Celem modlitwy nie jest osiąganie czegokolwiek, podliczanie punktów, zaliczanie etapów. Celem modlitwy nie jest nawet świadomość, żeśmy się dobrze modlili. Celem modlitwy jest Bóg i nasze staranie o wzrost miłości do Niego.
Szedł indyk ulicą Wolską.
– Czy umie pan mówić po polsku?
– Nie umiem. – A po jakiemu?
– Po indyczemu, po kurzemu, a jeszcze po gęsiemu i po kaczemu…
Całej rozmowy nie pamiętam, to już było ponad siedemdziesiąt lat temu… Ale w każdym razie kończyło się tak:
– A wysoko mieszka pan indyk?
– Na piątym piętrze bez windy!
– Tak wysoko! Mój Boże! To pewnie na obiad pan zdążyć nie może?
– No właśnie. A w domu zamieszanie, wszyscy zaczynają narzekać, towarzystwo do stołu zasiadło…
– A czy muszą na pana czekać?
– Także pytanie! Przecież to nie ja będę jadł, tylko mnie się będzie jadło.
Nie zwariowałam, nie. Tylko mnie w dzieciństwie karmiono wierszami Brzechwy, ten umiałam na pamięć, zanim jeszcze mogłam dobrze go wymówić; zaraz się okaże, po co go cytuję.
Mamy mówić o modlitwie. Modlitwa to świadoma postawa wobec Boga.
Modlitwa nie jest jedną z wielu czynności, jedną z wielu praktyk, do której zabieramy się osobno, po kolei. Trzeba oczywiście mieć na nią czas osobny, inaczej przepadnie; ale ten czas osobny jest po to, żeby modlitwa mogła rozciągnąć się na całe życie, żeby stawała się naszą wewnętrzną postawą, naturalną jak oddech i konieczną jak oddech: Czy jecie, czy pijecie, czy cokolwiek innego czynicie, wszystko na chwałę Bożą czyńcie. Modlitwa kształtuje życie i wyraża życie.
Są ludzie, którzy usiłują rozwinąć w sobie życie modlitwy mniej więcej tak, jak można próbować rozwijać w sobie jakąś pożądaną cechę, na przykład krzepę fizyczną albo silną wolę. W takim wypadku „JA” jestem w centrum uwagi, moja korzyść, moje udoskonalenie, moje uspokojenie, moje zdrowie fizyczne albo duchowe, moja duchowa przyjemność. Taki (jak mówi Nicholl) duchowy lukier na torcie ziemskiego sukcesu. Ale to nie jest modlitwa; albo może i jest, ale do siebie samego. Istotą prawdziwej modlitwy jest zwrot mojego „ja” do TY, i to TY niewidzialnego. I nie chodzi o to, żeby coś osiągnąć, coś dla siebie uzyskać, tylko odwrotnie: żeby się oddać. Do pełnej dyspozycji, na przepadłe.
Jeżeli ktoś chce się naprawdę modlić, niech zapomni o takich celach czy ideałach, jak „wyrażanie siebie”, „realizowanie siebie”. Bo jeżeli będzie w życiu dążył do realizowania siebie, i koncentrował się na sobie, a na modlitwie próbował skoncentrować się na Bogu, będzie rozdarty i długo w takim rozdarciu nie wytrwa: będzie nadal krążył sam wokół siebie i w końcu przestanie się modlić, nawet choćby mu się wydawało, że nie przestał. To nie znaczy, że każdy musi dla umożliwienia sobie modlitwy zmieniać natychmiast cały tryb życia, zawód i stan: ale że każdy musi, dla umożliwienia sobie modlitwy, zmienić intencję, w jakiej pracuje. Dla Boga, nie dla siebie ani dla swojej „realizacji”.
Ktoś mnie kiedyś zapytał, w jaki sposób zakonnica może zrealizować siebie w klasztorze. Odpowiedziałam, że nie po to tu przyszła. Jeżeli zaufa miłości Boga i podda się Jego prowadzeniu, zrealizuje – nie „siebie”, ale coś o wiele ważniejszego: swoje powołanie, swój, od Boga dany, kształt miłości do Niego. Jeżeli jednak będzie z góry stawiać warunki, określać sama, co mianowicie chce robić i jak siebie realizować, to spędzi całe życie na wykłócaniu się: z Bogiem na modlitwie, a z przełożonymi poza chórem; i jedyne, co ostatecznie osiągnie, to choroba nerwowa: jej własna i paru osób z otoczenia. Bóg nie ma obowiązku uwzględniać naszych gustów. Ileż jest takich wypadków! Chciała zakonnica jechać na misje, a wylądowała na wózku inwalidzkim. Chciał mnich być pustelnikiem, a zrobili go w klasztorze szafarzem. Albo właśnie chciał być szafarzem, organizatorem – takie talenty! – a zrobili go katechetą. Ale Bogu nie stawia się warunków. Bogu trzeba zaufać w ciemno; inaczej modlitwy nie będzie.
Mutatis mutandis, to się stosuje także do wszystkich chrześcijan. Bóg chce od nas modlitwy tam i w takich warunkach, w takich okolicznościach, w takich wydarzeniach, w jakich nas stawia; nie w takich, w jakich my akurat mamy ochotę się znaleźć. Te pierwsze są rzeczywistością, te drugie fantazją. Nie ma sensu próbować żyć w oparach fantazji, a z Bożą rzeczywistością się rozmijać. To, co dziś nazywają wirtualną rzeczywistością, ma wartość tylko o tyle, o ile coś mówi o rzeczywistości prawdziwej, Bożej, i jakoś nas wobec niej ustawia. Na tej zasadzie działa wszelka baśń czy powieść: wspaniały środek wyrazu, jeśli jest środkiem wyrazu, ale anty–modlitwa, jeśli jest ucieczką od rzeczywistości. Bo nasze życie i nasze zbawienie są tutaj, w tej rzeczywistości, danej nam jako nasze poletko do uprawiania, tak jak Adam dostał do uprawiania ogród Eden. I nie ma sensu próbować modlić się rzeczywistością, której nie ma, zamiast tą, która jest.
Jakie są narzędzia modlitwy? Cała ja, cała moja osobowość, wszystkie elementy mojego człowieczeństwa; moje życie emocjonalne i moje władze poznawcze, i moje życie osobiste, i zawodowe, wszystko. Wszystko, co jest mną, jest podmiotem działającym w kontakcie z Bogiem.
Jakie jest tworzywo modlitwy? Wszystko, co jest, jest tworzywem naszej modlitwy, bo jest przedmiotem naszego kontaktu z Bogiem.
A więc, po pierwsze i najważniejsze, jest nim On sam: to, co On nam objawia o sobie. Poznawanie tego jest przepięknym rodzajem modlitwy. To przede wszystkim po to Bóg dał nam umysł, rozum, władze poznawcze – jakkolwiek to nazwiemy – żebyśmy Jego poznawali, na tyle, na ile to dla nas możliwe już tutaj. Są ludzie, którzy uważają, że Bóg ma obowiązek napełniać nas na modlitwie wiedzą, kontemplacją wlaną, i że wobec tego marnowaliby czas, studiując teologię. Ale Bóg takiego obowiązku nie ma, ani nie robi tego na zawołanie – poczekajcie z kontemplacją, aż będziecie w niebie – toteż te dusze marnują, ale nie czas, tylko dane sobie przez Boga zdolności, których gotowe są używać do wszystkich spraw ziemskich i przemijających, tylko nie do tego, do czego przede wszystkim zostały stworzone. Zawsze łatwiej jest czekać na mannę z nieba, niż uprawiać zboże; ale Chrystus nie mannę, tylko właśnie pszenicę zrobił materią do Eucharystii: owoc ziemi i pracy rąk ludzkich. I wmawiając sobie, że nam manna leci, można się z Eucharystią rozminąć; podobnie jak z możliwością czytania w językach obcych rozmijają się te zacne dusze, którym się nie chce uczyć się słówek, a wolą czekać na dar „mówienia językami”.
Drugim tworzywem naszej modlitwy jest nasze życie, okoliczności, potrzeby. Czasem pędzi to wszystko tak szybko, że nie ma czasu na nic więcej, tylko pokazywać to Panu. Czy bez naszego pokazywania nie widzi? Widzi oczywiście, ale lepiej jest, jeśli patrzymy razem.
Dużo się mówi o metodach modlitwy. Jest ich mnóstwo, i są dobre, każda w swojej porze i w swoim – nazwijmy to – krajobrazie; byleby tylko w żadnej nie utkwić tak, jakby metoda była ważniejsza od modlitwy, droga od celu, dążenie do Boga od Boga. Każdą po jakimś czasie zostawiamy za sobą, jak ptaszek zostawia za sobą skorupkę jajka, z którego się wykluł. Jedyną trwałą metodą modlitwy jest intencja modlitwy.
Co można przez modlitwę osiągnąć? Nic. Celem modlitwy nie jest osiąganie czegokolwiek, podliczanie punktów, zaliczanie etapów. Celem modlitwy nie jest nawet świadomość, żeśmy się dobrze modlili. Bóg sam jeden wie, w czym jest więcej Jego chwały: w naszych kulawych intencjach, czy w naszych koślawych osiągnięciach? Celem modlitwy jest Bóg i nasze staranie o wzrost miłości do Niego. Tu właśnie wchodzi nam ten indyk: nie ja będę jadł, tylko siebie mam ofiarować. W całości, na przepadłe.
Kiedy się dowiemy, czyśmy się naprawdę modlili? Po śmierci, ale tam to już nie będzie ważne: Bóg zajmie całą naszą zachwyconą uwagę i nie będziemy jej marnować na siebie i swoje osiągnięcia.
Bo tu na ziemi nasza modlitwa, im jest intensywniejsza, tym bardziej się obija, siniaczy i rani o Bożą niewidzialność. Wydaje się nam: nicość, pustka, nic uchwytnego. To samo mogłaby powiedzieć mrówka, wędrująca po ludzkiej dłoni i widząca z niej tylko coś około centymetra kwadratowego. Jest tylko jedna, kapitalna różnica: mrówkę człowiek strząsa, a człowieka Bóg prowadzi, aż w końcu doprowadzi tam, gdzie poznanie Go będzie już możliwe. Twarzą w twarz.
Tekst pierwotnie ukazał się w czasopiśmie „Benedictus”, który prowadzony jest przez oblatów benedyktyńskich.
Małgorzata (Anna) Borkowska OSB, ur. w 1939 r., benedyktynka, historyk życia zakonnego, tłumaczka. Studiowała filologię polską i filozofię na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, oraz teologię na KUL-u, gdzie w roku 2011 otrzymała tytuł doktora honoris causa. Autorka wielu prac teologicznych i historycznych, felietonistka. Napisała m.in. nagrodzoną (KLIO) w 1997 roku monografię „Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII do końca XVIII wieku”. Wielką popularność zyskała wydając „Oślicę Balaama. Apel do duchownych panów” (2018). Obecnie wygłasza konferencje w ramach Weekendowych Rekolekcji Benedyktyńskich w Opactwie w Żarnowcu na Pomorzu, w którym pełni funkcję przeoryszy.