Jezusowy żołnierz - o. Marian Żelazek

O polskim misjonarzu, werbiście, pracującym wśród trędowatych w Indiach

Jezusowy żołnierz - o. Marian Żelazek

Jadwiga Knie-Górna

Jezusowy żołnierz - o. Marian Żelazek

21 stycznia spełniło się marzenie o. Mariana Żelazka -swoją działalność zainaugurowało Centrum Duchowości św. Arnolda, czyli pustelnia w stylu indyjskich aśramów. Gdy do Polski dotarła smutna wiadomość o śmierci „ojca trędowatych", na Jasnej Górze dobiegało końca czuwanie Misyjnej Rodziny Arnoldowej. Wśród czuwających obecny był rodzony brat misjonarza Wacław Żelazek, który powiedział: - Ojciec Marian, który Indie traktował jak swoją drugą ojczyznę, teraz ma jeszcze jedną: Niebo.

 

Od Dachau do Puri

„Ile razy jeden z moich kolegów seminaryjnych umierał w obozie, biorąc ze sobą do obozowego krematorium niewypełnione pragnienie zostania kapłanem misjonarzem, stawałem się jakby spadkobiercą jego powołania. W obozie mój ideał misjonarza wzrósł jeszcze silniej. Złożyłem ślub: jeśli Pan Bóg przedłuży moje ziemskie życie ponad czas kacetu, ofiaruję je dla ratowania życia wiecznego dusz nieśmiertelnych na misjach" - tak o swoim powołaniu opowiadał ojciec Żelazek, który przez ponad pół wieku był niestrudzonym siewcą Jezusowej miłości i Bożego Miłosierdzia.

Swoje misyjne powołanie zaczął realizować pośród najbardziej pogardzanej przez hinduistów pierwotnej ludności Indii - Adibasów. Biały misjonarz, nie zważając na niebezpieczeństwo, przemierzał setki kilometrów dżungli wpierw pieszo, potem na rowerze, a później na motocyklu, by budować od podstaw parafie i katolickie szkoły. Religia miłości głoszona przez polskiego werbistę przyciągała ludność z wiosek.

Gdy w latach 70. Indie opuszczało wielu misjonarzy, ojciec Marian - jakby na przekór - rozpoczął pracę w centrum ortodoksyjnego hinduizmu, świętym mieście Puri, gdzie znajduje się słynna świątynia boga Wisznu, Jagannatha - Pana Świata, do którego każdego dnia przybywają tłumy hinduskich pielgrzymów. Na ojca Mariana czekało wiele wyzwań, m.in. zniszczony kościół i plebania. Ponadto na obrzeżach miasta uwagę polskiego werbisty zwrócili koczujący w nieludzkich warunkach trędowaci, wśród których śmierć zbierała każdego dnia straszne żniwo. Ojciec Marian zaczął zatem budować nie tylko parafię, nową świątynię, ale przede wszystkim wielkie dzieło miłosierdzia. Postanowił wznieść ośrodek dla tych, którzy żyli w całkowitej pogardzie i odtrąceniu przez społeczeństwo.

Modlitwa fundamentem działań

Tak powstała kolonia licząca 600 domków dla trędowatych i ich rodzin. Potem były kolejne dzieła, jak mały szpital i przychodnia lekarska. Powstała także pracownia ortopedyczna, w której szyje się specjalne buty dla okaleczonych ludzi, chorych na trąd. Następnie przyszedł czas na kuchnię miłosierdzia, cegielnię, przędzalnię, pracownię krawiecką, staw rybny, ogród warzywny, sad i kurzą fermę. W większości z nich pracują sami chorzy, którzy już nie żebractwem, ale pracą własnych rąk zarabiają na utrzymanie.

Dla ojca Mariana to jednak było wciąż za mało. Dzięki ogromnemu wsparciu Holendrów zbudował szkołę integracyjną Beatrix, w której uczą się setki dzieci zdrowych i chorych. Przy szkole działa internat i plac zabaw. Dzięki ojcu Marianowi dzieci zarażone trądem wreszcie przestały czuć się gorsze od swoich zdrowych rówieśników. Jednym z ważniejszych dzieł pozostawionych przez „Jezusowego żołnierza" są studnie wodne z pompami ręcznymi.

Dla wiekowego katolickiego bramina, jak go hindusi powszechnie nazywali, najważniejsze jednak zawsze było życie wewnętrzne. Jak często podkreślał, „największym zagrożeniem dla naszego życia duchowego jest to, że możemy pracować dla Chrystusa, ale bez Chrystusa. Modlitwa jest dla nas, misjonarzy, niezbędna. Gdy ją zaniedbamy, wszelkie nasze wysiłki będą bezowocne".

Dzięki jego postawie „przeklęci" w Indiach przestali być przeklętymi. Najbardziej niezwykłe było to, że ojciec Marian w swojej posłudze pośród trędowatych nigdy nie korzystał z ochronnych rękawiczek, gdyż uważał, że ich użycie uraziłoby godność tych chorych. Pokorny aż do bólu i pełen daru miłosierdzia; przytulał, opatrywał i leczył tych, których sam widok w większości ludzi wzbudzał wstręt.

Hojnie obdarowywany święty bramin

Nestor polskich misjonarzy, doktor honoris causa UAM w Poznaniu, laureat wielu międzynarodowych nagród, w 2002 roku został zgłoszony do Pokojowej Nagrody Nobla. List nominacyjny podpisał zarówno parlament polski, jak i indyjski, a także wielu uprawnionych profesorów prawa, filozofii i historii. Swoje niezależne poparcie wyraziło wielu profesorów, duchownych i świeckich, biskupów, rektorów wyższych uczelni oraz członków PAN. Bezprecedensowym wydaje się fakt złożenia pod polskim listem nominacyjnym podpisu przez najwyższego kapłana świątyni Jagannatha, opodal której ojciec Marian w 1986 roku wzniósł świątynię pw. Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, uznawanej za jedną z najpiękniejszych w Indiach.

Nie sposób wymienić wszystkich nagród, które odebrał ojciec Marian, Ostatnią otrzymał krótko przed śmiercią, 14 kwietnia. Była to Nagroda Braterstwa 2006 roku, którą polski misjonarz otrzymał razem z hinduistycznym kapłanem, wieloletnim swoim przyjacielem Bitarchhą Madhusudhanem Mahapatrą Sebajatem.

„Ojciec trędowatych" zawsze powtarzał, że „nie jest trudno być dobrym, wystarczy tylko chcieć". Przede wszystkim zaś słowa bezustannie zamieniał w czyny. Dlatego tak wielu za nim podążyło. Dziś jego wychowankami są biskupi, kapłani, inżynierowie, nauczyciele, politycy oraz lekarze. Wszyscy zgodnie uważają, że ich nauczyciel był autentycznym świadkiem Ewangelii Miłosierdzia. Z wielką łatwością prowadził dialog ekumeniczny, oparty na procesie wzajemnego ubogacania się. Dlatego przez kapłanów hinduskich uznawany był za świętego bramina, który z wielkim wyczuciem i naturalnością umiał połączyć sens i tajemnicę Wieczernika i Golgoty z metafizyką Wschodu. Był też człowiekiem ogromnej pogody ducha, optymizmu.

„Jezusowy żołnierz", jak sam o sobie mawiał, miał jedno pragnienie -pracować na froncie misyjnym, aż do ostatniego tchnienia, i w tym Pan Bóg go wysłuchał. Do końca życia pozostał aktywny. Śmierć zaskoczyła go wśród trędowatych. Umierał na rękach tych, których tak bardzo ukochał, którym oddał całe swoje życie. •

Ryszard Piasek - filmowiec, przyjaciel ojca Mariana

- Ojciec Marian był człowiekiem ogromnej wiary i rozmodlenia, ale także tryskającym humorem, niezwykle radośnie i optymistycznie nastawionym do każdego człowieka. Po mojej pierwszej wizycie u niego w Indiach otrzymałem list, w którym m.in. podziękował mi za trud przywiezienia... kilku kilogramów suszonej kiełbasy. W innym wyraził chęć towarzyszenia mi w podróży śladami Mojżesza, by pomóc mi... dźwigać kamerę. Taki pozostanie w mojej pamięci: życzliwy, uśmiechnięty, pełen pogody ducha, zawsze otoczony chmarą dzieci.

Ojciec Marian Żelazek urodził się 30 stycznia 1918 roku w Palędziu koło Poznania. W 1937 roku wstąpił do Zgromadzenia Słowa Bożego (werbistów). W wieku 22 lat trafił na pięć lat do obozu koncentracyjnego w Dachau. Po wyzwoleniu ukończył studia teologiczne w Rzymie i w 1948 roku przyjął święcenia kapłańskie. W 1950 roku wyjechał na misje do Indii, gdzie przez pierwsze 25 lat pracował wśród Adibasów (tzw. hinduskich aborygenów). W 1975 roku rozpoczął pracę w Puri nad Zatoką Bengalską. Zmarł 30 kwietnia 2006 roku w Puri.

Ks. Tomasz Grysa - attache Nuncjatury Apostolskiej w Chanakyapuri w Indiach

- Ojciec Marian Żelazek został pochowany w miejscowości Jhar-suguda, siedzibie prowincji werbistów, gdzie są groby wszystkich księży werbistów pracujących w tej prowincji. Kościół byt pełen, wielu wiernych stało także na dworze. W uroczystościach pogrzebowych brało udział trzech biskupów z Orissy, bardzo wielu księży i sióstr zakonnych. Polaków było tylko dwóch - polski ambasador w Indiach oraz ja. Arcybiskup Raphael Cheenath SVD, metropolita Cuttack-Bhubaneshwar, archidiecezji, w której pracował o. Marian, przewodniczył Eucharystii i wygłosił wzruszającą homilię, pełną osobistych wspomnień o zmarłym. Także polski ambasador pięknie pożegnał o. Mariana w imieniu władz polskich, a po nim także ja krótko przemówiłem. Poproszono mnie również o poprowadzenie obrzędów pogrzebowych na zakończenie Mszy św. w kościele, dzięki czemu mogło zabrzmieć po polsku „Niech aniołowie zawiodą Cię do raju". Procesja z trumną nie trwała zbyt długo, bo cmentarz znajduje się nieopodal kościoła, dzięki czemu udało nam się przetrwać gorączkę tego dnia; temperatura dochodziła do 40 stopni. Na cmentarzu prowincjał werbistów poprowadził ostatnie modlitwy i pobłogosławił grób, w którym złożyliśmy ciało o. Mariana, obsypując je wpierw, zwyczajem indyjskim, płatkami świeżych kwiatów. Odszedł wielki kapłan, pionier dialogu międzyreligijnego i człowiek ogromnej dobroci, którego działalność wśród trędowatych i potrzebujących wypływała z głębokiej wiary i z serca.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama