Listy z pustyni

Fragmenty książki Carla Caretta "Listy z pustyni"

Listy z pustyni

Carlo Carretto

Listy z pustyni

Wydawnictwo Księży Marianów, Warszawa, maj 2006
ISBN 83-7502-030-3


Spis treści

Wstęp5
Wprowadzenie11
Pod wielkim kamieniem17
Będziecie sądzeni z waszej miłości22
Jesteś niczym26
Kto kieruje światem?32
Oczyszczenie serca41
Na drodze do modlitwy48
Chwile i rodzaje modlitwy54
Modlitwa kontemplacyjna65
Kontemplacja w gwarze ulicy77
Oczyszczenie ducha90
Sekciarstwo97
Nazaret105
Ostatnie miejsce115
O ty, który podążasz pustynnym szlakiem...123
Bunt ludzi prawych135
Bóg rzeczy niemożliwych143
Przyjazna noc151

 

Wstęp

 

Wpisana w życie Kościoła wieku XX biografia Carla Carretto jest historią człowieka, który z niebywałą pasją chce przez tę epokę iść i idzie drogą Błogosławieństw. Czy brat Carlo jest modelem współczesnego świętego? Świadkowie zdają się sugerować odpowiedź twierdzącą.

„Jakżeż wywołujesz sprzeciw, Kościele, a jednak, jakże Cię kocham! Ileż sprawiłeś mi cierpienia, a jednak, ileż Tobie zawdzięczam! Chciałbym widzieć Cię zburzonym, a jednak potrzebuję Twojej obecności. Tyle jest w Tobie zgorszenia, a jednak z Ciebie rodzą się święci! Nie widziałem na świecie nic bardziej obskuranckiego, bardziej skompromitowanego, bardziej fałszywego i nie dotknąłem nic bardziej czystego, bardziej szlachetnego, bardziej pięknego. Ileż razy miałem ochotę wyrzucić Cię za drzwi mojej duszy i ileż razy się modliłem, abym umarł w Twoim bezpiecznym objęciu...”. Te słowa, napisane przez Carla Carretto w szpitalu, w 1987 roku, a więc nieco ponad rok przed śmiercią, są fragmentem wyznania, które pokazuje dramatyczne napięcie jego biografii. (...)

Carlo Carretto urodził się w roku 1910, w Aleksandrii, dokąd rodzina wyemigrowała w poszukiwaniu pracy po zniszczeniu zbiorów przez gradobicie. W 1913 rodzina Carretto znów jest we Włoszech. Osiada w peryferyjnej dzielnicy Turynu, w pobliżu oratorium salezjanów. Carlo jest trzecim z sześciorga dzieci, z których czworo poświęci się służbie Bożej. Starszy brat, salezjanin, w 1950 roku zostanie mianowany misyjnym biskupem Syjamu.

Carlo w wieku lat 18 rozpoczyna pracę w szkole podstawowej; pracując jako nauczyciel uzyskuje magisterium z historii i filozofii. Mając 23 lata angażuje się w działalność młodzieżowej Akcji Katolickiej w Turynie; do tej działalności wciąga go prezes Akcji Luigi Gedda. W 1940 w drodze konkursu otrzymuje stanowisko dyrektora wychowawczego w Bono (Sardynia), ale szybko je traci z powodu postawy wobec faszyzmu. Wraca do Piemontu, pełni obowiązki dyrektora dydaktycznego w prowincjonalnym gimnazjum. Ponieważ nie należy do partii faszystowskiej, wkrótce zostaje skreślony z listy dyrektorów i poddany inwigilacji policyjnej.

Po powstaniu Republiki Saló (w 1943 Mussolini stworzył z części Włoch namiastkę niezależnego państwa, w istocie całkowicie podporządkowanego Niemcom i przez nich kontrolowanego), Rzym powierza Carlowi kierownictwo Akcją Katolicką północnych Włoch. W 1945, po upadku faszyzmu i zakończeniu wojny, Pius XII zleca mu zorganizowanie Krajowego Stowarzyszenia Katolickich Nauczycieli (L'Associazione Nazionale Maestri Cattolici). W 1946 Carlo Carretto zostaje przewodniczącym Młodzieżowej Akcji Katolickiej Włoch (Gioventu Italiana di Azione Cattolica, skrót GIAC).

W 1948, z okazji 80 rocznicy założenia Akcji Katolickiej, Carretto wsławia się, organizując w Rzymie wielką manifestację młodzieży, w której uczestniczy trzysta tysięcy „baschi verdi”. Wkrótce potem zakłada Bureau International de la Jeunesse Catholique (Międzynarodowe Biuro Młodzieży Katolickiej) i zostaje jego wiceprzewodniczącym.

W 1952 w środowisku katolickim dochodzą do głosu różnice co do zaangażowania politycznego. Carretto jest po przeciwnej stronie niż znacząca część „dobrze myślących” katolików, zdecydowanych dla zdobycia władzy na sojusz z faszystowską prawicą. On w tych poczynaniach widzi polityczną instrumentalizację Akcji Katolickiej. Kościół jawi mu się jako żądny władzy, jako ofiara strachu, odwołująca się do ochrony państwa. Carretto wierzy w Kościół wolny od strachu i doczesnych uwarunkowań. Jego zdaniem zmiany administracyjne nie powinny stanowić problemu wiary ani przedmiotu nieomylnego nauczania. Nie potrafi być w tej materii posłuszny.

Warto dodać nawiasem, że jednym z tych, którzy go wtedy moralnie wspierali, był biskup Montini, późniejszy papież Paweł VI. Zwyciężyła jednak opcja przeciwna. Carretto rezygnuje więc ze stanowiska przewodniczącego GIAC i wraz z grupą przyjaciół zaczyna szukać innych dróg, na które można by skierować zaangażowanie katolickiego laikatu. Ktoś wspomina: „Pamiętacie Carla przechadzającego się po Rzymie i podróżującego po kraju w latach 1953-54, a więc już po złożeniu dymisji? Zawsze nienagannie ubrany, elegancki, wygodnie mieszkający, poruszający się dobrym samochodem, zdecydowanie zamożny...”. W tym okresie czyta podsuniętą mu przez przyjaciela książkę o. René Voillaume'a Au coeur des masses; dojrzewa w nim decyzja wstąpienia do zgromadzenia Małych Braci Jezusa założonych przez Charlesa de Foucauld.

W grudniu 1954 Carretto wyrusza do Algieru. W El Abiodh koło Oranu odbywa w skrajnie trudnych, prymitywnych warunkach saharyjskich nowicjat. Odejście nie było wynikiem kryzysu ani ucieczką. „Bóg — napisze — zdołał wywieść mnie z mojej pasji działacza... Mógłbym pozostać w Akcji Katolickiej, ale wyczułem, że nadchodzą czasy, w których walka najcięższa rozgrywać się będzie w obszarach wiary. Wszyscy będziemy kuszeni «mocą», pragnieniem zdobycia potęgi i władzy”. Dokonuje odkrycia: My, chrześcijanie, popełniliśmy olbrzymi błąd, rzucając się ze wszystkich sił w czyn, kosztem modlitwy. W Listach z pustyni napisze o tej decyzji: „najpoważniejsze wezwanie w moim życiu, wezwanie do życia kontemplacyjnego. Ono kieruje nas w głąb wiary. Tam gdzie jest ciemność i gdzie siły ludzkie nie wystarczają. Tym razem musiałem odpowiedzieć «tak», choć niczego nie rozumiałem: zostaw wszystko i chodź ze mną na pustynię. Już nie chcę twojej działalności, chcę twojej modlitwy i twojej miłości, chcę ciebie”. Od tej pory główną „działalnością” brata Carla będzie osiem godzin modlitwy dziennie, czy raczej w ciągu nocy.

Często powtarzał: „Szukałem i znalazłem” — tak też brzmi tytuł wydanej w 1983 roku jego książki (Ho cercato e ho trovato). Na Saharze pozostaje 10 lat, prowadząc życie pustelnicze. Jest to dlań głębokie doświadczenie życia wewnętrznego, modlitwy, milczenia, pracy. To doświadczenie opisze potem w książce Listy z pustyni (Lettere dal deserto), która okaże się światowym bestsellerem (nakład ponad 400 tys. egzemplarzy, 30 wydań, tłumaczenia na języki grecki, swahili, indonezyjski, portugalski, francuski, niemiecki, chiński, polski, hiszpański i angielski).

Doświadczenie pustyni będzie od tej pory ożywiało całe jego życie i działalność. Jakiś czas po powrocie do Europy, w 1965 roku, na polecenie o. Voillaume'a zakłada w Spello, w Umbrii, fraternię Małych Braci, ośrodek modlitwy, otwarty dla spragnionych ciszy i skupienia. Jego osoba i duch panujący we fraterni przyciągają tysiące ludzi, wierzących i niewierzących. Przyjeżdżają, pracują fizycznie, modlą się. Mieszkają na zboczach góry Subasio, w pustelniach przerobionych z zabudowań wyludnionej wioski. Spello staje się ośrodkiem duchowości znanym we Włoszech i poza ich granicami. Brat Carlo jest animatorem ośrodka ponad dwadzieścia lat. W tym czasie pisze kolejne książki, których sukces jest zawrotny. Książka Błogosławiona jesteś, która uwierzyłaś (Beata te che hai creduto) osiąga nakład 205 tys. egzemplarzy, Pustynia w mieście (Il deserto nella citta) — 193 tys., inne podobnie. Wciąż zapraszany, wygłasza mnóstwo konferencji, rekolekcji, wykładów.

Był w swojej ewangelicznej prostocie niekonwencjonalny i odważny, czym doprowadzał niemal do skandali. W okresie referendum na temat rozwodów (1974) skierował do dziennika „La Stampa” list-modlitwę. Napisał, że w grę wchodzą tu jedność i nierozerwalność małżeństwa z jednej strony i szacunek dla tych, którzy nie wierzą — z drugiej. O ile dla wierzących słowa Jezusa o nierozerwalności małżeństwa nie pozostawiają żadnych wątpliwości, to jednak nie mogą być użyte w prawie cywilnym i kierowane do tych, którzy nie wierzą w zmartwychwstanie Chrystusa i należą do społeczności świeckiej. Tekst wywołał oburzenie. Protestowało „L'Osservatore Romano” i inne katolickie dzienniki.

Zmarł w swojej pustelni 4 października 1988 roku, w dniu św. Franciszka, którego biografię napisał i którego naśladował ubogim życiem, a także chodząc jego śladami w sensie fizycznym. Góra Subasio jest przecież jednym z miejsc związanych z życiem Biedaczyny z Asyżu...

Ks. Adam Boniecki MIC

Tekst Wstępu jest fragmentem artykułu pt. „Carlo, nie chcę już twoich czynów, chcę ciebie” zamieszczonego w ”Tygodniku Powszechnym” nr 36/2003.

 

Wprowadzenie

Wezwanie Boże jest zawsze czymś tajemniczym, przychodzi bowiem w mroku wiary. Dociera ono do nas przeważnie głosem tak słabym i delikatnym, że potrzeba pełnej wewnętrznej ciszy, aby je usłyszeć.

Jednak nie ma nic tak przełomowego i wstrząsającego, nic tak oczywistego i obezwładniającego dla człowieka na ziemi.

To wezwanie daje znać o sobie ustawicznie: Bóg wzywa nieustannie! Są wszelako charakterystyczne momenty tego Bożego wezwania, momenty, które właśnie pragniemy upamiętnić w naszym notatniku i których nie zapomnimy.

Trzy razy w moim życiu usłyszałem to wezwanie.

Pierwsze spowodowało moją wewnętrzną przemianę, a miałem wówczas 18 lat. Byłem wtedy nauczycielem w szkole podstawowej na wsi.

Z okazji Wielkiego Postu odbywały się w mojej parafii misje. Postanowiłem wziąć w nich udział. Pamiętam, że pozostało mi po nich wspomnienie staroświeckiego i nużącego kaznodziejskiego ględzenia. Mogę więc stwierdzić, że to na pewno nie słowa kaznodziei wstrząsnęły moim stanem obojętności i grzechu. Dopiero kiedy ukląkłem, aby się wyspowiadać przed starym misjonarzem, którego jasne i dobrotliwe oczy utkwiły mi w pamięci, doświadczyłem w cichości ducha nawiedzenia Boga.

Od tamtego dnia poczułem się chrześcijaninem i stwierdziłem, że moje życie się zmieniło.

Drugi raz powtórzyło się to, kiedy miałem 23 lata. Zamierzałem się ożenić i nie przeczuwałem nawet, że może istnieć dla mnie jakaś inna droga. Spotkałem lekarza, który opowiadał mi o Kościele i o pięknie służenia mu całym naszym jestestwem, i to nawet gdy pozostaje się w świecie. Nie wiem, co się wydarzyło w owych dniach i jak do tego doszło; pamiętam jednak, że gdy się modliłem w opustoszałym kościele, do którego wszedłem, aby zrzucić nawał myśli, jakie zaprzątały mój umysł, dobiegł mnie ten sam głos, który usłyszałem podczas spowiedzi u starego misjonarza. „Ty się nie ożenisz; ty mnie ofiarujesz swoje życie. Ja będę twoją miłością na zawsze.”

Nie było dla mnie rzeczą trudną zrezygnować z małżeństwa i poświęcić się Bogu, ponieważ wszystko przemieniło się we mnie. Bóg tak bardzo wypełnił moje życie, iż wydało mi się czymś niebywałym, bym mógł zakochać się w dziewczynie.

Ale oto nadeszły lata pełne pracy, porywów, spotkań z moimi najbliższymi, lata wielkich marzeń. Gdy chodzi o błędy, to było ich wiele, a brały się z tego, co splatało się we mnie i co nie było jeszcze wystarczająco oczyszczone w moim życiu.

Minęło wiele lat. Ileż razy pragnąłem usłyszeć jeszcze ów Głos, który miał dla mnie tak wielkie znaczenie.

I zdarzyło się to, miałem wówczas 44 lata; było to najważniejsze wezwanie w moim życiu: wezwanie do życia kontemplacyjnego. Zrodziło się ono z głębi wiary, gdzie ciemność jest zupełna i gdzie siły ludzkie już nic nie mogą zdziałać.

Tym razem już zmuszony byłem, nic z tego nie pojmując, powiedzieć „tak”. „Zostaw wszystko i chodź za mną na pustynię. Nie chcę już twojego działania, pragnę jedynie twojej modlitwy i twojej miłości.”

Ktoś, widząc mnie wówczas, jak wyjeżdżałem do Afryki, mógłby pomyśleć, że czynię to z przygnębienia i rezygnacji. Nic bardziej nieprawdopodobnego. Jestem z natury takim optymistą i tak pełen nadziei, iż nie wiem, co to przygnębienie i rezygnacja z walki.

Nie, to było decydujące wezwanie. I nigdy nie pojąłem go tak dobrze jak owego wieczora w 1954 roku, podczas nieszporów ku czci św. Karola, kiedy powiedziałem temu Głosowi „tak”.

„Chodź za mną na pustynię. Jest coś większego niż twoje działanie: modlitwa. Jest siła potężniejsza niż twoje słowo: miłość!”

I udałem się na pustynię.

Nie znając nawet Konstytucji Małych Braci Jezusa, wstąpiłem do ich Zgromadzenia; nie wiedząc nic o Karolu de Foucauld, poszedłem w jego ślady.

Wystarczyło mi, że posłuchałem Głosu, który mi rzekł: „To jest twoja droga”.

Podążając za Małymi Braćmi Jezusa pustynnymi szlakami, odkryłem błogosławieństwo tej drogi; szedłem śladem ojca de Foucauld i przekonałem się wówczas, iż jest to moja droga.

Wszak Bóg, w głębi mojej wiary, już mi to powiedział.

Ale czy dobrze robię, pisząc to wszystko?

Kiedy przybyłem do El Abiod Sidi Seik, mój mistrz nowicjatu powiedział mi z całkowitym spokojem człowieka, który przeżył dwadzieścia lat na pustyni: „II faut faire une coupure, Carlo”.

Zrozumiałem, co wyrażało to zdanie, i zdecydowałem się dokonać tego cięcia, choćby nawet miało być bolesne.

Przechowywałem w plecaku gruby zeszyt, w którym miałem zanotowane adresy przyjaciół: było ich tysiące.

Pan w swojej dobroci nie pozbawił mnie nigdy radości przyjaźni i sterował łodzią mojego życia po prawdziwej rzece miłości.

Jeżeli pozostawało we mnie ukryte cierpienie, to jedynie dlatego, iż nie było mi dane — w chwili mojego wyjazdu do Afryki — porozmawiać z każdym z moich przyjaciół, wyjaśnić motywy odejścia, powiedzieć, że jestem posłuszny wyraźnemu wezwaniu Boga i że, chociaż w innych okopach, dalej będę walczył wraz z nimi na polu apostolstwa.

Trzeba było teraz dokonać tego sławetnego „cięcia” — uczyniłem je odważnie i z bezgranicznym zaufaniem Bogu.

Wziąłem notes, który był jakby ostatnim ogniwem łączącym mnie z przeszłością, i po całodziennym wahaniu poszedłem go spalić za pustynną wydmą.

Mam jeszcze dotąd przed oczyma sczerniałe szczątki strawionego ogniem zeszytu, unoszone w dal wiatrem Sahary.

Ale spalenie adresów nie oznacza zerwania przyjaźni, zresztą tego ode mnie nie żądano; przeciwnie...

Nigdy nie miłowałem tak bardzo moich starych przyjaciół i nigdy tak bardzo nie modliłem się za nich, jak w samotności na pustyni. Stawały mi przed oczyma ich twarze, wczuwałem się w ich problemy, w ich cierpienia powiększane przez odległość.

Stali się oni dla mnie jakby trzodą, którą powierzono na zawsze mojej opiece i którą miałem prowadzić ze sobą każdego dnia do źródła modlitwy.

Ich obecność czułem niemal fizycznie, kiedy wchodziłem do kościoła w stylu arabskim w El Abiod lub później w słynnych pustelniach zbudowanych przez samego ojca de Foucauld, w Tamanrased, w Asekrem.

Modlitwa stała się moim najdonioślejszym zobowiązaniem, najcięższym codziennym trudem i wtedy to, dzięki memu powołaniu, zrozumiałem, co oznacza „dźwigać innych” w naszej modlitwie.

Z perspektywy lat mogę powiedzieć, iż dotrzymałem swego zobowiązania, albowiem coraz bardziej oczywista stawała się pewność, że modlitwa nie jest bynajmniej jakąś „stratą” czasu, lecz właśnie najdoskonalszą formą działania, najlepszym sposobem przyjścia z pomocą tym, których kochamy.

Pozostaje sprawa notesu z adresami, którego już nie mam, ale istnieją przecież inne możliwości nawiązania kontaktu z przyjaciółmi.

Chciałbym wyznaczyć im spotkanie w jednym z tylu cudownych miejsc na Saharze... pod wieczór, przy zachodzie słońca; chciałbym, abyśmy się spotkali wszyscy jak wtedy, tego pamiętnego wieczoru we wrześniu 1948 roku, na placu św. Piotra w Rzymie. Czy pamiętacie?

Tutaj obyłoby się bez pochodni — tak bardzo niebo jest jasne od gwiazd.

Usiedlibyśmy na piasku i spędzilibyśmy noc na opowiadaniu sobie o życiu w minionych latach, o zakończonych etapach, o nabytych doświadczeniach.

Myślę, że brzask budzącego się dnia zastałby nas jeszcze na rozmowie.

Ze swej strony chciałbym zanotować tutaj, w tych listach z pustyni, wszystko to, co bym powiedział, jeśliby mi była dana jakakolwiek po temu okazja i co z pewnością stanowi cząstkę mnie samego.

Nie ma w nich nic logicznie uporządkowanego, nic nadzwyczajnego. Niektóre myśli dojrzewały w samotności i skupiały się wokół czynności, która była bez wątpienia darem, jaki mi złożyła Sahara: modlitwy.

Wy, moi Drodzy Starzy Przyjaciele, oceńcie, czy zrobiłem dobrze, czy źle, pisząc to wszystko. Mnie wystarczy przeświadczenie, że dopomoże to Wam w nowym świetle ujrzeć i przemyśleć te sprawy, które leżały u podstaw naszej przyjaźni.

Wasz mały brat
Carlo Carretto

(...)

Będziecie sądzeni z waszej miłości

 

Jeszcze dziś nie umiałbym wam powiedzieć, czy wydarzenie pod wielkim kamieniem było tylko snem i jakiego rodzaju snem.

W każdym razie wywarło ono tak silny wpływ na mój sposób myślenia, tak bardzo zmieniło perspektywy, w jakich ocenia się rzeczy, że nigdy nie mogłem go wiązać z tym, co zwykle odczuwamy, kiedy budząc się, mówimy: „Miałem sen”.

Nie i jeszcze raz nie: to było coś więcej. Dla mnie ten odcinek drogi pomiędzy Tit i Silet stał się miejscem mojego czyśćca, miejscem, w którym mojej duszy łatwo się skupić na rozważaniu spraw boskich i do którego... zapragnę prawdopodobnie powrócić po śmierci, aby się dalej oddawać pokucie, jeżeli nie będę w życiu zdolny do dokonania aktu miłości doskonałej.

Oto wielki kamień pod palącym słońcem Sahary, jego ostro zarysowujący się cień na rozgrzanym piasku, sięgający aż horyzontu, zorany kołami ciężarówek i jeepów nafciarzy i geologów.

„Będziecie sądzeni z waszej miłości” — przypomina mi moją obojętność to miejsce, a moje oczy rozpalone słońcem spoglądają na bezchmurne niebo.

Nie chcę się już oszukiwać, nie mogę się już więcej oszukiwać. Rzeczywistość jest taka, iż ze strachu przed chłodem nocy nie byłem zdolny dać swojego koca staremu Kada. Rzeczywistość ta oznacza, że kocham bardziej własną skórę niż skórę mojego brata, aczkolwiek przykazanie Boże mówi: „Miłuj życie innych, tak jak swoje własne”.

To przykazanie zostało dane już w Starym Testamencie, przy pierwszym objawieniu się Boga człowiekowi: „Będziesz miłował Boga nade wszystko, a bliźniego swego, jak siebie samego”.

Ale kiedy otworzymy Nowy Testament, objawienie dane nam przez Jezusa, sprawy nabierają innego wymiaru: „Abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem”.

Jak „Ja”! To znaczy mam oddać nie tylko koc, ale samo życie. Akt miłości doskonałej polega bowiem na tym, ażeby być gotowym czynić to, co uczynił Jezus: umarł za starego Kada, za mnie, za wszystkich ludzi.

W takim ujęciu niebo jest tym miejscem, którego każdy mieszkaniec powinien być w takim stopniu „doskonały w miłości”, żeby był zdolny oddać swoje życie za innych.

To jest właśnie ta miłość doskonała, powszechna, całkowita, bez cienia wrogości, uprzedzenia, ograniczenia, gdyż to wszystko spalone zostało w niej jak w ogniu.

Kto jest gotów do tego, niech podniesie rękę!

Oto dlaczego — po doświadczeniu widzenia pod wielkim kamieniem — staje mi przed oczyma mój czyściec jako potwornie długi, może tak długi jak ery geologiczne.

Ten piasek, którego dotykam rękami, który przesypuje mi się między palcami, pochodzi jeszcze z ery paleozoicznej. Pewien geolog powiedział mi: ma już 350 milionów lat.

Olbrzymie gady, które zamieszkiwały te obszary i których szczątki widziałem w rozpadlinach Sahary, żyły w erze mezozoicznej: 130 milionów lat temu. Te wielbłądy, które dźwigają sól do Nigru i które przeciągają długimi i wzbudzającymi podziw karawanami, mają swoich przodków w odległym trzeciorzędzie: 70 milionów lat temu. A człowiek, ten człowiek tak wielki, a zarazem tak mały, jakże powoli wyłania się z mroków historii i wchodzi na cmentarzyska zwierząt, które go poprzedziły!

On pojawił się dopiero w czwartorzędzie, jakby wczoraj: 500 tysięcy lat temu.

Bóg nie śpieszy się ze stwarzaniem; czas należy do Niego, a nie do mnie. Ja zaś, nędzne stworzenie, człowiek, zostałem wezwany do wewnętrznej przemiany w Bogu przez uczestnictwo w Jego życiu. A tym, co mnie przemienia, jest miłość, którą Bóg tchnął w moją istotę.

Miłość przemienia mnie i kształtuje powoli w Nim.

Grzechem jest właśnie opierać się tej przemianie, potrafić i odważyć się powiedzieć „nie” miłości!

Żyć w egoizmie oznacza zatrzymać się na płasz- czyźnie czysto ludzkiej i uniemożliwiać sobie przekształcanie się w nadprzyrodzonej miłości.

I dopóki nie przemienię się „przez uczestnictwo” w życiu Boga, poprzez miłość, należeć będę do „tej ziemi”, a nie do „tamtego nieba”.

Sakrament chrztu wyniósł mnie do stanu nadprzyrodzonego, lecz taki stan musi jeszcze dojrzewać i całe życie jest nam dane na to dojrzewanie. To właśnie miłość, miłość Boga, nas przekształca.

To, że oparłem się miłości, że nie potrafiłem odpowiedzieć na jej wezwanie: „Daj koc twojemu bratu” — jest tak ciężkim przewinieniem, iż stawia między mną a Bogiem bramę mojego czyśćca.

Jaką ma wartość dobre odmawianie brewiarza, uczestniczenie we Mszy świętej, skoro nie akceptuje się miłości?

Co warte jest wyrzeczenie się przez człowieka wszystkiego i zawędrowanie aż tu, między piasek i skwar, jeżeli opiera się on miłości?

Na co się zda bronienie prawdy, spieranie o dogmaty z teologami, oburzanie się na tych, którzy nie wyznają tej samej wiary, jeżeli ma się następnie pozostać przez całe epoki geologiczne w czyśćcu?

„Będziecie sądzeni z waszej miłości” — krzyczy do mnie ten skrawek pustyni między Tit i Silet.

„Będziecie sądzeni z waszej miłości” — mówi mi wielki kamień, pod którym odpokutuję swój czyściec w oczekiwaniu na to, aż dojrzeje we mnie miłość doskonała, ta, którą Jezus mi ukazał, gdy żył na ziemi, i którą dał mi za cenę swojej Krwi — wraz z okrzykiem wielkiej nadziei: „Ja was wskrzeszę w dniu ostatecznym!”.

Oby dzień ten nie był zbyt odległy!

(...)

Bóg rzeczy niemożliwych

 

Z pewnego wypadku, który przeżyłem w głębi pustyni, wyszedłem z unieruchomioną nogą. Kiedy przybył lekarz — po ośmiu dniach — było już trochę za późno i być może pozostanę kulawy na całe życie.

Leżę na słomianej macie w celi starego fortu saharyjskiego i wpatruję się w plamy poczynione przez czas na ścianach z gliny, które pobielili wapnem żołnierze Legii Cudzoziemskiej.

Czterdzieści pięć stopni ciepła utrudnia jakiekolwiek myślenie. Pragnąłbym się modlić, ale w pewnych chwilach nawet modlić się nie jest łatwo.

Milczę i usiłuję przenieść się duszą poza ściany fortu, do małej pustelni, zwanej Kuba, w stylu arabskim, gdzie, jak wiem, znajduje się Najświętszy Sakrament.

Bracia są daleko przy pracy, jedni na polach, inni w fabryce.

Noga boli mnie potwornie i muszę zdobywać się na wielki wysiłek, ażeby nie rozpraszać myśli.

Dobrze pamiętam pewne pytanie, które podczas audiencji postawił nam Pius XI: „Co Jezus robi w Najświętszym Sakramencie?” — a następnie oczekiwał od nas, studentów, odpowiedzi.

Nawet dzisiaj, po tylu latach, nie wiedziałbym, co odpowiedzieć.

Co robi Jezus w Najświętszym Sakramencie?

Ileż to razy myślałem o tym...

A Jezus ma nie tylko jedną nogę, ale obie nogi unieruchomione w Najświętszym Sakramencie, a także i ręce. Jest zamknięty w odrobinie białego chleba.

Świat Go potrzebuje, a On nie mówi. Ludzie tak bardzo go potrzebują, a On się nie porusza!

Najświętszy Sakrament jest doprawdy milczeniem Boga, słabością Boga.

Bóg zamknięty w kawałku chleba, pogrążony w milczeniu — a życie świata jest tak hałaśliwe, tak gwałtowne, tak bujne.

Można by powiedzieć, że świat i Najświętszy Sakrament idą w przeciwnym kierunku.

Oddalają się od siebie prawie na nieskończoną odległość.

Potrzeba wiele wytrwałości, żeby nie dać się ponieść prądowi świata, potrzeba wiary i silnej woli, żeby iść pod ten prąd do Najświętszego Sakramentu, żeby zatrzymać się, zamilknąć, wielbić.

Potrzeba bardzo żarliwej wiary, by uwierzyć w niemoc, w porażkę Najświętszego Sakramentu, które są dzisiaj tym, czym była wczoraj niemoc i porażka na Kalwarii.

Jednak ten Jezus bezsilny, przybity gwoździami, poniżony, jest Bogiem rzeczy niemożliwych, jest Alfą i Omegą, początkiem i końcem i, jak to opisuje św. Jan w Apokalipsie, „jest Wiernym i Prawdziwym, który ze sprawiedliwością sądzi i walczy. Oczy Jego jak płomień ognia, a wiele diademów na Jego głowie. Odziany jest w szatę we krwi skąpaną, a imię Jego nazwano »Słowo Boga«. A wojska, które są w niebie, towarzyszyły Mu na białych koniach — wszyscy odziani w biały, czysty bisior. A z Jego ust wychodzi ostry miecz, by nim uderzyć narody: On paść je będzie rózgą żelazną i On wyciska tłocznię wina zapalczywego gniewu wszechmocnego Boga. A na szacie i na biodrze swym ma napisane imię: Król królów i Pan panów”.

Jezus jest Bogiem rzeczy niemożliwych, a dokonywać rzeczy niemożliwych może tylko Bóg.

Toteż moja niemoc podkreśla Jego potęgę, a moja nicość stworzenia Jego wszechmoc Stwórcy.

Od Hioba, zamyślonego i spierającego się z Bogiem, wtedy gdy popadł w chorobę i poniżenie, Bóg żądał aktu ufności. By go uzyskać, odwołał się Stwórca do wielkości stworzenia.

Gdzieś był, gdy zakładałem ziemię?

Powiedz, jeżeli znasz mądrość.

Kto wybadał jej przestworza?

Wiesz, kto ją sznurem wymierzył?

Na czym się słupy wspierają?

Kto założył jej kamień węgielny,

Ku uciesze porannych gwiazd,

Ku radości wszystkich synów Bożych.

O wiele większe wrażenie od tej słynnej wypowiedzi, ukazującej potęgę Stwórcy i całkowitą niemoc stworzenia, by mogło dawać rady Bogu, robi na mnie dzisiaj pewne powiedzenie Jezusa w Ewangelii:

„Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do Królestwa niebieskiego”.

Przypomina mi się ta wypowiedź Jezusa za każdym razem, ilekroć widzę wielbłąda i wówczas chce mi się śmiać.

Gdyby przynajmniej powiedział: „koniowi, wołowi...”, ale nie: wielbłądowi, z tym jego garbem!

Tak, doprawdy niemożliwością chyba jest przeprowadzić go z tym garbem przez ucho igielne.

Stworzenie sklepienia niebieskiego jest na pewno znakiem wielkiej potęgi, ale przeprowadzenie wielbłąda przez ucho igielne wydaje mi się jeszcze czymś większym: to są właśnie te rzeczy niemożliwe.

Dlatego też zadziwionym apostołom, którzy pytają: „Któż więc może się zbawić?”, Jezus odpowiada z całkowitym spokojem: „U ludzi to niemożliwe, lecz u Boga wszystko jest możliwe”.

„Ojcze, dla ciebie wszystko jest możliwe”, powie Jezus w czasie modlitwy w Getsemani. Wszechmoc jest rzeczywiście przymiotem Boga.

I przeciwnie, jest coś, co jest tylko moją cechą: nicość, słabość, marność, niemoc.

Mam tego tak wiele, że nie do pomyślenia jest, aby to wszystko na coś nie mogło się przydać.

Należy zastanowić się nad tym, należy wykorzystać ten ogromny kapitał. Czy to możliwe, żeby fala błota, zwanego grzechem, która zalała cały świat już prawie na początku istnienia człowieka i która nabiera w pewnych chwilach tak olbrzymich i przerażających rozmiarów, była czymś zupełnie bezużytecznym dla wszechmocy Boga?

Czy to możliwe, żeby słabość pod tak różnymi i widocznymi na co dzień postaciami, jak zmęczenie, starość, choroba, bezsilność, grzech, śmierć, była jedynie czymś, co mnie przygniata i żeby nie miała w sobie jakiegoś ukrytego głębszego znaczenia?

Czy odpadki na nic się już nie mogą przydać?

Czy zło pozostanie jedynie porażką Boga, który jest miłością?

Kiedy myślę o moich wieczornych rachunkach sumienia, spostrzegam, że są one w większym stopniu wyliczaniem rzeczy niedokonanych albo źle zrobionych niż wyszczególnieniem rzeczy udanych i dobrych.

A nawet gdy przyjmę, chociaż na chwilę, że moja dusza osiągnęła pewną równowagę, że nastąpiło całkowite wykluczenie dobrowolnej obrazy Boga, nic bardziej nie uświadamia mi mojej nieskończonej nicości i nędzy niż przerażające stwierdzenie, że nie jestem zdolny do dzielenia się swoją miłością.

Powraca do mnie stale bolesne wspomnienie koca, którego nie dałem staremu Kada, i czuję prawie fizycznie, że jestem niezdolny do dokonania aktu doskonałej miłości.

Tego samego doświadczyłem w modlitwie.

Zdany jedynie na siebie i tylko na własne siły, zrozumiałem do głębi tę prawdę, że bez pomocy Bożej nie możemy nawet powiedzieć ani razu „Abba, Ojcze”.

Są takie chwile, kiedy Bóg doprowadza nas do ostatecznej granicy naszej niemocy i dopiero wtedy, i tylko wtedy, pojmujemy do głębi naszą nicość.

Przez tak wiele lat, przez tyle lat, walczyłem ze swoją niemocą, ze swoją słabością. Najczęściej ukrywałem ją, pragnąc ukazywać się ludziom pod piękną maską pewności siebie.

To pycha nie dopuszcza niemocy, to wyniosłość nie godzi się, żebym był mały; i Bóg niekiedy dawał mi to poznać.

Teraz już nie walczę, usiłuję zdać sobie sprawę ze swego stanu, rozważyć moją rzeczywistość bez złudzeń, bez marzeń, bez upiększeń.

Jest to krok naprzód, tak sądzę. Gdybym zrobił go wtedy, kiedy uczyłem się na pamięć katechizmu, zaoszczędziłbym czterdzieści lat.

Teraz całą moją niemoc stawiam naprzeciw wszechmocy Boga: stos moich grzechów pod słońcem Jego miłosierdzia, przepaść mojej nicości wobec nieograniczonej głębi Jego wielkości.

I wydaje mi się, że nadeszła chwila spotkania z Nim, spotkania, jakiego dotąd nie było, mojego obcowania z Nim, takiego, jakiego nigdy jeszcze nie zaznałem, okazywania przez Niego miłości, jakiej nigdy nie doświadczyłem. Tak, to właśnie ta moja nędza przyciąga Jego potęgę, to moje nieszczęścia przywołują Go żałosnym głosem, to moja nicość ściąga na mnie ten bezmiar Tego, który jest Wszystkim.

I w tym spotkaniu tego Wszystkiego, którym jest Bóg, i tego niczego, którym jest człowiek, tkwi największy cud stworzenia.

Są to najpiękniejsze zaślubiny, gdyż są zawarte między Miłością bezinteresowną, która się oddaje bez reszty, a miłością bezinteresowną, która przyjmuje wszystko.

Ujawnia się tu w całej okazałości prawda o Bogu i o człowieku.

Uznanie tej prawdy zawdzięcza się pokorze i dlatego to właśnie bez pokory nie ma prawdy, a bez prawdy nie ma pokory.

„Respexit humilitatem ancillae suae”, wyśpiewała Maryja, kiedy ujrzała, jak spływa na Jej nicość prawdziwa miłość Boga, i kiedy uświadomiła sobie, że Jej ciało staje się mieszkaniem i pożywieniem dla Słowa Wcielonego.

Jakiż to cud, że ta nicość, jaką była Maryja, przyciąga to Wszystko, którym jest Bóg!

Jakaż uniżoność w Jej modlitwie, kiedy uświadamia sobie, że znajduje się na płaszczyźnie tak krańcowo przeciwstawnej do wielkości Boga, tam, gdzie bycie małym nie jest już tylko dobrowolną zgodą, ale jest wymogiem miłości.

Jakiż spokój w tym Jej całkowitym zdaniu się na „Niego”, bez „egocentrycznych” zwrotów, bez „samolubnych” uniesień. Ogarnia Ona jedynie bezgranicznie rozkoszującym się spojrzeniem kontemplacyjnym wielkość i doskonałość kochającego Boga.

Nie istnieje doskonalszy związek między Bogiem a człowiekiem. To Maryja zapoczątkowuje na zawrotnej wysokości, nieosiągalny wprawdzie dla nas, ale mogący być dla nas przykładem, stan, do jakiego może dojść dusza pobożna, zraszana łaską Boga.

I oto wydaje mi się, że wreszcie po tylu latach znalazłem rozwiązanie tajemnicy, całej tajemnicy tego świata.

Dotknąłem ręką mojej całkowitej niemocy i to było dla mnie łaską.

Kontemplowałem w wierze, w nadziei i w miłości wszechmoc Boga i to także było dla mnie łaską.

Bóg może wszystko, ja nie mogę nic. Ale gdy tę moją nicość włączę w modlitewny i pełen miłości kontakt z Bogiem, wtedy wszystko stanie się we mnie możliwe.

Wracam myślą do tego dnia, kiedy zostałem przygnieciony wielkim kamieniem z powodu mojego egoizmu i zamknięty w moim czyśćcu, dlatego, że odmówiłem koca staremu Kada.

Jedno jest pewne: czuję, że jestem całkowicie niezdolny do dokonania aktu miłości doskonałej, do podążania za Jezusem na Kalwarię i do tego, by umrzeć z Nim na krzyżu.

Upłyną z pewnością tysiące lat, a moje położenie jako człowieka się nie zmieni.

A jednak... jednak to, co jest niemożliwe dla mnie, ponieważ jestem tym bogaczem z Ewangelii, jest możliwe dla Boga.

I właśnie On da mi łaskę, dzięki której przemienię się i stanę się zdolny do dokonania rzeczy niemożliwej: do odwalenia tego kamienia, który mi zagradza drogę do Królestwa.

Chodzi więc tylko o wyczekiwanie w całkowitym zdaniu się na Boga, o pokorną i pełną ufności modlitwę, o cierpliwy wysiłek, o nadzieję.

I wtedy to Bóg rzeczy niemożliwych odpowie na wołanie mojej miłości.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama