• Opiekun

Różaniec ojca Kolbego - modlitwa, która chroni nawet w najtrudniejszych okolicznościach życia

Sytuacja na Ukrainie wielu z nas napawa lękiem i niepewnością o przyszłość. Zamiast poddawać się minorowym nastrojom, uwierzmy w siłę modlitwy, która potrafi zmienić zarówno indywidualne losy człowieka, jak i bieg historii

Tegoroczne wiosenne numery czasopism ilustrowanych pełne są tekstów o tym, jak radzić sobie ze strachem i lękiem. Wszystko w kontekście wojny na Ukrainie i potencjalnego zagrożenia Polski. Nauka, w tym psychologia, na pewno przychodzi w tej kwestii z pomocą, ale nieporównywalnie skuteczniejszym orężem do walki z lękiem, zwłaszcza dla nas katolików, jest coś zupełnie innego.

Mam w swoim komputerze skan świadectwa napisanego przed laty przez Wilhelma Żelaznego. Oryginał tego świadectwa przechowywany jest w kościele pw. św. Maksymiliana Marii Kolbe w Oświęcimu. O czym ono mówi?

 

Odmawiaj go tak długo, aż twoja rozpacz minie

Otóż Wilhelm Żelazny, jako szesnastolatek, w 1940 roku znalazł się w pierwszym transporcie ze Śląska do obozu koncentracyjnego w Auschwitz. Wilhem pochodził z Chorzowa i został skazany za działalność konspiracyjną. Był młody i silny, toteż niemal od razu Niemcy przydzielili mu funkcję sztubowego. Jego zadaniem było dbać o zachowanie czystości w baraku. Któregoś dnia kontrolujący porządek w barakach hitlerowcy, stwierdziwszy, że Wilhelm źle się spisuje jako stróż czystości, połamali mu żebra. Ból był nie do zniesienia, złamania zrastały się opornie, a głód, wyczerpująca praca i ogólne osłabienie organizmu spowodowały dalsze komplikacje: ciężkie, przewlekłe zapalenie płuc. Pomimo to więzień zmuszany był do pracy, jak gdyby był zupełnie zdrowy. Przez pewien czas wytrzymywał, jednak któregoś dnia nastąpił kryzys, załamanie. Zwierzył się jednemu z towarzyszy niedoli, że nie widzi już ani odrobiny sensu w dalszym życiu. – Pójdę na druty – oświadczył na koniec. Jak wiadomo teren obozu otoczony był drutem kolczastym pod wysokim napięciem. Wskutek kontaktu z nim tracili życie nie tylko więźniowie, którzy próbowali uciec, ale i ci, którzy chcieli umrzeć śmiercią samobójczą. Więzień, który wysłuchał Wilhelma, zasugerował mu, by nim rzuci się na owo śmiercionośne ogrodzenie, porozmawiał z pewnym księdzem, franciszkaninem przywiezionym  do Auschwitz w 1941 roku.

Franciszkanin nazywał się Maksymilian Kolbe. Doszło do rozmowy, a na zakończenie o. Kolbe wyjął ukryty pod pasiakiem mały woreczek i podał go Wilhelmowi. W woreczku był różaniec. – Odmawiaj go codziennie, tak długo, aż twoja rozpacz minie. Kiedy poczujesz się lepiej, oddasz mi go – powiedział. Dodał jeszcze, że miał ten różaniec przy sobie, będąc więźniem na Pawiaku. Był poddany torturom, dlatego różaniec jest trochę uszkodzony. Słowa zakonnika poruszyły młodego więźnia. Mimo że początkowo wątpił w moc modlitwy, codziennie odmawiał Różaniec. Myśli samobójcze pojawiały się coraz rzadziej, wreszcie znikły, za to pojawiła się wola życia, siły do przetrwania. Postanowił odszukać
o. Maksymiliana i oddać mu różaniec. Wtedy dowiedział się, że franciszkanin kona w celi śmierci, do której zgłosił się z własnej woli, po to, by ocalić życie innego więźnia. Odtąd chłopak pilnował różańca jak źrenicy oka. Nie dlatego, by przeczuwał, że kiedyś o. Kolbe zostanie ogłoszony świętym. Po prostu czuł, był pewien, że ksiądz, który uratował go przed samobójstwem, a później oddał życie, by inny mógł zachować swoje, musiał być kimś wyjątkowym, niezwykłym. Tak postępować w piekle Auschwitz mógł tylko anioł.

Wiosną 1942 roku Wilhelm został zwolniony z obozu. Z różańcem nie rozstał się aż do lat 90., kiedy przekazał go parafii św. Maksymiliana Marii Kolbego w Oświęcimiu.

 

Z pamiętnika ojca Kordeckiego

Niezwykłym zapisem walki ze strachem przed okrutnym najeźdźcą, ale także czynnej obrony przed nim samym, w dodatku w beznadziejnej walce, jest „Pamiętnik oblężenia Częstochowy 1655 roku”. Ten absolutnie bezprecedensowy reportaż z najgłośniejszej bodajże, odsłony potopu szwedzkiego, jest dziś przysłowiowym białym krukiem. I mimo, że składa się z nieskończenie wielokrotnie złożonych, barokowych zdań o charakterystycznym staropolskim szyku, czyta się go po prostu jednym tchem. Opracowania historyczne nie wspominają oczywiście ani słowem o jakichkolwiek nadzwyczajnych wydarzeniach mających miejsce w czasie oblężenia Jasnej Góry, a zwycięstwo nad Szwedami przypisują głównie talentom strategicznym przeora Kordeckiego. On sam natomiast, we wspomnianym pamiętniku, nieustannie niemal podkreśla, że ocalenie Jasnej Góry było ściśle związane z pomocą z Nieba i twierdzenia te uzasadnia konkretnymi przykładami. Jest ich naprawdę wiele i długo musiałabym o nich pisać, więc dla symbolicznego zobrazowania sytuacji przytoczę tylko jeden.

Początkowa strategia najeźdźców - jak relacjonuje o. Augustyn – polegała na nieustannym szturmowaniu Jasnej Góry, nieustannym to znaczy całodobowym. Nocami Szwedzi usiłowali klasztor podpalić, rzucając w tym celu z obydwu stron: kule ogniste albo żelazne rozpalone, które ku zaskoczeniu atakujących i atakowanych, nie wiedzieć czemu, spadały na ziemię, przebijały na wskroś dachy lub przelatywały za wały obronne – nie czyniąc obrońcom szkody. O. Kordecki podkreśla, że nawet płonące kule spadające na drewniane dachy, które powinny były zająć się ogniem niemal natychmiast, nie wzniecały pożaru. Przytacza również historię o tym, jak to jedna z nich przebiwszy dach upadła obok kołyski maleńkiego dziecka, lecz ani samego niemowlęcia nie uszkodziła, ani kolebki jego nie zapaliła – zapewnia. Widząc te i inne powtarzające się w kółko, zdumiewające zjawiska Bürchard Müller, dowódca szwedzkich wojsk, zrezygnował z ostrzału i nakazał sprowadzić z Krakowa działa służące do tłuczenia murów.

Ojciec Kordecki pisze także o pojawiającej się na wałach Jasnej Góry Kobiecie w Bieli, która według relacji Szwedów odrzucała czy też odbijała, lecące na klasztor szwedzkie kule, opisuje też świadectwa mówiące o św. Pawle Pustelniku, założycielu i patronie zgromadzenia paulinów, który również pojawiał się jako obrońca Jasnej Góry w czasie oblężenia. Załoga twierdzy jasnogórskiej nie przekraczała 300 osób, podczas gdy wojska szwedzkie liczyły sobie ponad 3000 żołnierzy i 18 dział. Jako ciekawostkę dodam, że dowódca wojsk szwedzkich, dowiedziawszy się, że wśród obrońców Jasnej Góry jest wielu zwolenników kapitulacji usiłował złamać ich morale działaniami psychologicznymi. Zatem „wojna psychologiczna” jak widać, nie jest absolutnie wymysłem naszych czasów. Ale wróćmy do relacji ojca Kordeckiego.

W pewnym momencie ojciec Augustyn stawia pytanie, które zapewne postawiłby mu każdy z czytelników jego pamiętnika. Skąd ta garstka obrońców jasnogórskiego klasztoru czerpała siły i wolę do obrony, kiedy po ludzku ich walka skazana była z góry na porażkę? Odpowiedź jest zaskakująco prosta: codzienna modlitwa brewiarzowa, Eucharystia i modlitwa różańcowa, którą to notabene, właśnie ojciec Kordecki wprowadził do stałego porządku nabożeństw jasnogórskich. Eucharystia i wymienione modlitwy nie tylko dawały siły do obrony i przetrwania, ale także wiarę w sens walki i światło na to jakie działania podejmować, a jakich zaniechać.

 

Kantyk Zachariasza

Św. Łukasz, ewangelista opisując w relacji radość Zachariasza z narodzin syna Jana, przytacza tekst wyśpiewanego przez niego kantyku. Są w nim m.in. takie słowa: „Da nam (Bóg – przyp. autorki), że z mocy nieprzyjaciół wyrwani, służyć Mu będziemy bez trwogi”. Zwróćmy uwagę, że tym tekstem modlimy się codziennie w jutrzni, tej samej, którą w XVII wieku odmawiał co ranka ojciec Kordecki. Jest w nim wielka obietnica dla każdego z nas, że możemy służyć Bogu bez trwogi, bez strachu. Czy nie warto więc się jej chwycić? Tak niewiele trzeba by doświadczać wolności od lęku i beznadziei, której doświadczali ojciec Kolbe, ojciec Kordecki i Wilhelm Żelazny w sytuacji nieporównywalnie cięższej niż nasza dzisiaj.

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama