Staropolskich klasztorów panieńskich szczere nawiedzanie

Recenzja: Małgorzata Borkowska OSB, ŻYCIE CODZIENNE POLSKICH KLASZTORÓW ŻEŃSKICH W XVII-XVIII WIEKU, PIW, Warszawa 1996

Rzecz o benedyktynkach, brygidkach, cysterkach, karmelitankach, augustiankach, bernardynkach, dominikankach, klaryskach, norbertankach. Wszystko na obfitych archiwaliach i niezbędnych opracowaniach jak trzeba oparte, przypisami podparte. Nie tak przecież, jak czyni się to w uczenie schematycznych pracach o zakonach, gdzie czytającemu trudno przebrnąć przez rozwlekłe opisy spraw organizacyjnych, materialnych, regulaminowych, przez tabele, mapy, dane o zakładaniu placówek czy kościołów, ich uposażeniu i wyposażeniu. Inaczej. Zatem tak jak dzieje się to od lat kilkudziesięciu w ważnej serii PIW-u Życie codzienne, złożonej zarówno z pozycji rodzimych, jak i tłumaczeń. Polityka, gospodarka, religia przedstawiane są tam z pozycji bieżącego doświadczenia zwykłego człowieka. Poprawia to znakomicie i uatrakcyjnia przekaz wiedzy o przeszłości. Tym razem - zakonnej. Tej słabiej znanej, kobiecej.

Zaczyna się, bo jakże inaczej, od wstępowania do klasztoru, a więc najsampierw od uzyskania niezbędnej zgody rodziny. Niekiedy łatwej, czasem nie do osiągnięcia. Stąd i perypetie uciekinierek, a z drugiej strony problem oddawania córy do klasztoru wbrew jej woli. Tu kościelne prawo i zwyczaj zmieniały się. We wczesnym średniowieczu panowało - od rzymskich jeszcze czasów - przekonanie (podzielał je św. Benedykt w VI w.), że ojciec ma prawo wybierać dzieciom ich stan, z zakonnym włącznie. W XII wieku nowe zakony (cystersi, norbertanie) przyjmowały tylko kandydatów dorosłych, tak w trosce o dojrzałość ich decyzji, jak i chcąc uniknąć kłopotów długoletniej edukacji przyszłego mnicha. Kościelne prawo także zaczęło się domagać dla młodego człowieka swobody wyboru stanu. Podkreślił to Sobór Trydencki, a kandydatów do zakonu pytano odtąd, czy ich ktoś do wstąpienia nie zmuszał. Pilnował sprawy i biskupi wizytator, gdyż klasztor mógł czasem nazbyt intensywnie wabić do siebie co lepsze uczennice lub posażne panny, albo takie, którym powołanie wmawialiby rodzice lub opiekunowie.

Kanony kościelne przewidywały niską granicę wieku wstępowania do klasztoru - 15 lat, wyjątkowo 12, śluby od lat 16 - a zwyczaj jeszcze ją obniżał. Dopiero władze zaborcze postawiły nowicjuszkom wymóg ukończenia 18 lat. W klasztorach uznano to za ograniczenie swobody; tu Autorka zamiast chwalić Boga, że korygował kościelne nadużycia także niesympatycznymi decyzjami józefińskimi, woli zapewniać, że władzom nie szło o dojrzałość kandydatek, lecz o utrudnienie im wstępowania. Czy to było gorsze od przyjmowania nastolatek niegotowych jeszcze, a niekiedy nie mających szansy podjęcia samodzielnie decyzji? W obu przypadkach intencje nie niweczą skutków, dobrych i złych.

Zgodnie ze wskazaniami św. Benedykta kandydatkę poddawano próbom, sprawdzającym jej reakcje, motywy i wytrwałość w dążeniu do celu: odsyłano po kilka razy zgłaszającą się, wyrażano wątpliwość, czy aby skądś nie zbiegła, a może coś gdzieś ukradła. Bano się też panien wstępujących do klasztoru z braku matrymonialnych perspektyw. Trudniej to było sprawdzić niż to, czy aby kandydatka nie jest w ciąży - trzymano ją w tym celu (np. u chełmińskich benedyktynek) pół roku poza klauzurą przez przyjęciem do nowicjatu.

Nowicjatowi towarzyszyły obłóczyny, które w polskiej tradycji rozrosły się do wielkiego ceremoniału, wystylizowanego na wzór hucznych zaślubin i wesela - z białym strojem, druhnami, wieńcem. Strojną "pannę młodą" prowadzili do ołtarza co bogatsi familianci. Przed postrzyżynami i przybraniem habitu było i przekładanie pierścienia z palca dziewczyny na palec figury Chrystusa, i oracje kwieciste, tak przez Sarmatów lubiane. Po obrzędzie liturgicznym następowała uczta, z kapelą, a czasem i tańcami gości.

