Nie ma takiego dna, z którego Bóg by nie mógł człowieka podnieść...

Bóg wkracza w nasze życie na wiele sposobów, dotykając nas nie w wyobraźni, ale w konkrecie naszego życia. Jak rozpoznać te Boże interwencje i znaki?

Nie ma takiego dna, z którego Bóg by nie mógł człowieka podnieść...

Ale Bóg wkroczył nie tylko w dzieje ludzkości: także w dzieje każdego konkretnego człowieka, w moje osobiste życie. I to na wiele sposobów.

Przede wszystkim dał nam grunt, z którego wyrastamy. Miejsce urodzenia, rodzinę, tradycję rodzinną — to wszystko wedle ludzkiej skali może być bardziej lub mniej „normalne”, bardziej lub mniej problemowe, dysfunkcyjne, czy jak to kto nazywa, ale nie w tym rzecz. Zupełnie tu nie chodzi o ocenę, ani medyczną, ani ekonomiczną czy inną jakąkolwiek. Chodzi o to, że każda z nas wyrosła tam, gdzie ją Bóg zasiał, i stamtąd została powołana. Jeśli w tym naszym rodzinnym gruncie cokolwiek było nie tak, jak być powinno, to oczywiście nie wolno nam zła nazywać dobrem, ale także nie wolno nam odcinać się od tego naszego gruntu, i to nie tylko dlatego, że odcinałybyśmy się w ten sposób od tego także, co w nim było dobre. Przede wszystkim odcinałybyśmy się od własnej tożsamości, od prawdy.

Donald Nicholl w książce „Świętość” pokazuje, jakim to jest absurdem, jeśli na przykład dziewczyna urodzona w żydowskiej rodzinie w Nowym Jorku nagle ogłasza, że jest Indianką, przyjmuje imię w rodzaju Mgiełka Poranna i chce się modlić do Manitu. Zamiast rosnąć z własnych korzeni, przypisuje sobie jakieś inne, z których poza wyobraźnią nic nie czerpie i nie zaczerpnie nigdy dogłębnie: sama gra złudzeń. Mało który kwiat cięty wypuszcza korzenie w wazonie. Nasze powołanie doszło do nas tam właśnie, gdzie wyrośliśmy; i dlatego tę rzeczywistość, te nasze korzenie, powinnyśmy kochać jak domek nazaretański. I całym sercem mówić na nią AMEN. Tam mnie umieściłeś, Panie, tam mnie ukształtowałeś, stamtąd mnie wezwałeś. Dalsza moja droga leży oczywiście gdzie indziej, tak co do miejsca, jak i co do trybu życia, rozwoju duchowego itd.; może nawet prowadzić do innej społeczności, innego ludu, innych przekonań. Ale zaczęła się tam właśnie. Błogosław temu miejscu, i ludziom, i glebie.

A nadto, Bóg pozwolił, żeby moja droga była zdecydowanie wyboista. Taka jest Jego pedagogika. Weźmy na przykład niewolę babilońską Izraela: czy Bóg nie mógł nawrócić swojego ludu na miejscu, bez całej tej tragedii? Zapewne mógł, ale wybrał inna metodę; pozwolił, żeby ten Lud zakosztował do dna wszystkich skutków swoich dotychczasowych błędnych lub połowicznych decyzji, i dopiero potem doznał łaski powrotu. Nie ma takiego dna, z którego Bóg by nie mógł człowieka podnieść, jest tylko jeden warunek: człowiek powinien nazwać dno dnem, czarne czarnym, a nie upierać się, że szare, albo nawet białawe. Tylko z prawdy można się z pomocą łaski odbić do lotu. I to dotyczy całej naszej drogi życiowej, nawet tej, która odbywa się już w Jego własnym domu, w tej Ziemi Świętej, w której świętość nie jest dana z góry, ale dopiero ma rosnąć. To już i Psalmista wiedział: Przeprowadziłeś nas przez ogień i wodę — i zaraz dodawał: ale wyprowadziłeś nas na wolność (Ps 66,12). A Izajasz uczy: Choćby ci dawał Pan chleb ucisku i wodę utrapienia, twój Nauczyciel już nie odstąpi (Iz 30,20).

Rzecz w tym, że Bóg nie wkracza w nasze życie tylko raz, ani nie zawsze wkracza przez wyzwolenie. Czasem właśnie daje chleb ucisku, wkracza przez prześladowanie i wodę utrapienia: nie dlatego, żeby pragnął czyichś grzechów, ale że chce je wykorzystać dla tym głębszego wejścia w nasze życie. Nawet człowieczeństwa Syna Bożego nie ominęło cierpienie zadane przez ludzi; ale z jakim skutkiem: kosmicznego pojednania, niewyobrażalnej chwały, zbawienia ludzi nie przez proste uwolnienie, ale przez Boże usynowienie. Oczywiście ten skutek nie był zamierzony przez Annasza, Kajfasza, Piłata, Heroda i ilu ich tam jeszcze było wmieszanych w tę sprawę. To Bóg przeprowadził swoje zamiary poprzez ich złość, poprzez ich winę. Oni dążyli tylko do panowania, do zniewolenia ludzi; Bóg tędy właśnie wprowadził na świat Łaskę uświęcającą.

Czy na takie bolesne „wejście” Boga, na taki dopust Boży, także mamy powiedzieć AMEN? Tak; pamiętając oczywiście, podkreślmy raz jeszcze, żeby to nie było przyzwolenie na zło, które się dzieje, ani tym bardziej nazywanie go dobrem; ale chodzi o przyzwolenie na to dobro, które Bóg wyprowadza, i już wyprowadził, nawet ze zła ludzkiego. Więc tak, AMEN, bo przede wszystkim, sam Syn Boży tak zrobił, przyjął na siebie całą siłę zła, cały możliwy ból. A po drugie dlatego, że takie bolesne wejście Boga w nasze życie jest zawsze wstępem do wyjścia triumfalnego: Powrócą z niewoli wroga (Jr 31,16). Tylko, powtórzmy, jest warunek uznania prawdy. Jakąkolwiek krzywdę nam zrobiono, nie wolno nam wmawiać sobie, że nic nie było, albo że właśnie tak było dobrze; nie wolno nam uciekać w jakieś alternatywne zaświaty przed świadomością tej krzywdy. Bo to by była nieprawda; a nieprawda nie może być punktem startu w żadnej Bożej drodze.

Wiem z doświadczenia, co mówię. Więc wszelką krzywdę, wszelkie doznane zło, możemy wykorzystać ku Bożej chwale, jak je wykorzystał Chrystus. Możemy na ból powiedzieć: AMEN — i niech boli, Panie, ku Twojej chwale. Nie chwaląc zła, ani nawet nie rezygnując z walki z nim, na ile to możliwe — ale biorąc na siebie jego bolesne konsekwencje, tak, jak Chrystus przyjął ludzką bolesną kondycję. W całości. Na siebie. Jako ołtarz swojej ofiary. Rzekłem: oto przychodzę (Ps 40,8, Hbr 10,7) — Psalmista mówi tu o Mesjaszu, który dopiero miał przyjść, a autor Listu do Hebrajczyków jak najsłuszniej za nim powtarza o Mesjaszu już triumfującym. On zaakceptował całą zastaną sytuację, od spaczeń kultu Bożego aż do nędzy materialnej. Te spaczenia pilnie prostował, ale w końcu właśnie w ich imię Go zabito; i taką śmierć przyjął.

Akceptacja bólu to wielka potęga. Może człowieka naprawdę uskrzydlić do służby Bożej, może mu dać pokój nieznany tym, którzy pokoju szukają tylko w psychicznym komforcie. Czy w takim razie należy bólu szukać? Absolutnie nie: to prowadzi prosto do pychy, już pierwsi Ojcowie monastyczni wiedzieli o tym. Inicjatywa należy do Boga, a dla nas formuła jest prosta. Ból, który po ludzku można usunąć, należy zwalczać; to dotyczy przede wszystkim cierpień fizycznych, i nie na próżno napisano: Szanuj lekarza..., bo i jego Pan stworzył (Syr 38,1). Pan stworzył i środki zaradcze, i wiedzę medyczną; i nie należy odrzucać tego, co można przyjąć z dziękczynieniem (por. 1 Tm 4,4). Podobnie i w innych dziedzinach życia. Ale ból, którego usunąć nie mogę, nie będąc moją inicjatywą, może, i powinien być przyjęty jako inicjatywa Boga. Niech więc boli na chwałę Bożą. Właśnie na Bożą, nie na moją; bez ostentacji, bez robienia z niego cokołu do próżnej chwały. Bóg widzi w ukryciu (Mt 6,4). Czy jecie, czy pijecie — czy cierpicie — wszystko na chwałę Bożą czyńcie (por. 1 Kor 10,31). AMEN na ból.

Ale Bóg wchodzi w nasze życie nie tylko przez ból. Wchodzi także przez radość. Sam Chrystus, chociaż jako Bóg Syn trwa w nieustannej radości Ojca, jako człowiek, podległy prawom ludzkiej psychiki, miewał momenty szczególnej radości tak samo, jak momenty szczególnego smutku. Jeden z nich mamy opisany w Ewangelii dość dokładnie, kiedy to Jezus rozradował się w Duchu Świętym i rzekł: Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom. Tak, Ojcze, gdyż takie było Twoje upodobanie. Ojciec mój przekazał Mi wszystko. Nikt też nie wie, kim jest Syn, tylko Ojciec; ani kim jest Ojciec, tylko Syn i ten, komu Syn zechce objawić. Potem zwrócił się do samych uczniów i rzekł: Szczęśliwe oczy, które widzą to, co wy widzicie. Bo powiadam wam: Wielu proroków i królów pragnęło ujrzeć to, co wy widzicie, a nie ujrzeli, i usłyszeć, co słyszycie, a nie usłyszeli (Łk 10,21—24). Ten epizod zawiera bardzo ważne dla nas pouczenia. Po pierwsze, radość, która z taka mocą ogarnęła człowieczeństwo Jezusa, to radość w Duchu Świętym, czyli ta sama radość Miłości trynitarnej, uwielbienia Ojca, która jest treścią życia Syna Bożego. I tam, w Trójcy Świętej, jest to może uwielbienie tych doskonałości Ojca, o których my nawet nie wiemy, ani nie umielibyśmy ich nazwać. Tym razem jednak, przeżywana tu na ziemi, z perspektywy człowieczej, jest to przede wszystkim radość ze sprawiedliwości Ojca, z Jego wyższości nad ziemskie względy i nad ziemskie podziały między ludźmi. Dalej, jest to zachwyt nad faktem, że ten niewyobrażalnie doskonały Ojciec rzeczywiście rządzi światem, według swojej woli: takie było Twoje upodobanie. I wreszcie, zachwyt nad tym, że Ojciec, który całego siebie daje i objawia Synowi, zechciał rozszerzyć to objawienie, to widzenie uszczęśliwiające, także na ludzi. A Syn właśnie pracuje nad tym, żeby oni zechcieli i potrafili to objawienie przyjąć. Stąd końcowe pouczenie: Doceńcie tę niewyobrażalną możliwość i łaskę. Ona streszcza całą świadomą, półświadomą i nieświadomą tęsknotę ludzkości, stworzonej przecież właśnie dla otrzymania takiego dziedzictwa. Dawno już ludzkość o tym zapomniała, a jednak tęskni nadal. Ileż jest, choćby w mitach greckich, opowieści o bogach zstępujących między ludzi. Ileż jest tej tęsknoty u proroków Izraela. Bo nie w tym tylko łaska, żeście chodzili przez kilka lat za cudotwórcą, z którym wciąż jeszcze łączycie nadzieje polityczne, żeście oglądali cuda i słuchali przypowieści, które wciąż jeszcze przez pół tylko rozumiecie. Łaska nad łaskami, radość nad radościami jest w usynowieniu przez udzielenie Ducha Świętego. Więc przyjmijcie to, co dostajecie w ręce zupełnie niezasłużenie i na pewno nie tylko dla siebie. Przyjmijcie. Powiedzcie AMEN.

Czy trzeba się specjalnie zachęcać do tego, żeby na radość Bożą odpowiadać AMEN? Okazuje się, że tak. My, mali ludzie, boimy się wielkiej radości, i właściwie słusznie: ona rozsadza. Św. Franciszek z Asyżu doświadczył czegoś takiego, kiedy w widzeniu słuchał muzyki anioła, grającego na skrzypcach, ale tylko na jednej strunie; radość stąd płynęła taka, że Franciszkowi wydawało się, że gdyby anioł musnął smyczkiem kilka strun, to on by już z nadmiaru radości musiał umrzeć. Na szczęście dla nas, widzeń nie miewamy, i ta radość w Bogu, której możemy doświadczyć, jest przykrojona i przyćmiona do możliwości naszego odbioru. I rozstawiona na naszych drogach odpowiednio rzadko: jak drogowskazy, nie jak słupki od kilometrów. Ale kiedy przychodzi, trzeba ją przyjąć jak dziecko: ufnie, całym sercem i bez wymówek z jednej strony (Nie zasługuję...), a bez stawiania żądań z drugiej (Odtąd już musisz zawsze...). Przyjąć to, co Bóg daje, i wtedy, kiedy daje, i tak, jak to daje. Kto nie przyjmie Królestwa Bożego jak dziecko, nie wejdzie do niego (Łk 18,17). To nie miejsce dla żadnych własnych pomysłów.

Ale ta sama zasada dotyczy także tych radości małych, codziennych, przemijających, które są oczywiście przyporządkowane naczelnej radości naszego życia, ale dotyczą rzeczy wprost z nią nie związanych. Jest ich mnóstwo, zaczynając od czyjegoś uśmiechu, przez piękno świata (choćby deszcz na szybie) i piękno myśli ludzkiej (lektura), aż po świeży wiatr, odczuwany na twarzy, albo smak odczuwany językiem. Przyporządkowane zaś są w tym sensie, że powinny do niej prowadzić, jej służyć; a już zwłaszcza nie mogą przeciw niej występować. Jeżeli dla zdobycia czyjegoś uśmiechu kłamię, albo dla zdobycia przysmaku kradnę, to stawiam małą radość powyżej tej jedynej prawdziwej i znieważam Boga, Dawcę wszelkiej radości. To dlatego mnisi od wieków starali się raczej zrezygnować z wszelkich drobnych radości, żeby się im nie dać opanować i pociągnąć do grzechu. Ale jeżeli przyjmuję te drobne radości tak, jak są dawane, i wtedy, kiedy są dawane — to uczę się rozpoznawać w nich uśmiech Boży i moje serce zwraca się ku Dawcy. To On rozstrzyga, kiedy mam otrzymać taką radość, a kiedy mam się bez niej obejść — jedno i drugie dla Niego i w łączności z Nim. Bez łapczywości i chciwości z jednej strony, ale i bez dumnej pogardy z drugiej. Ponieważ wszystko, co Bóg stworzył, jest dobre, i niczego, co jest spożywane z dziękczynieniem, nie należy odrzucać (1 Tm 4,4). Przekleństwem naszej kultury jest romantyczne cierpiętnictwo, ta obrzydliwa karykatura kultu Męki Pańskiej; kult cierpienia pojmowanego jako wzniosły wyróżnik i demonstrowanego jak znak wyższej kasty. Wciąż wylicza się swoje udręki, i mówi się o kimś z pogardą „Ten, to ma dobrze”. Pamiętam, że w czasach naszej młodości Słoń [pseudonim jednej z mniszek] i ja, nie chcąc przyjąć takiej postawy, umówiłyśmy się, że będziemy do siebie wzajemnie mówić „Tobie to dobrze” — i należało odpowiedzieć: „Tak, mnie jest bardzo dobrze”. Mieszkałyśmy wtedy razem i miałyśmy mnóstwo okazji do tego ćwiczenia.

Wszyscy znamy pokusę wyliczania swoich krzywd. Z tym trzeba walczyć: W SOBIE. A nie ma lepszej metody walki niż uczyć się robić rzecz przeciwną: dziękować Bogu za konkretne radości. AMEN na te małe radości, które w ten sposób uczymy się dostrzegać. Uczymy się wdzięczności, bo jest za co. Dawno już powiedziano, że organizm, w którym choroba przeważa nad zdrowiem, ból nad radością, umiera. Jeśli więc nadal żyjemy, to widać, że jednak zdrowie i radość w nas przeważa, prosty rachunek; ale w takim razie gdzie nasza wdzięczność za tę radość, gdzie nasze AMEN?

Fragment książki „Amen. Rekolekcje”

Małgorzata (Anna) Borkowska OSB, ur. w 1939 r., benedyktynka, historyk życia zakonnego, tłumaczka. Studiowała filologię polską i filozofię na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, oraz teologię na KUL-u, gdzie w roku 2011 otrzymała tytuł doktora "honoris causa". Autorka wielu prac teologicznych i historycznych, felietonistka. Napisała m.in. nagrodzoną (KLIO) w 1997 roku monografię „Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII do końca XVIII wieku”. Wielką popularność zyskała wydając „Oślicę Balaama. Apel do duchownych panów” (2018). Obecnie wygłasza konferencje w ramach Weekendowych Rekolekcji Benedyktyńskich w Opactwie w Żarnowcu na Pomorzu, w którym pełni funkcję przeoryszy.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama