Bogaty młodzieniec

Błogosławiony Michał Czartoryski OP

Książę, dominikanin, powstaniec warszawski i błogosławiony męczennik w jednym życiorysie. Ojciec Michał „z tych” Czartoryskich.

Bogaty młodzieniec

Zacznijmy od kontekstu pokoleniowego — jest jak najbardziej zacny. Arystokratyczne pochodzenie od wielkiego księcia litewskiego Giedymina, dziada króla Władysława Jagiełły. Rezydencje w całym kraju, w tym słynne Puławy. Kolekcja dzieł sztuki, cenne księgozbiory, ale też kariera wojskowa i nowoczesne zarządzanie gospodarką. Wiedeńskie salony, które gościły znakomitych artystów...

W takim klimacie wychował się Witold Czartoryski, ojciec naszego bohatera. Ożenił się z Jadwigą z Dzieduszyckich, choć miała aż dwunastu „poważnych konkurentów”. Być może dlatego Jadzia długo się wahała. Niezrażony już drugą odmową, w myśl zasady, że do trzech razy sztuka, powiedział: „Pani mówi <<nie>>, ja mówię <<tak>>, kto więcej chce, ten zwycięży, ja więcej chcę, niż Pani nie chce, ja postawię na swoim, żegnam Panią na razie, ale ja powrócę!”.

Pobrali się w 1889 r. Jadwiga i Witold marzyli o domu-azylu dla najbliższych. Kochali Boga i Ojczyznę. Posiadany majątek był dla nich „kawałkiem Polski”, dlatego należało go szanować i strzec. Nie epatowali bogactwem, a wręcz przeciwnie — wiedząc, że Polska jest w trudnym położeniu, krytykowali „wielkoświatowy blichtr” niektórych arystokratycznych domów.

Małżonkowie mieli dwanaścioro dzieci, które wychowali na kochających ojczyznę katolików. Jednym z nich był Jan Franciszek Konrad ks. Czartoryski (ur. 1897 r. w Pełkinach). Być może jego historia miałaby w sobie więcej z baśni lub legendy niż tylko książęcy tytuł, gdyby nie fakt, że w 1926 r. Jan przekroczył progi lwowskiego seminarium, a rok później krakowskich dominikanów. Tym sposobem życie o. Michała Czartoryskiego — takie imię przyjął — bardziej przypomina Jezusową opowieść z Ewangelii Mateusza, rozdział dziewiętnasty. Różnica jest tylko jedna — nasz bogaty młodzieniec nie odszedł zasmucony.

Przypadek i nie-przypadek

W kapłańskim stanie żył na zmianę w Krakowie i Warszawie. Spowiadał, głosił rekolekcje, wychowywał nowicjuszy — jak w zakonie, dzień po dniu, przez 13 lat. Wystarczyło, aby przygotować się na sześć ostatnich tygodni.

We wtorek 1 sierpnia 1944 r. miał umówioną wizytę u okulisty na warszawskim Powiślu. Po drodze do lekarza spotkał współbrata, który potem wspominał: „Podzieliliśmy się jeszcze najświeższymi wiadomościami z nadzieją i humorem”. Ponieważ w okolicy mieszkali jego przyjaciele, postanowił ich odwiedzić. Z rodziną prof. Stanisława Kasznicy, prawnika i działacza politycznego, łączyła go wizja wolnej Polski, a wspomnienia profesora są dziś jednym z głównych źródeł wiedzy o ostatnich tygodniach życia o. Michała. O czwartej po południu mężczyźni usłyszeli alarm przeciwlotniczy i zeszli do piwnicy, gdzie zastała ich Godzina „W”. Dominikanin nie mógł wrócić do klasztoru na Służewie, którego budowę powierzono mu zaledwie osiem lat wcześniej (mimo to do wiosny 1944 r. mieszkał w Krakowie). To był przypadek, zbieg okoliczności.

Następnego dnia spotkał się z kpt. Julianem Szawdynem: „Przyszedł wysoki, w białym habicie, niemłody już dominikanin, mówiąc krótko, że wybuch powstania zaskoczył go w mieszkaniu jego znajomych”. Kapitan kierował słabo uzbrojonym zgrupowaniem. „Konrad” liczył 450 żołnierzy, a już 2 sierpnia było kilku zabitych i wielu rannych. Ojciec Michał zgłosił się na kapelana. To nie był przypadek, zbieg okoliczności. To była świadoma decyzja.

Może dominikanin przypomniał sobie przygodę z młodości, gdy w 1918 r. jako ochotnik walczył w polskim wojsku w obronie Lwowa? I rok 1920, kiedy zaciągnął się do Małopolskiej Armii Ochotniczej i bił się z wojskami Siemiona Budionnego? W każdym razie, wychowany na dziełach Sienkiewicza, które książę Witold czytał na głos w domowej bibliotece, nie mógł wybrać inaczej.

Żywy Jezus i huk pocisków

Od tej pory można go było spotkać w szpitalu polowym na Smulikowskiego. Siedział na krześle i spowiadał, towarzyszył umierającym, udzielał sakramentów (niemiecki atak przerwał przygotowania do ślubu jednego z lekarzy), a ponieważ był silnym mężczyzną, pomagał też transportować rannych. Sam jego widok „łagodził nasz ból”, jego pogodna twarz „rozpraszała piwniczny nastrój” szpitala, który przecież dla wielu był ostatnim domem. Czasem nieśmiało prosił o pomoc w wypraniu szkaplerza, aby w godnym stroju odprawiać Msze św. Gdzie? Gdziekolwiek. Najpierw w kościele św. Teresy, potem na dziedzińcach kamienic, tak jak 15 sierpnia w święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Powstańcy powiesili czarny materiał, z białych obrusów udrapowali krzyż. Znalazły się nawet lichtarze i wycięty z papieru... orzeł biały. „Uroczystość odbywała się w scenerii płonących domów, huku pękających pocisków, terkotu broni maszynowej i świście przelatujących sztukasów” — wspominał jeden z uczestników Eucharystii. Ojciec Michał musiał bardzo cierpieć — młodzieńcze studia architektoniczne bardzo wyczuliły go na sztukę, a tę sakralną miłował szczególnie. Wszedł nawet w konflikt z krakowskim przeorem, który odnowienie refektarza i odkrycie przepięknych żeber gotyckiego sklepienia uważał za „zawracanie głowy”. Teraz jednak wszelkie rozterki i przemyślenia zostawiał dla siebie, wiedząc, że najważniejsi są ludzie, których Pan Bóg dał im w tym miejscu i czasie. „Byliśmy zahipnotyzowani stoickim spokojem ks. kapelana celebrującego Mszę św., a następnie Jego kazaniem. Gorące słowa otuchy uskrzydlały nas i mobilizowały do większych wyrzeczeń, czuliśmy się jedną wielką rodziną, walczącą o swój byt i godność”.

Szkaplerza nie zdejmę

3 września hitlerowcy rozpoczęli szturm na Powiśle. W nocy z 5 na 6 września zapadła decyzja o ewakuacji powstańców. Zostali tylko cywile, część obsługi, ciężko ranni i o. Michał, który 6 września odprawił ostatnią Eucharystię. „Szczególnie utkwiło mi w pamięci to, jak o. Michał rozdawał rannym i nam, sanitariuszkom, komunikanty, po kilka, do ostatniej kruszyny, aby nie dostały się w ręce wroga i nie były zbezczeszczone (...). I tak posileni, z Bogiem, z o. Michałem czekaliśmy końca”. Kilka godzin później Niemcy chcieli ostatecznie „rozwiązać sprawę polską” na Powiślu. Likwidowali punkty oporu, zajmując kolejne domy i ulice. Kto mógł, uciekł lub skorzystał z marnej szansy na ocalenie. Hitlerowcy zaczęli formować kolumnę przyszłych więźniów obozu w Pruszkowie. Prof. Kasznica, któremu udało się przedostać do szpitala, namawiał o. Michała, by opuścił piwnicę „po cywilu”. Ale opanowany, a nawet pogodny dominikanin „łagodnie uśmiechnął się i powiedział, że szkaplerza nie zdejmie i rannych, którzy są zupełnie bezradni i unieruchomieni w łóżkach, nie opuści” — wspominała po wojnie żona profesora Eleonora.

W szpitalu pojawili się Niemcy, krzyczeli coś o „AK Banditen”. Ojciec spakował kielich i patenę, udzielił wszystkim generalnego rozgrzeszenia, a potem usiadł między chorymi i modlił się na różańcu. Wkrótce hitlerowcy wrzucili do piwnicy granaty. Kazali robotnikom wyciągnąć zwłoki i spalić na barykadzie. Cmentarzem zostało pobliskie podwórko.

Po zakończeniu wojny odnalazł się świadek tamtych wydarzeń. Zeznał, że jeden z oprawców wyprowadził o. Michała na zewnątrz budynku i rozkazał mu zdjąć habit. Ale tak jak odmówił przyjacielowi, tak też nie skorzystał z „propozycji” okupanta. Zginął od strzału.

Odrodzenie

Stało się tak, jak pisał z kamedulskiej celi na krakowskich Bielanach, gdzie 17 lat wcześniej przeżywał najważniejsze w swym życiu rekolekcje: „Osiągnąć cel zamierzony nam przez Boga — to wszystko (...) to chwała Boża. W niebie kres jej, a tu na ziemi apostolstwo (w najszerszym znaczeniu odczuwam i uznaję jako moje zadanie, jako powinność naznaczoną przez Boga)”.

Nowego znaczenia nabrało też zaangażowanie studenta Jana Czartoryskiego w powołanie lwowskiego oddziału stowarzyszenia „Odrodzenie”, które postulowało odpowiedzialność za Kościół. Filozof Stefan Świeżawski, przyjaciel z „Odrodzenia”, tak charakteryzował jego postawę: „miał coś z ducha dawnych, prawie legendarnych rycerzy. Nieugięta wiara połączona z rzadko spotykaną dyscypliną, a także dobroć idąca w parze z pewną surowością cechowały tę bardzo piękną postać i jakby predestynowały ją do wielkiego bohaterstwa”. Teraz o. Michał odrodził się dla nieba, a potwierdziła to beatyfikacja w 1999 r.

Korzystałem z książki Marcina Brzezińskiego Pasja Michała. Życie i męczeńska śmierć bł. Michała Czartoryskiego OP

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama