczególnie destrukcyjnie w ludziach i przez ludzi. Stykał się z nim osobiście, usiłował mu zaradzić we wszelki dostępny sobie sposób, zawsze jednak w duchu kapłańskiej tożsamości i gorliwości. Pomimo wszystko nigdy nie słyszałem, żeby kogoś potępiał lub ciskał gromy. W tamtych czasach, podobnie jak zawsze, powstawało dużo zła na świecie i w Polsce, które kierowało się przeciwko Bogu i Kościołowi, nacierało z rozmaitych stron, powodowało bezmiar szkód w wielu dziedzinach ludzkiego życia. Nader często dowiadywaliśmy się o haniebnych, lub wręcz zbrodniczych zachowaniach polityków, różnego rodzaju zdrajców albo pospolitych łotrów. Zdarzały się załamania i odstępstwa w szeregach duchowieństwa, niektórzy przechodzili nawet na stronę otwartych wrogów Kościoła. Nasz profesor z reguły nie podejmował takich tematów, jakkolwiek nie był obojętny na popełniane przez ludzi wielorakie zło moralne. Nie chciał zajmować się tym, na co nie miał bezpośredniego wpływu, czemu nie mógł zaradzić. Jałową gadaninę o tym, że jest źle, jeżeli nic z niej sensownego i twórczego nie wynikało, uważał za stratę czasu. Co wcale nie znaczy, że pozostawał biernie na uboczu wydarzeń. W razie potrzeby właśnie on potrafił zająć zdecydowane stanowisko i odważnie bronić zagrożonych wartości, przezwyciężać zło siłą skumulowanego w sobie dobra.

Obecne w świecie zło, ujawniające się zwłaszcza w zasięgu jego kapłańskiej odpowiedzialności i wrażliwości, mobilizowało go do skutecznego przeciwdziałania. Nie przez czcze słowa i działania pozorne, lecz przez cierpliwą i wytrwałą, rozłożoną na pokolenia pracę, która prędzej czy później musi wydać owoce. Jeżeli nie w wymiernych efektach zewnętrznych, to w wewnętrznej formacji tych, którzy taką pracę podejmą, wejdą w jej twórczy nurt. Nawet przegrywając w słusznej, Bożej sprawie, odnosi się w istocie zwycięstwo. Dla sług Kościoła najważniejsze pozostaje wierne wypełnianie zadań, które im wyznacza dane przez Boga powołanie.

Gorliwa służba duszpasterska przynosi największy pożytek zarówno dla Kościoła, jak i dla Ojczyzny. Caritas erga Patriam nie wymaga od księdza, by poświęcał dla niej obowiązki swego stanu, lecz odwrotnie: najwięcej dobrego zrobi dla Ojczyzny, gdy będzie je wypełniał z całym poświęceniem. Wciąż pozostają w mocy słowa Piotra Skargi: Najlepszy dziś patriota, kto jest najczystszym moralnie człowiekiem. Nasz wielki Wieszcz pisał:

Ten z nas owocnie dla kraju pracuje,

Kto — służąc jemu — własną zbawia duszę.

Kto się podnosi, ten Polskę ratuje,

A kto się zniża, mnoży jej katusze.

Duchem tej prawdy kierował się ksiądz Sopoćko w całym swoim trudzie formacyjnym. Dobrze bowiem wiedział, że najlepszym synem swojej Ojczyzny będzie taki kapłan, który przez swoją tożsamość stanie się „solą ziemi”, chroniącą naród od moralnego zepsucia. Nikt w tym obowiązku nie potrafi go zastąpić. Historia Polski dostarcza na to mnóstwa dowodów.

W świetle wiedzy o formacji kapłańskiej, pogłębionej przez Sobór Watykański II i nauczanie Jana Pawła II, mogę powiedzieć, że ksiądz Sopoćko swój trud formacyjny w Seminarium Duchownym pojmował wszechstronnie. Myślą oraz działaniem odważnie i daleko wybiegał w przyszłość, chcąc ją kształtować mądrze i po Bożemu, w odniesieniu do przyszłości zarówno swoich wychowanków, jak też Kościoła, Polski i świata. Dlatego chciał nas nauczyć wielu rzeczy, potrzebnych do możliwie pełnego rozwoju własnej osobowości kapłańskiej, niezbędnych w życiu i pracy duszpasterskiej. Wiedział, że nie wszystko potrafi uczynić sam, od razu, niejako z marszu. Dlatego, oprócz bezpośredniego zaangażowania w formację alumnów, gorąco zachęcał do własnego, spontanicznego wysiłku, do samokształcenia, które wśród kleru naszej diecezji miało długą i dobrą tradycję. U młodzieży duchownej rozbudzał zdrowe ambicje osiągania rzeczywistych i liczących się sukcesów w pracy zarówno nad sobą, jak też w różnych dziedzinach duszpasterskiego trudu. Tego rodzaju praca, głęboko umotywowana przez naturalne i nadprzyrodzone pobudki, świadoma celu i właściwie ukierunkowana, staje się źródłem satysfakcji osobistej, dalekiej od samozadowolenia, próżności i pychy. Staje się normalnym przygotowaniem do służby Bogu przez wytrwałą, owocną duszpastersko służbę ludowi Bożemu, zgodnie z naturą „daru i tajemnicy” kapłaństwa.

Sugestie profesora, czasem może trochę niezwykłe, zawsze jednak były sensowne, potrzebne i twórcze, możliwe do realizacji w każdych warunkach, nawet tak trudnych jak ówczesne. Co więcej, ukazywane przez niego cele dawały się osiągnąć bez większego nakładu środków, bez wyszukanych metod i zabiegów. Wystarczała dobra wola sprostania swoim zadaniom, gotowość podjęcia celowego i twórczego, a przez to radosnego trudu, który w dalszej perspektywie ujawniał swoją wieloraką przydatność. Nic dziwnego, że oddziaływanie formacyjne profesora oprócz tego, że dawało alumnom dużo do myślenia, wyzwalało ponadto niejedną cenną inicjatywę oddolną, indywidualną, bądź też grupową. Zawsze brał ją pod uwagę, nigdy nie odrzucał a priori, aczkolwiek oceniał krytycznie: aprobował to, co było w niej słuszne i dobre, a następnie ustawiał tak, by przynosiła jak największy pożytek. Wtedy udzielał jej pełnego wsparcia ze swojej strony.

Praca księdza Sopoćki w AWSD nie ograniczała się bynajmniej do programowych wykładów i ćwiczeń. Oczywiście swoje dydaktyczne obowiązki, ujęte w siatkę godzin, wypełniał, jak potrafił najlepiej, spożytkowując w tym względzie bogate zasoby wiedzy i wieloletniego doświadczenia. Czynił to z właściwym sobie zaangażowaniem i zapałem, który udzielał się również alumnom. Jeżeli kto, to przede wszystkim on, znakomity pedagog i znawca dusz, miał świadomość tego, że nauczyciel przyszłych kapłanów powinien ich wychowywać, będąc zarazem świadkiem tego, co głosi i czego naucza. Nie należał, jak już wspomniałem, do grona moderatorów wymienionych w statucie. Tym niemniej jego udział w kształtowaniu tożsamości kapłańskiej absolwentów AWSD, zarówno w Wilnie, jak i w Białymstoku, żadną miarą nie daje się oszacować, ani tym bardziej przecenić.

Należał do ludzi, którzy w szlachetnej prostocie widzenia rzeczywistości, w swoim mądrym i twórczym do niej odniesieniu, umieją wokół siebie dostrzegać to, co naprawdę jest ważne. W konsekwencji zawsze robił to, co w danej chwili było najbardziej potrzebne i wskazane. Dlatego białostocka poetka mogła o nim napisać:

Przyszłość kiedyś okaże, a wieczność — odsłoni:

Kim był, czego dokonał, jak pojmował życie!

Jakie kruszce zaskarbił za prawdą w pogoni,

Do jakich heroizmów powołan w ukryciu!

O sile i skuteczności wychowawczego oddziaływania księdza Sopoćki decydowały przede wszystkim jego osobiste przymioty. Umiłowanie kapłaństwa i własna tożsamość kapłańska skłaniały go do dzielenia się dobrodziejstwem posiadanego charyzmatu z tymi, z którymi czuł się związany wspólnotą powołania. Nie chciał i nie potrafił zachować tylko dla siebie tego, co z Bożego Miłosierdzia stało się jego własnym bogactwem duchowym. Motywu takiej postawy należy szukać w tak dlań znamiennej caritas pastoralis. Obdarowywał nią swoich wychowanków z nadzieją, że nie pozostanie w nich daremna, lecz zostanie wykorzystana duszpastersko. Z tą myślą nigdy nie skąpił dla nich swego czasu i trudu.

Podobnie jak nasi pozostali, starsi zwłaszcza profesorowie, czuł się związany sercem i wspomnieniami z Wilnem. To piękne miasto znaliśmy tylko ze słyszenia, głównie ze względu na Obraz i kult Matki Boskiej Ostrobramskiej. Ksiądz Sopoćko przynosił czasem epidiaskop i wyświetlał na nim różne stare fotografie, obrazki i widokówki, dodając swoje objaśnienia i komentarz. Wtedy bardzo trudno było o różnego rodzaju środki wizualne. Nieporównywalna z dzisiejszą pozostawała jakość fotografii i reprodukcji: przeważnie czarno-białych lub w kiepskich kolorach. Mimo to wzbudzały bardzo duże zainteresowanie. Pokazywał nam widokówki z Ziemi Świętej, z Rzymu, Lourdes i La Salette, dokąd pielgrzymował przed wojną. Wśród pamiątek wileńskich znalazło się dużo zabytków architektonicznych, a wśród nich i Ostra Brama z obrazem Matki Bożej Miłosierdzia. Komentarz, pamiętam, podkreślał wyraz i piękno twarzy Matki Boskiej. Profesor pozostawał pod Jej urokiem.

(...)

W życiu seminaryjnym

Życie alumnów w białostockim AWSD sprzed pół wieku mogłoby patrzącemu z zewnątrz wydawać się szare i monotonne, ujęte w sztywne schematy, poddane konsekwentnie przestrzeganym i egzekwowanym rygorom. I takie niewątpliwie było: twarda, hartująca szkoła życia, niezwykle przydatna do późniejszej pracy kapłańskiej. Lata niedawnej wojny przyzwyczaiły alumnów do niewygód i wyrzeczeń, do obchodzenia się bez wielu rzeczy, które tak naprawdę nie mają większego znaczenia. Warunki bytowe zapewniały niewiele więcej ponad minimum egzystencji, ale przecież bardzo wielu ludzi nie miało wówczas nawet tego.

Można powiedzieć, że nasz czas spędzany w Seminarium wypełniały w przeważającej mierze modlitwa i przyswajanie koniecznej wiedzy, zgodnie z hasłem Ora et labora. Drobiazgowo trzymano się ustalonych od dawna norm i przepisów, których zasadność i potrzeba nie podlegały dyskusji. Niejednokrotnie o losie alumna decydowała ich litera, z reguły interpretowana na korzyść dobra całej społeczności, która nie może obniżać poprzeczki, chcąc przetrwać i wypełniać swoje statutowe zadania. Taki po prostu był, rozmaicie uwarunkowany, duch czasu, kształtujący mentalność ludzi oraz ich poczucie odpowiedzialności. Dlatego tamtą rzeczywistość należy rozumieć i oceniać nie według dzisiejszych, często dość rozchwianych, lecz ówczesnych kryteriów i sposobu myślenia. Naszym przełożonym na pewno jednak nie można zarzucić braku odpowiedzialności za powierzone sobie obowiązki, zwłaszcza w kontekście całościowo pojętego dobra Kościoła. Temu dobru musiało być podporządkowane wszystko, co działo się w ”sercu diecezji”. Wymagali dużo, to prawda, zaczynając jednak od siebie.

Przyswajanie i poziom koniecznej wiedzy, określane obecnie jako formacja intelektualna, stanowiły wówczas podstawowy probierz przydatności do kapłańskiej służby w Kościele. Białostockie Seminarium Duchowne chciało kontynuować chlubne tradycje naukowe Wydziału Teologicznego USB. Wymagano więc od alumnów solidnego przyłożenia się do pracy naukowej, ocenianej głównie podczas sesji egzaminacyjnej, kończącej rok akademicki. Surowe kryteria były konsekwentnie respektowane przez profesorów. Dwie oceny niedostateczne i niezdane później poprawki decydowały o powtarzaniu roku studiów, niezależnie od zaawansowania alumna. Większa ilość oblanych egzaminów skazywała na wydalenie z Seminarium. Nasi profesorowie nigdy nie kierowali tym, co dawałoby się określić jako fałszywa litość i nikt z alumnów na nią nie liczył ani o nią nie prosił.

W tych warunkach i klimacie praca formacyjna księdza Michał Sopoćki nie odbiegała od linii postępowania ogółu profesorów. Nie ograniczała się wszakże do samych wykładów i ćwiczeń. Te programowe obowiązki znajdowały się oczywiście na pierwszym miejscu, jak w przypadku każdego z profesorów. W świetle tego, co już powiedziałem, zbędne jest powtarzać, że ksiądz Sopoćko wypełniał je w nadmiarze, z właściwym sobie zaangażowaniem i zapałem. I chociaż nie należał do grona moderatorów, doniosłości jego wpływu na kształtowanie duchowego oblicza archidiecezjalnego prezbiterium nie da się w żaden sposób zakwestionować.

O skuteczności jego oddziaływania formacyjnego decydowały nade wszystko osobiste walory nauczyciela i wychowawcy. Ich dojrzałą syntezę stanowiła mądrość, która swoje ostateczne źródło ma w Bogu. Mądrość — sapientia, to według klasycznej definicji, facultas assequendi finem per media optima — umiejętność osiągnięcia celu przez zastosowanie najbardziej odpowiednich środków. Ksiądz Sopoćko należał do tych ludzi, którzy dzięki swojemu mądremu odniesieniu do konkretnej rzeczywistości zawsze umieli dostrzec w niej szansę czynienia tego, co w danej chwili było naprawdę ważne i potrzebne, i co dawało się osiągnąć przy pomocy tego, czym aktualnie dysponował. Stąd brała się jego roztropna, na wskroś praktyczna umiejętność twórczego odnalezienia się w każdej sytuacji i wykorzystania wszystkich realnych możliwości. Zainspirowany walorami przeszłości, był jak najbardziej otwarty na teraźniejszość i jej problemy, odważnie wychodził im naprzeciw. Gdy wielu czekało na pomyślną koniunkturę, on podejmował konkretne działania, jakkolwiek mogłyby się wydawać niepozorne i mało znaczące. Na tym polega dynamika autentycznej mądrości, że inspiruje określone działania i bynajmniej nie licząc na łatwe i szybkie sukcesy, potrafi je doprowadzić do pomyślnego końca. Dla niego nie było ważne, czy idzie się małymi, czy też dużymi krokami: byleby naprzód, we właściwym kierunku.

Jakie to były środki, które ksiądz Sopoćko starał się wykorzystać w swojej pracy formacyjnej? Przede wszystkim wierne wypełnianie swoich zwykłych codziennych obowiązków, zorientowanych na konkretne potrzeby współczesności. Poza tym głęboka ufność w Boże Miłosierdzie, które ujawnia swoją moc właśnie w najbardziej trudnych, lub nieraz wręcz beznadziejnych sytuacjach. Zrobić to, co leży w ludzkiej mocy, a resztę zostawić Bogu. O skuteczności jego pracy formacyjnej w największym chyba stopniu decydowało jego umiłowanie kapłaństwa i własna tożsamość kapłańska. Te cechy skłaniały go do dzielenia się z młodzieżą duchowną wszystkim, co przez współpracę z łaską Bożą stało się jego własnym bogactwem duchowym. Walory dojrzałej osobowości ludzkiej i kapłańskiej mają ze swej natury tajemniczą moc twórczego oddziaływania na otoczenie, narzucając w jakiś sposób swój wymiar zwłaszcza duszom młodym i szlachetnym.

Rekreacja sub divo <Pod niebem, na świeżym powietrzu.>

W całościowym procesie kształtowanej od wieków seminaryjnej formacji nie mogło zabraknąć chwil odpoczynku, rozrywki i urozmaicenia codziennej jednostajności zajęć. Przerywały ją, oprócz niedziel, tradycyjne doroczne święta i uroczystości, połączone zwykle z imprezami, które dostarczały wielu podniosłych przeżyć i emocji. Główne wszakże tworzywo seminaryjnej egzystencji stanowiły zwyczajne dni, które niewiele różniły się jeden od drugiego.

Monotonię powszedniości rozpraszały krótsze lub dłuższe przerwy w zajęciach, zwane rekreacjami. Spędzaliśmy je, gdzie się dało. Niektórzy udawali się do kaplicy na nawiedzenie, inni wychodzili na balkon od podwórza lub na samo podwórze, gdzie było trochę miejsca do przechadzki. Można było ten czas spędzić w I auli, gdzie też od biedy dawało się pospacerować, zagrać w szachy lub nawet w ping-ponga. Ta ostatnia gra nie była jednak dobrze widziana przez ogół kolegów ze względu na ciasnotę i wzniecany kurz.

Najwięcej wolnego czasu mieliśmy po obiedzie. Raz w tygodniu, we czwartek, wychodziliśmy na wspólny spacer. Zazwyczaj gdzieś poza miasto, które wtedy nie zajmowało jeszcze tak rozległej przestrzeni. Obecne, położone niedaleko od Seminarium dzielnice, jak chociażby Skorupy, Pieczurki, Dojlidy czy Wygoda, znajdowały się już poza obrębem miejskiej aglomeracji. Wystarczało kilkanaście minut marszu, ażeby znaleźć się na łonie natury, niemal na odludziu. Uliczki na Bojarach przypominały wyglądem normalną wieś, jaką dzisiaj trudno zobaczyć nawet z dala od miasta. Przechodząc nimi, częściej słyszało się pianie kogutów niż granie radia. Na peryferiach pasły się kozy, a w Dolistówce, nad którą stoi dziś kościół Ducha Świętego, pływały ryby.

Najczęściej szliśmy na spacer do parku, przechodzącego w dawny Zwierzyniec Branickich i las. Bardzo rzadko zdarzało się tam kogoś spotkać. Na spacer wychodziliśmy w jednej dużej grupie, parami, pod okiem moderatora, zwykle prefekta alumnów. Prawie przez cały czas mojego pobytu w Seminarium był nim ksiądz Józef Czerniawski. Czuł się odpowiedzialny za naszą grupę, za porządek w drodze. Dopiero na miejscu wolno było złamać szyk i rozproszyć się w mniejszych lub większych grupach, byle znowu spotkać się przed powrotem w umówionym miejscu. Zdarzało się, wprawdzie rzadko, że ksiądz Czerniawski nie mógł sam iść z nami na spacer. Wtedy prosił o zastępstwo kogoś z profesorów. Parokrotnie zastępował go ksiądz Sopoćko, przypominając sobie, jak chodził na spacery z alumnami w Wilnie, gdy był ich ojcem duchownym.

W pozostałe dni tygodnia poobiednią rekreację spędzaliśmy zwykle w pobliskim ogrodzie. Przy samym budynku seminaryjnym mieliśmy kawałek podwórka, na którym od biedy dawało się tylko pospacerować lub poodbijać piłkę, łatwo wylatującą za płot. Ogród leżał na zapleczu stojących przy ulicy Słonimskiej domów, w odległości kilkuset kroków od Seminarium, które wynajmowało go od prywatnego właściciela, ażeby alumni mogli z niego korzystać. Na półhektarowej może przestrzeni, ogrodzonej parkanem ze sztachet, rosło trochę byle jakich drzew owocowych i krzaki. Całość robiła wrażenie zaniedbanej i pustej, co nie pozbawiało jej swoistego uroku. Można było mniemać, że nikt tam nie zagląda. Mimo niezbyt dużego areału mieliśmy tam sporo miejsca do spaceru po wydeptanych przez alumnów ścieżkach. Stało parę prostych, zbitych z desek ławek.

Trochę z boku znajdowało się boisko do gry w siatkówkę. Jesienią i na wiosnę bywało dosyć często zajęte przez graczy. Siatkę i piłkę należało przynosić z sobą z Seminarium, a potem zabierać je z powrotem. Grało się w sutannach, nawet w najbardziej upalne dni, najwyżej bez koloratki. Chętnie grywałem w siatkówkę w Różanymstoku. W Seminarium nie zmieniłem swych upodobań. Kiedyś przydepnąłem w czasie gry skraj sutanny i rozdarłem ją prawie do połowy, na wysokości pasa. Trudno było o dobry sprzęt sportowy, jak zresztą o wszystko w tamtych czasach. Należało też liczyć się z kosztami. Wśród paru piłek, jakimi dysponowaliśmy, jedna była zbyt duża i ciężka, by ją odbijać rękoma. Znowu wspólnie ze Stachem Sutułą wpadliśmy na pomysł, ażeby zamiast rąk posłużyć się do odbijania piłki znalezionymi gdzieś kawałkami desek. Wychodziło nam to zupełnie dobrze. Dla wymyślonej przez siebie gry wymyśliliśmy brzmiącą trochę z włoska nazwę: valdesco. Wystarczyło przyjrzeć się grze, ażeby zrozumieć, że najważniejszym jej elementem jest umiejętne walenie deską w piłkę, stąd nazwa. Poza nami dwoma gra raczej nie znajdowała zwolenników.

Czy ksiądz Sopoćko miał coś wspólnego z naszym ogrodem? Miał, inaczej bym o tym nie wspominał. Dość często, zwłaszcza przy ładnej pogodzie, zachodził tam w czasie rekreacji, po drodze do swego mieszkania, by jakiś czas spędzić z młodzieżą duchowną. Czasem omawiał z alumnami w ogrodzie przeprowadzone przez nich katechezy. Niekiedy spacerował z którymś, by zwyczajnie porozmawiać, coś opowiedzieć albo usłyszeć. Również takie rozmowy miały swój walor wychowawczy, dostrzegany zwykle z perspektywy czasu. Zawsze interesujące i ciekawe, nigdy nie były monologiem profesora.

Z zainteresowaniem przyglądał się grze w siatkówkę lub zaimprowizowanym ćwiczeniom fizycznym, wyrażając swoje uznanie dla tych, którzy dzielnie się w nich spisywali. Jak każdy dobry pedagog, przywiązywał dużą wagę do rozumnej troski o zdrowie i kondycję fizyczną, niezbędną do normalnego rozwoju młodego człowieka. Jako zwolennik sformułowanej już przez Juwenalisa zasady: mens sana in corpore sano magnum bonum est, gorąco popierał ruch na świeżym powietrzu, pracę fizyczną, sport i gimnastykę. Zalecał różnego rodzaju zabiegi i ćwiczenia, w tym także wspomniane już ćwiczenia oddechowe. Ceniąc dość spartański tryb życia, doradzał nam codzienne mycie się do pasa zimną wodą oraz intensywne nacieranie skóry szorstkim ręcznikiem. Ta ostatnie praktyka miała pobudzić lepszą cirkulaćję krwi, znakomicie wpływając nie tylko na zdrowie, ale i na pracę umysłu oraz na ogólne samopoczucie. Był to znamienny przykład, jak przy pomocy najprostszych, zawsze dostępnych środków można osiągać cenne rezultaty, unikać chorób i leczenia, zaoszczędzić na lekarstwach. Wielu alumnów, którzy na dłuższą metę stosowali się do zaleceń profesora, bardzo sobie chwaliło ich skutki.

Sądzę, że gdyby to zależało od niego, chętnie wprowadziłby w Seminarium „zaprawę poranną” na wzór praktykowanej w wojsku. Przychodząc do ogrodu, miał w tym także swój cel wychowawczy. Widział, że tylko część alumnów grywała w siatkówkę, podczas gdy pozostali nie zawsze sensownie spędzali czas rekreacji. Chciał więc, aby możliwie wszyscy aktywnie korzystali z ruchu na świeżym powietrzu. Domyślam się, że tę sprawę poruszał także na sesjach profesorskich. Jak zwykle, nie poprzestawał na postulatach ani słownych zachętach. Z jego inicjatywy, być może i za jego pieniądze, zakupiono do ogrodu ze sto masywnych, dwumetrowych, okorowanych kijów. Miały one służyć alumnom do dość nietypowej gimnastyki. Sam profesor występował w roli zarówno instruktora, jak i zawodnika. Pokazywał, jak za pomocą tych kijów można wykonywać różne ćwiczenia gimnastyczne: chodzić, trzymając je za plecami w celu korygowania wad kręgosłupa, biegać z podskokami, rzucać na wzór oszczepu i wiele innych. Można było ćwiczyć z nimi indywidualnie i grupowo. Przy ćwiczeniach z kijami nie brakowało zabawy i śmiechu, co znakomicie rozładowywało ewentualne stresy i minorowe nastroje u seminaryjnej młodzieży.

Kije nadawały się także do czegoś w rodzaju szermierki, którą należało ćwiczyć z partnerem. Pamiętam, jak pewnego razu ksiądz Sopoćko za pomocą kijów mocował się ze swoim imiennikiem, Michasiem Ozdowskim. Obaj podobnego wzrostu i wagi, pomijając trzykrotną różnicę wieku, przejawiali w tych zmaganiach duży animusz, przy aplauzie otoczenia. Nie wolno zapominać, że wszystkie ćwiczenia wykonywało się w sutannach, co nadawało im dość osobliwy wygląd i specyfikę. W podobnych sytuacjach ksiądz Sopoćko, zwykle poważny i zamyślony, zdawał się zapominać o powadze wieku i stanowiska, odmładzał się i ukazywał inne oblicze swojej osobowości, które pozyskiwało mu serca wychowanków. Kiedy rekreacja dobiegała końca, profesor przywdziewał płaszcz lub pelerynę, nakładał kapelusz, zabierał wysłużoną teczkę i ze zwykłym sobie skupieniem wracał nieśpiesznie do domu, do swojej pracy. Gdy nie było z nami profesora, ćwiczenia z kijami nie miały już tylu zwolenników ani tyle uroku, co z jego udziałem.

Kije, ustawione w kozły, zostawialiśmy w kącie ogrodu. Nie zawsze wracały na swoje miejsce, niekiedy walały się rozrzucone w różnych miejscach. Czasem służyły za podpórki do drzew owocowych. Stale ich ubywało, aż znikły zupełnie. Tym niemniej utrwaliły się w pamięci ówczesnej młodzieży seminaryjnej, wiążąc się z postacią księdza Sopoćki, z jego mądrą troską o wszechstronne wychowanie przyszłych kapłanów.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama