Tajemnice serca

Fragmenty książki "Byłem rabinem Rzymu. Historia wielkiego nawrócenia"

Tajemnice serca

Eugenio Zolli

Byłem rabinem Rzymu

Historia wielkiego nawrócenia

ISBN: 978-83-60703-24-3

wyd.: Wydawnictwo SALWATOR 2007



Tajemnice serca

Mówić tak, by nic nie powiedzieć; milczeć, by nic nie ujawnić, nie jest sztuką zastrzeżoną tylko dla dyplomatów. Wiele razy widywałem mamę, która mówiła jakieś słowa dobre i przyjemne właśnie w tym momencie, kiedy na coś narzekałem. Jej dusza przyjmowała cierpienie — była trochę osamotniona wśród rodziny, dla której ciągle się poświęcała — jak zeschła ziemia przyjmuje krople deszczu w głębokim milczeniu. Tak, Ty, moja biedna Mamo, piłaś w milczeniu swoje łzy i w milczeniu karmiłaś się cierpieniem i wyrzeczeniami.

Ofiarowałaś Panu swoje cierpienia. Chciałaś, by Twoje współczucie aktywne i twórcze z powodu cierpień innych, Twoje dzieła miłości, były zakryte przed Panem. Nie chciałaś uznawać swej dobroci i miłości za swoją wyłączną własność. Zapominałaś o nich zaraz po tym, jak je wyświadczyłaś. Wychodziłaś z ukrycia, ze swego skromnego domu w moim towarzystwie, by pomagać biednym. Ukrywałaś swoje dobre czyny, jak złodziej chowa ukradzione rzeczy. Pan cieszył się radością wspomaganych biednych, a nie twoją dobrocią. Tak, Mamo moja, rozumiem Cię dopiero dzisiaj. Ty nie pragnęłaś niczego. Twój złośliwy syn wiedział i wie, jak unicestwiać innych. Ty zaś umiałaś innym pomagać, bez osądzania kogokolwiek i bez lekceważenia nikogo z wyjątkiem siebie samej. Nierozumiana, lecz bardzo wyrozumiała, przyjmowałaś w milczeniu wymówki, niezadowolenie, narzekania i zarzuty innych. Przyjmowałaś w milczeniu niezasłużone reprymendy i powtarzający się moralny ból. Dla siebie nie pragnęłaś niczego prócz uczestniczenia w bólu innych. Odrzuciłaś daleko od siebie miłość własną. Ukochałaś miłość jako taką, znienawidziłaś wszelkie zło, każdą nietolerancję i brutalność; czyniłaś subtelne dzieła miłości, poświęcając siebie. Gorącym pragnieniem Twojej duszy było oddzielenie swych czynów od siebie samej i gdyby to było możliwe, także od Bożych oczu. Dziś widzę i rozumiem wielką tajemnicę Twojej duszy. Mamo moja, dzisiaj rozumiem i zachwycam się Tobą i Twoją duszą; w zamian ofiaruję Ci moje gorące łzy. Przyjmij je, są to czyste i uczciwe łzy Twojego syna, którego kochałaś.

Gdy szłaś, Twoje kroki były tak lekkie, że prawie nie dotykałaś ziemi; co prawda nie byłaś jeszcze w niebie, ale już nie byłaś na ziemi. Ty także, Mamo, jak ten cierpiący sługa z Biblii, byłaś obca między swymi braćmi. Z nimi, dla nich, w nich, ale właściwie bez nich. Sama, z Bogiem i tylko z Bogiem. Dziś, z krańców swego żywota, przywracam Cię w całej pełni. Żyjesz w wielkiej światłości Boga tam wysoko i tu, na ziemi. Żyjesz w moim sercu i w mojej duszy. Oprócz mnie tu na ziemi nie ma żadnego Twojego syna, odeszła też Twoja najmłodsza córka. Prawie wszystkie Twoje dzieci nie umarły śmiercią naturalną. Padły ofi arą zaciekłej nienawiści i bestialstwa nazizmu44.

Jeszcze tylko na mnie oczekujesz, Matko, moja słodka Matko. Pamiętam. Jest piątek w środku zimy. Godzina szesnasta, nastaje wieczór. Z nieba lecą płatki śniegu; wirują w powietrzu, kołują, łączą się i rozdzielają. Mnie jako dziecku wydawało się wówczas, że to białe motyle, które bawią się w chowanego. Powietrze było milczące i łagodnie zimne. Był to taki dzień, kiedy chłopak siedmio- lub ośmioletni bywa szczęśliwy, gdy może iść wśród pogodnego i wesołego wirowania białych gwiazd, białych motyli i płatków róż. Każde dziecko jest po trosze poetą, a także prorokiem. Któż to wie, czy gwiazdki śniegu nie są gwiazdami z nieba, które czasami tak się cieszą, że schodzą, by poigrać w powietrzu? Ale dlaczego potem opadają na ziemię? A może pod inną postacią wracają do nieba? Niemądre fantazje. Wkracza rzeczywistość, piękniejsza od wyobraźni, i oto tato powie zaraz: „Idziemy!”. Mama włoży mi płaszcz, beret, rękawiczki i pójdę z tatą do synagogi, a płatki śniegu będą krążyć koło mnie, usiądą na płaszczu, na berecie, a jeden nich, najbardziej rozbawiony, spocznie mi na czubku nosa.

To wydarzenie sprawia mi radość.

Po proroczym słowie: „Idziemy!”, wkracza mama: „Wiesz, może będzie lepiej, jak dziecko zostanie ze mną w domu. Pomodlimy się tu razem”. „Dobrze!”. Oj, biada mi, biada... nic się nie da zrobić. Po modlitwie niespodzianka: mama idzie do kuchni, ja, naturalnie, za nią. Pojawia się wiklinowy koszyk znacznych rozmiarów, zdolny przyjąć w czeluście swego miłosierdzia garnek ciepłego rosołu z kluskami z grysiku, pół gotowanej kury wraz z kawałkiem wołowiny. Obok garnka leży kilka podłużnych chlebów domowego wypieku, w formie chałki45. W rogu jest jeszcze koszyczek z gotowanymi owocami. Idziemy. Mama trzyma w jednej ręce kosz, w drugiej moją rączkę. I oto przyszliśmy. Schodzimy po schodkach, bo mieszkanie znajduje się w suterenie. W środku stół i dwie zapalone świece. Trochę suchego chleba. Widać biedę. Nóż, innych sztućców nie ma.

Oni — myślę — nie mają nic do jedzenia... Mama zbliża się do chorej i ją obejmuje. Następnie kładzie koszyk przy łóżku. Mówią o czymś, ale ich rozmowa mnie nie interesuje. Po dziesięciu minutach nadchodzą ludzie: „Dobrej Soboty!” — mówi mąż chorej: „Dobrej Soboty!”. Potem wchodzą synowie: „Dobrej Soboty!”. Także i moja mama odzywa się w ten sposób, gdy odchodzi od chorej. Mama „zapomniała” o koszyku, który został przy łóżku. Wiadomo, jaki będzie jego koniec, gdy dostanie się w ręce głodnych ludzi.

Maszerujemy przyspieszonym krokiem. Trzeba dotrzeć do domu, zanim wróci ojciec. W synagodze, do której uczęszcza, śpiewy trwają dość długo, mamy zatem czas. Jesteśmy u siebie, ściągamy płaszcze i berety i już przed zapalonymi świecami trzymam w ręku ilustrowaną Biblię, mama też bierze księgę dla siebie. Nie zapomina przy tym, jak przy okazji innych podobnych ekspedycji, położyć mi palec na wargach. Odpowiadam skinieniem powiek ze zrozumieniem: „Nie wolno pisnąć!”. Przymierze zostało przypieczętowane pocałunkiem na moim czole. Wkrótce potem sympatyczne pozdrowienie: „Dobrej Soboty!” ze strony taty, które odbiło się echem: „Dobrej Soboty”, ze strony mamy.


44Także Zolli, jak każdy Żyd, zapłacił za absurdalność i niedorzeczność nazizmu: dwaj jego bracia zginęli w obozie koncentracyjnym. Trzeci, według informacji jeszcze niepotwierdzonych, w getcie we Lwowie. Inni uniknęli rzezi nazistowskiej, tylko dlatego że wcześniej umarli: Józef Zoller (zm. 26.04.1930) i siostra, o ile wiadomo, pod koniec XIX lub na początku XX wieku.

45 Zolli nazywa je struclami.

opr. aw/aw



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama