Święty, który nie chciał być założycielem

Życie św. Josemarii Escrivy jest wzorem sięgania po doskonałość w życiu codziennym. Stworzone przez niego Opus Dei miało być „zwyczajnym życiem zwyczajnych ludzi”

"Świętość nie jest rzeczą przeznaczoną dla osób uprzywilejowanych: wszystkich nas Pan powołuje, od wszystkich nas oczekuje Miłości tam, gdzie się znajdujemy, od wszystkich, jakikolwiek byłby ich stan, ich zawód i zajęcie. Ponieważ to zwyczajne życie, najzwyklejsze, niepozorne może być środkiem do uzyskania świętości".
Josemaria Escriva

Urodzony w północnohiszpańskim miasteczku Barbastro, Josemaría Escrivá de Balaguer (1902–1975), którego nazwisko jest tak trudne do wymówienia dla mieszkańców niderlandzkiego obszaru językowego, nigdy – co zwykł często powtarzać – nie zamierzał zakładać niczego nowego w Kościele. Do szesnastego roku życia nawet nie pomyślał o tym, by zostać księdzem; w pewnym sensie „czułem się antyklerykałem”, a na pewno „było to nie dla mnie”. Gdyby to zależało od niego, zostałby architektem, a jeżeli od ojca – prawnikiem, ponieważ nie miał on pieniędzy na opłacenie najdroższych z możliwych studiów, a takie akurat wymyślił sobie jego syn. A już pomysł, żeby zostać „świętym”, zapewne nigdy nie pojawił się w jego głowie. Był, to prawda, głęboko wierzącym katolikiem, chłopcem o zdecydowanie dobrym – co się dało zauważyć – charakterze, wychowanym przez wierzących, kochających rodziców, którzy wiedli przykładne chrześcijańskie życie, wyraźnie wykraczające ponad przeciętną. Nie można jednak twierdzić, że pierwsze zalążki późniejszego dzieła jego życia, dzieła księdza, który miał założyć nową organizację w Kościele, były dostrzegalne już w jego dziecięcych i młodzieńczych fantazjach.

Doznał intensywnego „doświadczenia religijnego” w rodzaju tych, które swego czasu opisywał słynny amerykański uczony William James (fizjolog i psycholog) jako często występujące w wieku młodzieńczym i powodujące gruntowne, pozytywne przemiany wewnętrzne. Nadały one jego życiu całkiem nowy kierunek. Było to przeżycie związane z napotkaniem „śladów bosych stóp na śniegu”, do których później jeszcze powrócimy, doświadczenie „bycia wezwanym”. Powołanie przez Boga, głośne i wyraźne, niepozostawiające żadnych wątpliwości. Do czego? Do całkowitego oddania się Bogu, ale w jaki sposób? Szybko stało się dla niego jasne, że jego udziałem będzie kapłaństwo; na czym jednak rzeczywiście miało polegać to przeznaczenie, nadal pozostawało niewiadomą przez dziesięć długich lat.

I kiedy pewnego razu miał wizję, w której otrzymał zbawienną odpowiedź na dręczące pytanie: „czego oczekujesz ode mnie Panie?”, była ona dla niego absolutnym zaskoczeniem, czymś, co jemu samemu nigdy nie przyszło do głowy: załóż organizację w Kościele o niewiadomej jeszcze strukturze, która będzie przeznaczona dla „wielkich rzesz ludu Bożego”, w pierwszym rzędzie dla osób świeckich, aby pomóc im w dojściu do Boga – a nawet, jakkolwiek zuchwale i nieprawdopodobnie by to brzmiało, do świętości – poprzez zwykłą pracę i wypełnianie codziennych obowiązków. Inaczej mówiąc, załóż Opus Dei! Początkowo sprzeciwiał się temu wezwaniu:

Opierałem się temu, jak tylko mogłem [...] broniłem się. Doświadczyłem podwójnego powołania: pierwszego na początku drogi, ale wtedy nie wiedziałem jeszcze, o co chodziło. Dlatego stawiałem opór, a potem [...] kiedy zrozumiałem jego sens, przestałem się buntować”. Nikt nie sprzeciwia się przecież planom, które wypływają z niego samego, z długo skrywanego pragnienia, odczuwanego jako potrzeba samorealizacji. Cel i sens życia zostały mu wskazane z zewnątrz. Do słuchających go w Santiago (Chile) w 1974 roku powiedział: „Jezus Chrystus nie pytał mnie o zgodę na to, czy może wkroczyć w moje życie. Gdyby ktoś wcześniej powiedział mi, że zostanę księdzem [...] Panie, oto jestem!”

Pobudki te, które – z dziesięcioletnią przerwą – zdominowały następnie życie Josemaríi Escrivy – oczywiście po jego „tak”, po jego fiat!, równocześnie powołały do życia Opus Dei. Dlatego o tej organizacji możemy mówić Dzieło Boże, Opus Dei, ponieważ sama jej „idea” nie była dziełem człowieka. Można by je też nazwać Opus Christi (Dzieło Chrystusa) czy Opus Trinitatis (Dzieło Trójcy Świętej), ponieważ inicjatywa została wykazana przez Osoby Boskiej Trójcy Świętej. Nie było to wyjątkowe zdarzenie w historii Kościoła katolickiego. Wiele różnych organizacji – zakonów i zgromadzeń – oraz praktyk pobożności w Kościele zrodziło się z Boskiej inicjatywy. Apostołowie zostali powołani przez Chrystusa, który był Bogiem i człowiekiem, i to Chrystus, nagle i całkowicie nieoczekiwanie, posłał świętego Piotra w drogę, aby ten stał się apostołem pogan. W Starym Testamencie znajdujemy wiele przykładów ludzi, którzy niespodziewanie, bezpośrednio, a nawet w dość spektakularny sposób, zostali wezwani przez Boga do pełnienia specjalnych zadań i podążania wyjątkową drogą. Mam tu na myśli proroków, a wśród nich takie postaci jak Samuel, Dawid czy Gedeon.

Wydarzenia towarzyszące powołaniu Josemaríi pod wieloma względami przypominają proces powołania świętego Franciszka. On również od dłuższego czasu przeczuwał, że Pan Bóg do czegoś go wzywa, nie wiedział jednak do czego. Dlatego poszcząc i modląc się, prosił Boga, który – jak się zdawało – nie chciał udzielić odpowiedzi i ułatwić mu rozpoznania Swojej woli. Z ust nie schodziła mu błagalna modlitwa: „Daj mi poznać drogi Twoje, Panie, i naucz mnie Twoich ścieżek!” – aż nagle otrzymał wyraźną odpowiedź w „doświadczeniu z Porcjunkuli”. Zdarzyło się to wtedy, gdy w kapliczce Porcjunkuli, podczas czytania tekstu Ewangelii św. Mateusza (10,9nn): „Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie! Nie zdobywajcie złota ani srebra, ani miedzi do swych trzosów. Nie bierzcie na drogę torby ani dwóch sukien, ani sandałów, ani laski [...]”, z całą wyrazistością ujrzał przedsięwzięcie, jakie stawiał przed nim Bóg.

Josemaría Escrivá przygotowywał się do przyjęcia ostatecznego powołania poprzez trwającą latami modlitwę i umartwienia. Błagalna modlitwa ślepca z Jerycha do Jezusa: „Panie, żebym przejrzał!”, ut videam!, przez cały czas próby była przez niego odmawiana niemal automatycznie, wręcz odruchowo. Włoski święty Jan Bosco (1815–1888), obdarzony pogodnym usposobieniem założyciel zgromadzenia salezjańskiego i licznych domów dla zaniedbanej młodzieży, otrzymał powołanie do swego życiowego dzieła podczas snu. Po raz pierwszy zdarzyło się to, gdy miał zaledwie dziewięć lat. Stał pośród gromady wrzeszczących, przeklinających chuliganów, których miał uciszyć. Kiedy słowa nie pomagały, rzucił się na nich z pięściami. Wtedy ukazała mu się tajemnicza Postać, która zbliżywszy się do niego, powiedziała: „Nie biciem, ale łagodnością i miłością będziesz musiał pozyskać ich przyjaźń”. I wtedy ujrzał stado dzikich zwierząt, które przemieniły się w potulne baranki. Następnie ukazała się dostojna i piękna Pani, mówiąca do niego: „To samo masz uczynić z tymi chłopcami. [...] Kiedyś to wszystko zrozumiesz”.

Sen ten poruszył do głębi jego serce. Wiedział, że niebo wzywa go do czegoś, nie wiedział jednak do czego. Kiedy miał szesnaście lat, podobny sen utwierdził go w przekonaniu, że musi zostać księdzem; w taki czy inny sposób będzie się troszczył o wielką trzodę. I jeszcze raz ukazała mu się dostojna Pani, tym razem pasąca stado owiec, i powierzyła mu je, mówiąc: „Nie bój się. Będę strzec twoich kroków i pomogę ci”. W ten sposób św. Jan Bosco, nie z własnej woli, lecz za sprawą nieba rozpoczął pracę na rzecz zaniedbanej i nieokrzesanej młodzieży. Dzięki inspiracji płynącej z niebios w XX wieku pojawiło się na świecie także dzieło Matki Teresy, założycielki Zgromadzenia Misjonarek Miłości. Powszechnie wiadomo, że usłyszała głos Chrystusa, który polecił jej, aby oddała się służbie najuboższym w Indiach. A Ojciec Pio, kiedy miał 15 lat, w proroczej wizji otrzymał zadanie poświęcenia swojego życia szczególnej walce z szatanem.

Zjawisko powołania, skądinąd bardzo powszechne, nie ogranicza się do spektakularnych, „mistycznych”, nadprzyrodzonych manifestacji (choć zdarzają się one częściej, niżby się nam mogło wydawać). Bardzo wielu ludzi, którzy zastanawiają się nad swoim życiem, ma nieokreślone lub bardziej wyraźne poczucie, że pewne decyzje życiowe, które podjęli, wybór takiego, a nie innego męża czy żony, podjęcie się wykonania konkretnego zadania doszło do skutku dlatego, że zostało jakby od nich przez kogoś zażądane, „ponieważ taki jest plan”. Inaczej mówiąc, ponieważ zostali do tego powołani. Psychiatra Victor Frankl mówił o „egzystencjalnym sensie życia”, życiowej misji, która jest obecna w codzienności każdego człowieka, w jakichś konkretnych okolicznościach oraz konkretnej sytuacji życiowej, i którą uda nam się odkryć, jeśli zadamy sobie trud, żeby to uczynić. Jeżeli jednak Pan Bóg powołuje ludzi do szczególnych zadań, chcąc, aby dokonywali wyjątkowych dzieł w Kościele, a niekiedy w świecie, to dzięki wyraźnie „mistycznemu” charakterowi powołania uzmysławia każdemu, że to właśnie On pragnie tego przedsięwzięcia. Kiedy na początku XV wieku chciał uwolnić Francję spod panowania angielskiego, posługując się głosami i objawieniami archanioła Michała, świętej Katarzyny i świętej Małgorzaty, powierzył wiejskiej, szesnastoletniej dziewczynie Joannie d’Arc (1412–1431) misję, która – patrząc zwyczajnie, po ludzku – mogła wydawać się całkowicie bezsensowna. Podjęcie takich Boskich życiowych misji oznacza jednak najczęściej także wzięcie na siebie krzyża (w przypadku świętej Joanny d’Arc skończyło się to spaleniem na stosie).

Wróćmy jednak do Josemaríi Escrivy. Początków jego życiowego dzieła, Opus Dei, i jednocześnie jego świętości nie można odnaleźć w młodzieńczych doświadczeniach ani w życiu duchowym czy zainteresowaniach. Kilku jego wujów było w tym czasie księżmi, w jego środowisku nie było to zatem czymś niezwykłym, ich przykład nigdy go jednak nie inspirował. W późniejszym czasie z łatwością można było stwierdzić, że posiadał wprawdzie cechy i predyspozycje do realizowania zadania, które zostało mu powierzone, jednak on sam nigdy do niego nie dążył i sam nigdy by tej drogi nie wybrał. Sprawa przedstawia się całkiem prosto. Zaledwie szesnastoletni chłopiec zostaje, jak współczesny Dawid „zabrany spośród owiec”, to znaczy nagle wyrwany ze zwykłej codzienności i, aby jeszcze raz podkreślić, że inicjatywa ta pochodzi „z góry”, przez dziesięć lat musi pozostawać w niepewności co do swojej misji. I w ciągu tych dziesięciu lat nie myślał o tym, żeby „coś założyć”, dopóki – w 1928 roku, a miał wówczas 26 lat – Bóg mu tego wyraźnie nie objawił. To, co miał zrobić, nie było zgodne z jego pragnieniami, jakkolwiek wielkie i piękne by było. Był to krzyż, który musiał na siebie wziąć, a miał do wyboru tylko dwie drogi: „Drogę Krzyża, wypełniania Woli Boga poprzez założenie Dz. [Dzieła], która to droga poprowadzi mnie do świętości [...] oraz szeroką – i krótką – drogę zatracenia, poprzez wypełnianie mojej własnej woli”. (W czasie, kiedy to sobie zapisał, był młodym, bardzo zapracowanym, żyjącym w cnocie, zdrowym psychicznie księdzem, który na niejednym robił wrażenie świętego). Pozwolił, aby jego drugie i decydujące doświadczenie powołania najpierw przez pewien czas dojrzewało i podzielił się nim jedynie ze swoim kierownikiem duchowym, ojcem jezuitą, który „miał dar rozpoznawania duchów” i nie wątpił w autentyczność tego, co usłyszał. Sam powołany pojął w tej drugiej wizji, jakiej „organizacji” Bóg pragnął (w sensie ideowym, a nie od strony formy, jaką należałoby jej nadać). Bóg miał go wspierać w tym działaniu krok po kroku. Miał co do tego pewność, dlatego zanotował: „nawet gdybym [...] pozostał sam w całym przedsięwzięciu, [...] nie zwątpię w boskość Dzieła ani w jego wprowadzenie w życie!”.

Wokół tego przesłania obraca się całe nasze postrzeganie Opus Dei i stosunek do niego. Dzieło Boże sytuuje się na całkiem innym poziomie i ma znacznie głębsze znaczenie niż każde inne przedsięwzięcie wymyślone przez człowieka, jakkolwiek dobry i szlachetny nie byłby jego sens. Dzieło Boże będzie nieustannie wspierane i inspirowane przez Ducha Świętego, ponieważ Bóg nie stworzyłby czegoś o tak doniosłym znaczeniu dla Kościoła z błahych i szybko przemijających pobudek. Idea Opus Dei jest w odróżnieniu od zamierzeń ludzkich święta. Zasługuje z naszej strony na szacunek, jako że pochodzi od Najświętszej Trójcy. Zważywszy na boskość Jezusa Chrystusa, Boga-Człowieka, możemy też powiedzieć, że jest to zamysł Najświętszego Serca Jezusa, plan Bożego miłosierdzia. (Nie oznacza to oczywiście, że wszyscy członkowie Opus Dei są święci, tak jak nie są święci wszyscy członkowie Kościoła Świętego). Bóg, jak wiemy, „nalewa do kruchych naczyń” [idiom niderlandzki „giet uit in broze vaten”, nieprzetłumaczalny na język polski]. Josemaría Escrivá został zatem wybrany „tylko” do roli wykonawcy i formatora (albo architekta, projektanta). Bóg pragnie, aby Jego „Dzieło” rozprzestrzeniło się na cały świat, aby dotarło także do naszych Niderlandów, które tysiąc trzysta lat temu zostały schrystianizowane przez apostoła Fryzów, świętego Willibrorda, kraju, gdzie tamy chrześcijaństwa i kultury praktycznie zostały przerwane, i który aktualnie zalewa współczesne pogaństwo, odstępstwo od wiary oraz wszelkie wynaturzenia moralne i kulturalne. Boże plany są nieprzeniknione. Wiemy jednak, że nade wszystko pragnie On zbawić dusze przeznaczone do wiecznego szczęścia, a zatem, że pragnie nowej chrystianizacji oraz „cywilizacji życia i miłości” (Jan Paweł II w Evangelium vitae), to znaczy kultury chrześcijańskiej, katolickiej. Wiemy, że Chrystus „jest Głową Ciała – Kościoła” (Kol 1, 18), nie opuszcza swojego Kościoła w potrzebie i w czasach kryzysu zawsze odradza i umacnia go od środka. Pozostaje mieć nadzieję, że w przemyśleniach tych odnaleźć będzie można, chociażby częściowo, odpowiedź na pytanie, jaki zamysł mógł mieć Bóg w założeniu Opus Dei i w rozprzestrzenianiu się jego idei.

Dr Gerard J.M. van den Aardweg (1936) jest prestiżowym holenderskim psychologiem i psychoterapeutą. Ma na swym koncie wiele publikacji z pogranicza psychologii i religii. W języku polskim zostały wydane jego książki: Homoseksualizm i nadzieja, Walka o normalność i Spragnione dusze.

Jest to fragment książki "Święty Codzienności. Święty Josemaria Escriva Oczami Psychologa", Wydawnictwo M.

Gdy dzisiaj mówimy o dojrzałej osobowości, skupiamy się głównie na aspekcie psychologicznym. Nie doceniamy bogactwa świata wewnętrznego, który znacząco wpływa na nasz rozwój, naszą świadomość siebie i celu, do którego dążymy w naszych działaniach. Święci to ci, którzy osiągnęli pełnię samorozwoju lub samorealizacji. Dlatego podążanie ich tropem jest tak inspirujące. A życie św. Josemarii Escrivy jest właśnie takim wzorem sięgania po doskonałość w życiu codziennym. Święty bardzo powściągliwie wypowiadał się o swoich doświadczeniach mistycznych, kładł natomiast nacisk na uświęcanie zwykłych, prostych czynności - stworzone przez niego Opus Dei miało być „zwyczajnym życiem zwyczajnych ludzi”.

Podążając śladem jego życia autor, psycholog i psychoterapeuta, wydobywa cenne wskazówki i podpowiedzi, jak pracować nad swoją dojrzałością zarówno w sferze psychicznej, jak i duchowej, i osiągnąć, to co jest ukrytym pragnieniem każdego – doskonałą wolność wewnętrzną. A tym jest właśnie świętość.

opr. ac/ac

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama