O polskich zesłańcach na Syberii
W przestrzeń zesłania skazańcy syberyjscy wkraczali przez symboliczne wrota, na których widniał napis z dantejskiej bramy piekieł: „Kto wchodzi do mnie, żegna się z nadzieją”. Tragiczny los kilku pokoleń Polaków ostatnich stuleci spowodował, że Syberię nazywano „ziemią przeklętą”, „lodowym piekłem”, „krainą, gdzie nie ma nadziei”. W narodowej świadomości kojarzyła się ona zawsze z poniewierką, cierpieniem, tragedią — „nieludzką ziemią” lub „innym światem”. Ale nie tylko i nie zawsze.
Niewątpliwie tragedia zesłańców była realna, i co do tego wszyscy się zgadzają. Ale czy zawsze „wrota piekieł” oznaczały śmierć człowieczeństwa? A może tylko okrutną, bo przymusową zmianę realizacji swych osobistych pragnień? Może była progiem, za którym odkrywano nowe pokłady własnych możliwości? Okazuje się, że właśnie na Syberii dość często dochodziło do wewnętrznych przewartościowań, pozytywnych przemian czy wyborów właściwej drogi życia. Dzięki tym zmianom i wyborom arystokrata Roman książę Sanguszko stał się społecznikiem, młody idealista Józef Piłsudski — socjalistą, a Józef Kalinowski odnalazł swą drogę do świętości.
Analizując dzieje „polskiego Sybiru”, można dostrzec wyjątkowy wątek walki o przetrwanie w bezkresach syberyjskich, niesłabnącej miłości do dalekiej Ojczyzny i zwycięstwa ducha nad materią. Ten ostatni element jest bodaj najciekawszy w wielu wspomnieniach, a jednocześnie zawsze stanowił pozytywny aspekt „syndromu syberyjskiego”. W warunkach syberyjskich można było bowiem dostąpić bezpośredniego kontaktu ze Stwórcą, a przełomy wewnętrzne Sybiraków nie były zjawiskiem odosobnionym.
Gustaw Ehrenberg pisał, że Bóg odzyskany na syberyjskim zesłaniu był Bogiem osobowym i bliskim człowiekowi. Ufna wiara w Boski porządek świata pozwalała odnaleźć nadzieję, że dni próby nie są daremne, że prowadzą ku zwycięstwu ducha nad materią oraz świadomości nad bytem, że życie bez Boga to sen duszy, zaś przebudzenie — to dar łaski i bezpośrednie wkroczenie Boga w życie człowieka.
Pracując ponad siły w warzelniach soli czy kopalniach uranu, doświadczano Bożej miłości, sprawiedliwości i nadzwyczajnej opieki. W relacjach zesłańców niejednokrotnie uwydatniany był zdumiewający paradoks — nawet najsilniejszy fizycznie człowiek ulegał potędze Syberii, jeżeli nie wzrastał duchowo. Inaczej mówiąc, Sybirak wewnętrznie silny miał większe szanse przeżycia.
Długa podróż do miejsca przeznaczenia była tylko wprowadzeniem do przyszłego życia na Syberii. Jego okrucieństwa jednych przyzwyczajały do cierpień, innych zaś pogrążały w rozpaczy. W notatkach Jakuba Salingera, kupca warszawskiego zesłanego do Krasnoufimska w guberni permskiej, liczne są informacje o życiu zesłańców wahających się między dwoma łatwo wytłumaczalnymi biegunami. A były nimi: „wzmożona pobożność albo pijaństwo i nieobyczajność”. Bez wątpienia pielęgnowanie uczuć i praktyk religijnych pozwalało przetrwać na zesłaniu. Drobne pamiątki osobiste, zwłaszcza przedmioty kultu, z jednej strony podtrzymywały religijność, a z drugiej stawały się materialnym łącznikiem z rodziną, Ojczyzną, Kościołem. Kto tych przedmiotów nie posiadał, cierpiał duchowo. Roman książę Sanguszko na katorgę wyruszył z książką Tomasza ą Kempis „O naśladowaniu Chrystusa”. Ktoś inny zabrał ze sobą „obraz Matki Boskiej Częstochowskiej dosyć duży, w ramach za szkłem, i dla dobra ogółu go przeznaczył” — wspominał Jakub Salinger.
Modlitwa i korzystanie z sakramentów pozwalały Sybirakom zachować człowieczeństwo. Z kolei postawa otwartości oraz służby promieniowała na innych i podnosiła ich na duchu. Józef Kalinowski prowadził swoje specyficzne duszpasterstwo wśród Polaków nie zawsze wierzących, także kapłanów, niekiedy mało gorliwych i przykładnych. Przekonywał wątpiących, dodawał otuchy zagubionym, wskazywał nowe rozwiązania podejścia do tragicznej sytuacji, w jakiej się wszyscy znaleźli. A przede wszystkim świadczył swoim życiem. W Tomsku nie zastał kapłana, „nabożeństwa niema, ale zwykle organista z zakrystianem śpiewają godzinki i pieśni kościelne (...), Często zgryzoty mię dręczą, ale je przy pomocy Bożej usuwam” — pisał w liście z 25 grudnia 1864 roku. Otrzymane pieniądze rozdawał „potrzebującym towarzyszom”, a tych, co zostali w zniewolonej Ojczyźnie, prosił w listach o modlitwę.
W stosunkach między zesłańcami wybijała się świadomość wspólnego losu, „wspólnej biedy”, stąd rodziła się łatwość nawiązywania kontaktów, chęć ulżenia niedoli, a tym samym braterstwo i swoista solidarność zesłańców. Również przeżycia religijne stawały się udziałem wszystkich, bez względu na narodowość lub wyznanie. Wigilia w Kałamażnym Dworze była zorganizowana ze składek zamożniejszych dla wszystkich zesłańców. Wspólne było łamanie chleba i wspólne śpiewy.
Kiedy w latach czterdziestych ubiegłego wieku sowiecki system totalitarny zastosował wobec obywateli polskich kolejne wywózki na Syberię, romantyczna wizja Sybiru powróciła, ale zwielokrotniona przez swą masowość i powszechność tragedii. Modlitwa współczesnych Sybiraków była powszechna. O każdej porze dnia i nocy. Osobista i wspólnotowa. Błagalna i dziękczynna.
Wzywano często Matkę miłosierdzia, by zstąpiła do Sybiraków, przyniosła wyzwolenie więźniom, pocieszenie smutnym, odnalazła zagubionych, odzyskała straconych, a w dniach najcięższej próby i okrutnych chwilach wspomagała cierpiących. Rodziny zesłane do Archangielska czy Kazachstanu tworzyły własne środowiska, w których kultywowały polskie zwyczaje. W maju wieczorami zbierano się, by śpiewać Litanię Loretańską. Podobno zapominano wtedy o głodzie. W barakach budowano niekiedy ołtarzyki i zdobiono je kwiatami. W czerwcu odmawiano Litanię do Najświętszego Serca Jezusowego, a w październiku Różaniec. W modlitwach bardzo często uczestniczyła wielonarodowa społeczność zesłańców.
Motyw księdza niosącego duchowe ukojenie wielokrotnie powtarza się we wspomnieniach Sybiraków najnowszej generacji. Sami zaś duchowni mieli pełną świadomość swej wyjątkowej misji. Ks. Kazimierz Świątek, łagiernik pracujący w Workucie w latach 1945—1950, spowiadał więźniów i odprawiał Msze św. „Nie miałem co prawda kielicha, ale odkupiłem od jednego ze współwięźniów za dzienną rację chleba maleńki, fajansowy kubeczek, który on otrzymał w paczce z domu. I ten kubeczek stał się moim obozowych kielichem. (...) Najświętszy Sakrament przechowywałem dla chorych — niech Pan Bóg wybaczy — w pudełku od zapałek”.
Walter Ciszek, amerykański jezuita pochodzenia polskiego, dobrowolny misjonarz w łagrach sowieckich, po 1956 roku pracował w kopalni rudy żelaza pod Norylskiem. W obozie początkowo prowadził tajną pracę duszpasterską. Codziennie odprawiał Msze św., rozdawał Komunię, wygłaszał cotygodniowe konferencje dla grup więźniów.
Nielicznym Bóg pozwolił doświadczyć radości przeżycia, odnalezienia bliskich, powrotu do Ojczyzny. Tym doświadczeniom towarzyszyły znowu modlitwa i pieśń dziękczynna. Kiedy w Brześciu czekano na przekroczenie Bugu, „we wszystkich wagonach śpiewano pieśni religijne, a że był to już maj, więc litanię i wszystkie pieśni do Matki Bożej. (...) Granicę z Polską przejechaliśmy klęcząc i śpiewając pieśni do Matki Bożej, nie było osoby nie płaczącej”.
opr. mg/mg