Jakkolwiek to żegnanie świata wyglądało, bo przecie nie zawsze tak szumnie, zaczynało się po nim formowanie nowicjuszek przez mistrzynię, w niejakiej izolacji od pozostałych sióstr. Reguły nie wymagały wniesienia posagu, ale bywało, że posagu żądano. Zależało to w dużej mierze od stanu dochodów klasztoru ze stałych dóbr fundacyjnych i innych źródeł. I od zamożności rodziny, oczywiście. Z rodzicielami spisywano intercyzę, jak przed zamążpójściem: oddają pannę i wpłacają posag; odbiorą go wraz z córą, w razie gdyby wystąpiła przed profesją. Kiedy gotówki nie było, familia deklarowała pisemnie dać ją potem. Jeżeli zobowiązania nie wypełniano, zakonnice wstępowały na drogę sądową.

Profesja była od razu wieczysta. Śluby czasowe nastały w prawie kościelnym dopiero w XX wieku. W klasztorze, wbrew potocznym wyobrażeniom, nie mieszkały same mniszki. Oto konwent benedyktynek w Toruniu z końcem XVIII wieku: żyło w nim 25 zakonnic, 3 kucharki, 3 praczki, "do usług wielebnej ksieni służebna jedna", przy mistrzyni dwie, a po jednej - na furcie, do zakupów, do usługiwania chorym - razem 12. Na stałych usługach klasztoru było dwu woźniców, trzech pachołków (do rąbania drew, noszenia ciężarów i warzenia piwa), pasterz do krów, gospodyni i służąca tego personelu. Większość ówczesnych kobiet "w świecie" nie miała takich wygód. Chyba że mieszkały we dworze lub bogatym domu mieszczańskim, gdzie bywało sporo służby. Że zaś z takich przeważnie, bo nie plebejskich przecież, środowisk pochodziły zakonnice, nie dziwiło, że i w klasztorze też są obsługiwane. Kolejne reformy życia zakonnego usiłowały doprowadzić do tego - a kierowani przez biskupów wizytatorzy o tym przypominali - by siostry same sobie gotowały, szyły i prały. Pacierzy i robótek hafciarskich przybywało jednak szybciej niż chęci do wykonywania robót służebnych, do których się w domu rodzinnym nie przywykło.

Oprócz zakonnic i żeńskiej służby przebywały nieraz w klasztorze czasowo kobiety oczekujące na orzeczenie nieważności małżeństwa. Mieszkały też rezydentki, ubogie staruszki albo dożywające swych dni bogate dobrodziejki zakonu, oddające się spokojnie pobożności lub wtrącające się w sprawy zgromadzenia czy wciągające je we własne. Nierzadko po kilka - kilkanaście dziewcząt pobierało u sióstr edukację, zaprawiając się w czytaniu, pisaniu, rachunkach, ucząc się śpiewu, robótek, muzyki. Było to jednak bardziej wychowywanie niż kształcenie. Zdarzało się czasem, że dziewczę takie porywał z klasztoru niecierpliwy adorator jej wdzięków lub posagu. Kapelani i spowiednicy sióstr byli z gałęzi męskiej danego zakonu lub diecezjalni. "Pośrodku całego tego zbiorowiska ludzkiego, choć w pewnej od niego izolacji, żyło zgromadzenie zakonne", by oddawać cześć Bogu, głównie przez wspólną modlitwę. Siostry drugiego chóru, czyli konwerski, odróżniające się białym welonem, zajmowały się pracami gospodarczymi, były słabiej przygotowane do modlitwy w chórze, a swoje pacierze odmawiały osobno.

Dom wspólnej samotności

- pod tak zwięzłym a pojemnym tytułem przedstawione zostały nieco tylko zróżnicowane w poszczególnych zakonach sposoby rozwiązywania zadania bycia i razem, i osobno. Dalej czytelnik poznaje układ zabudowy klasztornej i zostaje oprowadzony po "habitacji panieńskiej". Normą staje się w XVII wieku pojedyncza cela. Wewnątrz był stołek i łóżko. Przepisy regulowały dość szczegółowo rodzaj pościeli. Zabraniano trzymania u siebie zwierząt, gdyż "staropanieńskie przywiązanie do kotów uważano za rzecz niegodną oblubienicy Chrystusa". Oglądamy tedy i chór zakonny, kapitularz (nazwa od czytanego codziennie w tej sali zebrań rozdziału capitulum -reguły), refektarz (był nie tylko jadalnią, ale i miejscem wspólnych robót, np. hafciarskich), infirmerię (szpitalik), łaźnię, pralnię, westiarnię (wspólne pomieszczenie na odzież i bieliznę), korytarze i krużganki (miejsce dla procesji i zimowych spacerów), wirydarz (skwerek wewnętrzny między skrzydłami zabudowań), ogród, furtę, rozmównicę. Surowe przepisy potrydenckie wprowadziły tu rozdzielającą gości od zakonnic kratę; wzorowa miała być podwójna, gęsta (żeby palec przechodził przez nią z trudem i nie dosięgał drugiej kraty), do tego z zasłoną od strony rozmawiającej siostry (zawsze w asyście socjuszki), a czasem i kolcami od strony gościa. Asekuracja wyrosła z doświadczenia, lęku, podejrzliwości?

Klauzura to w średniowieczu gruby i wysoki mur, co miał chronić "poświęconego Bogu panieństwa (...) od rozwydrzonej zgrai". Zaś od środka -powstrzymać nie kontrolowane wychodzenie. Bowiem "uprawiane jeszcze wtedy oddawanie do zakonu małych dzieci zaludniało klasztory osobami bez powołania, które nie traktowały swych ślubów poważnie i czasem usiłowały je obchodzić, dając przy tym powszechne zgorszenie" (s. 118). W 1298 roku czuwanie nad klauzurą mniszek papież Bonifacy VIII zlecił biskupom. Posypały się prośby o dyspensy. Podjęta w XVI wieku reforma życia zakonnego widziała jedno z głównych źródeł jego upadku w nieprzestrzeganiu klauzury. Położył na nią nacisk i Sobór Trydencki, kasując zwolnienia i oddając znów nadzór nad "zawarciem klasztornym" i dyspensowanie odeń biskupom. Żeby zaś ci nie byli zbyt łagodni lub niedbali, Pius V ustanowił w 1570 roku klauzurę papieską: bez zgody Stolicy Apostolskiej żadna mniszka nie może wykroczyć poza próg klasztorny pod karą ekskomuniki. Gdy nadciągnie epidemia lub obce wojska albo trzeba będzie wyjechać do nowej fundacji, biskup, stwierdziwszy, że to jest konieczne, da pisemne pozwolenie na opuszczenie klauzury. Ucieczka przed pożarem zgody takiej - cóż za zaufanie! - nie wymagała. Choć jednak doskonałość zakonną tak chętnie mierzono zachowaniem klauzury, życie zmuszało do szukania dyspens i szerokiego ich pojmowania: bo oto panna ksieni jechać musi a to na sądy, a to by doglądnąć niesolidnych dzierżawców na folwarku, a to dla poratowania cennego zdrowia.

Historia świętego ubóstwa zaczęła się od pracy na swe utrzymanie pierwszych pustelników, którzy zaspokoiwszy własne minimalne potrzeby, resztę obracali na jałmużnę. Ten model mniszego ubóstwa przyjął się na Wschodzie. Zachód poszedł za św. Benedyktem, który za wielki występek uznał pracę mnicha na własny rachunek i jego własność prywatną bez zgody opata. (W feudalnym, paternalistycznym świecie dobrze rozumiano, że władza jest tym większa, im mniej samowystarczalni są poddani.) Ubóstwo osobiste z faktycznego stało się legalistyczne, z czasem aż fikcyjne, gdyż żaden z mnichów najbogatszego nawet klasztoru nic nie posiadał, a suma tych zerowych wielkości, wbrew zasadom matematyki, dawała pokaźny majątek, z którego żyli skromnie lub zgoła wygodnie owi "kanonicznie ubodzy".

Franciszkanów ukonstytuował protest przeciw tej dwuznacznej sytuacji. Odtąd i ich klasztor też nic nie mógł posiadać. Że zaś manną niebieską i bracia mniejsi żyć nie mogli, włości mieć nie chcieli, a zapracować na swe utrzymanie nie zawsze potrafili, musieli zabiegać o dobrodziejów lub kwestować. Potrzebowali też fundatorów swych klasztorów, których właścicielem ogłaszali papieża, ratując tą konstrukcją prawną własne poczucie ubóstwa doskonałego.

Zakonnice nie mogły, jak mnisi, odwdzięczać się swym benefaktorom odprawianiem mszy za ich dusze, zaś żebranie hamował obyczaj i mur klasztorny. Dlatego nawet w zatwierdzonej przez Urbana IV w 1263 roku regule żeńskiej gałęzi franciszkańskiej, klarysek, znalazło się postanowienie, że ich wspólnota może "przyjmować, mieć i swobodnie trzymać dochody i posiadłości". (Kinga, fundując klasztor klarysek w Starym Sączu w 1280 roku nadała mu 28 wsi.) "Właśnie w Polsce zachodni model ubóstwa podkreślający przede wszystkim zależność, stykał się ze wschodnim, akcentującym biedę." Według tego drugiego żyły u nas bazylianki. Każda z nich mieszkała w oddzielnej chatce, utrzymując siebie z przędzenia i bielenia nici. "Nie zachowywały klauzury (...). One jedne, i to właśnie za cenę życia w dość luźnej wspólnocie, zdołały w owych czasach żyć z pracy rąk własnych!" (s. 136). Cena zaiste wysoka! Choć nie bardzo wiadomo, czemu doskonałość klauzury nie łączyła się przynajmniej z dążeniem do samowystarczalnego życia z pracy rąk własnych, a nie z poddanych, pańszczyzny, posagów, odsetek.

Wyjaśnienie cząstkowe to reguła: "pracowało się po klasztorach tylko tyle, ile uważano za konieczne dla dobra duszy, a nie aż tyle, żeby w ten sposób zarobić na zaspokojenie wszelkich potrzeb ciała". Że zaś dusze i ciała wspomnianych bazylianek mniejsze widocznie miały potrzeby, więc one "prowadziły zupełnie inny tryb życia: zarabiały każda na siebie, nie uprawiały medytacji wymaganej w Kościele łacińskim przez potrydenckie ideały życia zakonnego", a do cerkwi szły się modlić tylko dwa razy dziennie i na Mszę niedzielną. Łacinniczki zaś miały do odmówienia także mnóstwo pacierzy za dobrodziejów - "była to więc jak gdyby modlitwa zarobkowa" - i tyle gmachów do utrzymania. W biednych chatkach zachodni monastycyzm kwitnąć nie chciał. Sprawdzał się więc przypisywany św. Franciszkowi Salezemu paradoks. Oto biskup ów miał kiedyś zachęcać do kwesty na posag dla pewnej kandydatki do klasztoru, mówiąc: "Ofiarności wiernych poleca się młodą osobę, która nie jest dość zamożna, aby móc złożyć ślub ubóstwa." Był to bowiem jeden z najkosztowniejszych rodzajów ubóstwa.

Minęły dwa wieki, majątki i kapitały przepadły, fundusze na remont zabytkowych budowli daje, choć nieskwapliwie, wojewódzki konserwator, zaś siostry, nawet klauzurowe, na swój wikt i przyodziewek zarabiają pracą rąk (dewocjonalia, drób, ornaty, pieczarki, komunikanty itd.), choć czasem kosztem zachwiania proporcji - "tak to lenistwo czasów saskich spłacamy teraz naszym zagonieniem" (s. 160-161). Jeśli jednak jest możliwe to, co było niemożliwe, po cóż owo nawracanie do inności bazylianek, po cóż tłumaczenie gdzie indziej saskich czasów teorią wahadła i specyficznym dość "personalizmem"? Wedle Autorki w życiu zakonów, tak jak w życiu jednostek, zauważyć można "rytm pamiętania i zapominania". Jest bowiem czas surowej obserwancji (okres reform potrydenckich na początku XVII w.), jest i czas wyrozumiałości dla słabej natury, kiedy to w wieku XVIII "podnosiła się wyraźnie stopa życiowa: coraz lepsze było pożywienie, coraz więcej drobnych wygód życia codziennego". Żeby zaś tego źle nie rozumieć, Autorka zapewnia wielce humanitarnie: "Nie była to zdrada ideałów: po prostu nawet wewnątrz jednej wspólnoty różne są siły zakonnic, ich potrzeby i wytrzymałość. Już św. Benedykt starał się znaleźć taki złoty środek, żeby ani słabych nie zrażać, ani mężnych nie ograniczać w ich pragnieniach. Później zaś w historii usiłowano czasem równać wzwyż, a czasem w dół; osiemnastowieczne przełożone głównie dla słabych względy miały, i o to trudno je ganić, nawet jeżeli ta troska płynęła faktycznie z jakiegoś obniżenia lotu" (s. 138).

Był to zatem ciągle lot - zapewne w zestawieniu z tymi bezklauzurowymi bazyliankami, a cóż dopiero z pełzającym po ziemi biedakiem, który nie wiedział, jak dalekie od kanonicznej doskonałości jest jego faktyczne ubóstwo i przeklinane przezeń przymieranie głodem. A "jadało się po klasztorach mniej więcej tak jak po dworach (...) przy czym, kiedy post, to post, a kiedy święto, to uczta" (tu parę wielce smakowitych opisów i mowa o szczególnie srogich postach u karmelitanek bosych - s. 143-145).

Pełne przedstawienie tej pięknie i szczerze, otwarcie i z wyrozumiałością napisanej książki (nawet jeśli się z nią tu i ówdzie z lekka pospierało), jest z góry skazane na niepowodzenie, bo i jakże oddać streszczeniami literacki kunszt tego tekstu, opartego w dodatku na nie znanych prawie źródłach. Lepiej już pisarskie walory, widoczne choćby w przytoczonych fragmentach pracy, uhonorować osobno... jeszcze jednym cytatem:

"Jeżeli sąsiad przesunął kopce graniczne; jeżeli dłużnik zalegał ze spłatą długu; jeżeli procenty od jakiejś sumy nie dochodziły; jeżeli chłopi klasztorni pobili się z chłopami sąsiada albo rządcy pokłócili się czy też »wrąbali« się do cudzego lasu; jeżeli prawo własności do folwarku, kamienicy, ogrodu ktoś zakwestionował; jeżeli spadkobiercy chcieli obalić czyjś testament, a klasztorowi przypadał na jego mocy jakiś zapis; jeżeli jakiś pieniacz się nudził, jeżeli jakiś hałaburda szukał ujścia dla nadmiaru energii, jeżeli bieda zajrzała do klasztoru i na gwałt szukano możliwości odzyskania jakiegoś zaległego od pół wieku posagu lub wierzytelności - zaczynał się proces" (s. 178).

Żadnej bodaj strony życia klasztornego w książce nie pominięto. Jest i o posłuszeństwie wedle reguły, i o pannie przełożonej (zwanej ksienią, przeoryszą lub matką), jej wybieraniu, dożywotnio lub na trzy lata, o starszeństwach i pierwszeństwach w siostrzanej skądinąd społeczności, obediencji wobec męskiej gałęzi zakonu lub biskupa (żeńskie domy tej samej reguły nie tworzyły jeszcze centralnie kierowanych zakonów). Omówiono też rozkład dnia i tygodnia, chorowanie oraz stosowane medykamenty i kuracje, ucieczki w czas zarazy, dramatyczne sytuacje wywoływane przez pożar, powódź, wojnę. Nie zostały pominięte i klasztorne muzy: śpiew, granie na organach i skrzypcach czy, w ostatnich dopiero czasach odkrywane, pisarstwo. Składają się nań - nie licząc kronik, ksiąg metrykalnych i gospodarczych - modlitw, -rozmyślania, konferencje, które czekają na dokładniejsze zbadanie, co ułożone, a co skądś przepisane. Napisano i o tym, jakie pobożne księgi panny czytały, a czasem nawet drukować kazały (szczególnie benedyktynki i wizytki).

Wreszcie Autorka prowadzi nas także na siostrzaną rekreację. I tu godzi się zwrócić uwagę na zalecenia panien dominikanek z Żółkwi i bernardynek z Krakowa co do odpoczynku i rozrywek. Niechaj je każdy pilnie przeczyta, po czym do płci, stanu a wieku swego rzecz dostosowawszy, jedno albo drugie sobie jako motto obierze. Pierwsze: "Iż ciało pokarmem obciążone uciechy swej i rekreacji potrzebuje, możecie po obiedzie bądź w ogrodzie, bądź też w nowicjacie, jak wola będzie starszych, zabawiać się rozmowami uczciwymi i uciesznymi, które by sumienia nie naruszyły i Pana Boga nie obraziły. Możecie też piosneczki jakie nabożne śpiewać." A drugie jest takie: "Wiedz, iżeć wszyscy ludzie pospolicie, kiedy się najedzą i napiją, tedy się rozpuszczają na zbytnie mówienie. A przetoż, chceszli się w pokoju zachować, skoro po obiedzie i po wieczerzy, nie zastanawiaj się z nikim, krom jawnej potrzeby, ale idź prędko do cele albo tam, gdziebyś się zachowała w milczeniu; także też i po Zdrowaś Maryja naucz się rychło spać iść" (s. 312). Miłej zabawy. Albo dobranoc.

 

KS. JAN KRACIK, ur. 1941, profesor historii Kościoła PAT. Autor kilku książek, systematycznie publikuje recenzje i szkice w "Tygodniku Powszechnym", "Znaku" oraz czasopismach historycznych.

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama