Abstynencja a wzrost społecznych napięć

Fragmenty książki: "W Galicji trzeźwiejącej, krwawej, pobożnej"

Abstynencja a wzrost społecznych napięć

ks. prof. Jan Kracik

W Galicji trzeźwiejącej, krwawej, pobożnej

ISBN: 978-83-60703-69-4

wyd.: Wydawnictwo SALWATOR 2008



Abstynencja a wzrost społecznych napięć

Mijały miesiące i wieś galicyjska zaczęła się zmieniać. Mniej było obdartych, spokojniej po sumie, na weselu, jarmarku. Zaczęto się lepiej odżywiać. Mała poprawa trudnego losu mieszkańców dokonywała się jednak w sieci napięć. Zachwiały się znane chłopu relacje między dworem, cyrkułem, karczmą i plebanią. „Ksiądz wygadywał na dziedzica i Żyda, a znajdował poparcie urzędu; w karczmie i na folwarku zabiegano o względy chłopa, tu i tam częstując go wódką”.

Zaskoczony zmianą lokalnych sojuszy chłop wietrzył w tym pański podstęp. Karczmarz zaś, dbały dotąd o dobre stosunki z całym światem, zrozumiał, że obecnie jedynie rząd może go obronić przed zniszczeniem. Podtrzymywał więc chłopską nieufność, mówiąc, że dziedzice i księża porozumieli się i przedstawiają władzom spisy ślubujących jako dowód na to, iż ci wolą pozostać przy pańszczyźnie. Nie chcą też ogłosić cesarskiego dekretu o jej zniesieniu.

Owo pokątne kwestionowanie prawomyślności nie tłumaczy w całości lojalistycznych akcentów w wypowiedziach bliskiego współpracownika biskupa Wojtarowicza, kanonika Michała Króla. Wygłaszając w katedrze tarnowskiej serię kazań przygotowujących do trzeźwościowych przyrzeczeń, chwalił „niezaprzeczalne korzyści, które nam rząd dobry zapewnia” (łącznie z przepisami o zamykaniu szynków nocą). Zachęcał do płacenia podatku, a budując przykład oszczędnego, trzeźwego, więc zasobnego gospodarza, kończył wzmianką o najmłodszym z siedmiorga dzieci: służy dwunasty już rok w wojsku („to wola Boga i Monarchy”), gdzie dobrze mu się powodzi.

Bez względu na stopień przesady w szlacheckich oskarżeniach, że nadgorliwi księża budzą w chłopach nienawiść do tych, którzy ich rozpijają, sama kampania o trzeźwość nie sprzyjała przecież szerzeniu powszechnego braterstwa. Oczywiście, z ambon spadały częściej ciężkie słowa na Żydów niż na szlachtę. Wspomniany ksiądz Król przyznaje wpierw, że „nauczyciel świecki lub duchowny, zalewając mózg gorzałką, przytępia talenta swoje” i gorszy drugich, a urzędnik zaniedbuje obowiązki. Bogu dzięki, rzadkie to przecież przypadki w wyższych stanach. Niższe — piją potężnie. Rzuciwszy na nie spore ilości gromów, kaznodzieja nie omieszkał wspomnieć roli Żyda: posiadł taki zaufanie ludzi i weźmie w zastaw nawet ostatni sprzęt za wódkę. Żyd miewa wręcz kazania do ludu przeciw naukom księży, kłamiąc przy tym z nienawiści do Chrystusa i chrześcijan. A duchowni nie pragną brudnych zysków — dajecie im wszak, co możecie. „Daleki jestem od nienawiści i prześladowania” innowierców. Żydzi mają prawo do naszej życzliwości, niech szukają kawałka chleba choćby w pracy na roli. Tymczasem — tu przechodzimy w łatwe do przewidzenia „ale” — bogacą się na tej truciźnie, za którą my płacimy. Także z lichwy. Szukają szczęścia w naszej alkoholowej zgubie. Kontekst deklarowanej przychylności dla narodu wybranego skłania do powątpiewania w jej szerzenie się poprzez puszczone w obieg kazania księdza Króla.

Sukces propagandy trzeźwości, wziąwszy pod uwagę społeczny kształt trunkowego obyczaju, mógł być tylko masowy albo prawie żaden. Kilkunastu ślubujących rozbrat z gorzałką nie byłoby w stanie oprzeć się presji pozostałych. Styl życia w społeczności tradycyjnej określała gromada, a wtórnie dopiero jednostka. I całe wieki duszpasterze działali stosownie do reguł funkcjonujących w zwartym partykularzu. Budowali konformizm zbiorowy, a nie zespół osobowości. Upowszechniali świat wartości, nie tyle pielęgnując dojrzewanie sumień, ile kontrolując standardy zachowań. Z ambon urabiali oceny i montowali opinię przeciw odmieńcom. Kaznodziejską głównie pracą utrzymywali w dobrym na ogół stanie linię tego frontu tam, gdzie szło o praktyki religijne. Pozostała część owej linii, znaczonej wymaganiami Dekalogu, łamała się częściej. Na przegrywanych stale odcinkach (obok np. sprawiedliwości społecznej należała tu i trzeźwość) normę moralną wypierała ta praktykowana. Przywykano do niej. Obyczaj rodził pobłażanie, stępiając wrażliwość. W świecie pobożności zrytualizowanej obrzędem stawało się nawet ostre słowo kaznodziei, który był od tego, by grzmieć. Potem i tak udzielał w innym miejscu absolucji. Co nie znaczy, że grzesznik bił się w piersi nieszczerze. Serca kruszały, ale niezbyt głęboko. Nie za często i nie za długo. Przeważnie raz w roku, koło Wielkanocy. Po paru dniach wszystko (co nie znaczy, że bez wyjątku), łącznie z konsumpcją trunków w karczmie, wracało do normy.

Zalecenia biskupa Wojtarowicza czy księdza Króla, by kandydatów na abstynentów poddawać próbie, nikogo nie przymuszać, a śluby przyjmować indywidualnie, niczym w klasztorze, przeplatane były zrozumiałą skądinąd zachętą do licznego wpisywania się do ksiąg, pociągania drugich, wspierania słabszych. Teoretycznie można by to z trudem pogodzić. W konkretnych warunkach wspomnianej kultury społecznej, wliczając w nią i dyrygenckie skłonności duszpasterzy, na trzeźwościowym froncie należało oczekiwać nie partyzantki, lecz pospolitego ruszenia. Sam ksiądz Król, kończąc cykl nauk poprzedzających ślubowanie w tarnowskiej katedrze, wołał do swych słuchaczy niczym regimentarz: „Więc, bracia, za mną w imię Boga! Za mną, kto wierzy w lepszą przyszłość i własne zbawienie”.

Poczucie bezsilności wobec nikłych efektów walki z alkoholizmem znane było każdemu średnio gorliwemu proboszczowi. Frustracja ta wyrażała się także w dość agresywnych tonach, łatwych do zauważenia w zbiorach kazań, gdzie passusy atakujące pijaków bywają wręcz brutalne. Przecież obiecywali poprawę przy każdej spowiedzi, szli do Komunii i pili dalej! Do leżącej w błocie nierogacizny przyrównywał z ambony pijaków w 1834 roku wikariusz w Makowie. Za abominacją do grzechu nie wszędzie przecież tkwił szacunek dla grzesznego człowieka. Wizja chłopa, jakiej hołdował pleban spod Rzeszowa, daje niejakie wyobrażenie o stylu odnoszenia się nie tylko do alkoholików. Bowiem „pomiędzy wiejskim ludem jest najpowszechniejsze źródło pijaństwa: grubiaństwo, dzikość ludu prostego. Prostak, nie mając wstydu i zastanowienia, gorzej najbrzydszych zwierząt podłej rozpusty sobie pozwala”.

Lecz oto pojawiła się nowa broń duchowa — ślubowanie trzeźwości, najczęściej absolutnej. Szybkie i masowe upowszechnienie idei świadczy i o wysiłku księży, i o ich wpływie, i o zapotrzebowaniu społecznym. Nowe pędziło przecież po starych torach, pośród tych samych ludzi, przyzwyczajeń, warunków. Wybrzmiało porywające kazanie, zakończone tłumnym wpisywaniem się do księgi wstrzemięźliwych, opadało uniesienie, mijało święto. Powracająca szarość dnia powszedniego studziła zapał i gorzałka zaczynała znów wodzić na pokuszenie. Względnie łatwe wywindowanie na piedestał większości parafian wytrzeźwionych w trybie raptownym wymagało ogromnych i ciągłych wysiłków, by się nie zachwiali. Kilka wyłomów w tak potrzebnej tamie groziło ponownie alkoholową powodzią. Mobilizowanie ludzi przez dłuższy czas skłania do gorączkowego szukania skutecznych środków, czy wręcz wymusza wzmacnianie bodźców. Nawoływano wiernych, by się pilnowali wzajemnie, gromiono, urabiano opinię przeciw upadłym, kuszącym, kwestionującym. Ich słowny konterfekt sporządzano więc nie w tonacjach pastelowych, lecz przy hojnym użyciu sadzy piekielnej. Nie starczy jednak odstraszający wizerunek przeciwnika. Sprawiedliwy zagrożony jest i od wewnątrz. Należy mu zatem intensywnie przypominać, do czego się zobowiązał. Częste odwoływanie się do złożonych obietnic nie obyło się bez poszerzenia pola napięć. Śluby trzeźwości poddano bowiem w praktyce parafialnej daleko idącej reinterpretacji.

Biskupie korekty owej praktyki księża diecezji tarnowskiej napotykali w kolejnych numerach urzędowego organu. Wojtarowicz, ustanawiając uroczystość Wniebowzięcia NMP świętem patronalnym „Towarzystwa, czyli bractwa trzeźwości”, zarządził w tym dniu specjalne nabożeństwa dziękczynne za to, czego już na tym polu dokonano, oraz błagalne na uproszenie wytrwania dla ślubujących i „łaski Boskiej dla tych wszystkich, którzy dotąd albo obojętnymi byli w tej mierze i ociągali się z złożeniem ślubów, albo pogardzali nimi i całą świętą sprawą trzeźwości; aby poznali swój błąd”.

Ksiądz Król także wyjaśniał: „Dalecy jesteśmy od urzędowych zobowiązań, pociągających za sobą w razie przestępstwa okropną odpowiedzialność” przed Bogiem i urzędem. Zapraszamy do ślubów, czyli dobrowolnych przyrzeczeń dla szczęścia ludzkiego; „zobowiązania zaś urzędowe i uroczyste, za których niedotrzymanie i sąd Boży grozi, i kary cielesne następują, zowiem przysięgą, do której się nie mieszamy; prawa do tego nie mamy”.

W ten sposób uspokojone miały być zarówno władze, czuwające, by mocne więzy przysięgi nie zostały czasem użyte do celów politycznych, jak i poszkodowana szlachta, obawiająca się oprócz strat materialnych także znacznego zwiększenia wpływu księdza na poddanych. Duchowni wiedzieli jednak, że niewiele wskórają, występując z tak „miękkim” tłumaczeniem ślubowania, które poza uroczystą formą nie będzie się prawie różnić od spowiedziowego postanowienia poprawy, a niedotrzymanie obietnicy podlegać będzie jedynie ocenie sumienia oraz spowiednika. Złamanie publicznego zobowiązania bez stosowania za to zewnętrznej sankcji wpłynie wszak źle na drugich. I jakże potem nakłaniać znów do trzeźwości? Chcąc zaryglować wolę od zewnątrz i od wewnątrz, księża potraktowali ślubowanie (bez względu na nazwę) jak przysięgę. Nawiązali przy tym do tkwiących w ludowej kulturze atawizmów: przysiąc oznaczało nie tylko zobowiązać się religijnie i najbardziej uroczyście, ale i zgodzić się na doczesne czy wieczne sankcje spadające na głowę wiarołomcy. Sprzyjała temu również solenna oprawa kościelna, a także zaprowadzanie księgi Towarzystwa — wszelki podpis czy wpis miał dla analfabetów niezwykłe wprost znaczenie.

Miejscowa wykładnia kaznodziejska trzeźwościowego zobowiązania znaczyła więcej niż biskupie monity czy formalne rozróżnienia między przysięgą a ślubem. Doprowadzenie do niej w ten czy inny sposób wymagało kontynuacji wysiłków. Zaprzestanie ich oznaczało nie tylko powrót do nałogu, ale i osłabienie wpływu czy autorytetu przegrywającego duszpasterza. Łatwiej jednak było ruszyć wóz z miejsca, niż ciągnąć go pod górę. Wizja chleba z masłem zamiast niesolonych ziemniaków z cienkim barszczem, piwo i wino na weselu zamiast gorzałki, jakaś przyodziewa na plecach żony i dzieci (sugestie m.in. księdza Króla) nie zawsze wystarczały, by porwać, zastępując tym silniejsze wrażenia bachiczne oraz ich towarzyską oprawę. Przypadał odpust, jarmark, pogrzeb, wreszcie coniedzielne popołudnie i chłop nieraz czuł bardziej, że coś stracił, niż zyskał. Na wino, jakie pijali panowie i księża (ich — co ważne — kampania nie dotyczyła), przestawić się nie mógł i nie umiał. Trunkowa mniejszość wiejska, a stanowili ją przynajmniej ci od umiaru oraz urlopnicy, wytrwania mu nie ułatwiała. Pioruny biły z ambony gęściej i mocniej. Przed upadającymi ksiądz zamykał podwoje miłosierdzia, a uchylał wrót piekielnych. Publicznie pomiatał pijakami, czy wstrzymywał im rozgrzeszenie. Prywatne a selektywne zaostrzenie kościelnej praktyki pokutnej mniej miało przecież wspólnego z surową dyscypliną starochrześcijańską niż z autokratycznymi przyzwyczajeniami duchowieństwa.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama