Droga do prawdziwego "ja" prowadzi przez radykalną transformację przypominającą Zmartwychwstanie Jezusa.
|
Richard Rohr
NIEŚMIERTELNY DIAMENT W poszukiwaniu prawdziwego ja
|
|
źródło: photogenica
Tu, wysoko, wszystko jest bardzo proste: porzuć wszystko, co wiesz. Wejdź na zimny płaskowyż, zmów starą modlitwę dzikiej miłości, otwórz szeroko ramiona. Ci, którzy przychodzą z pustymi rękami, będą zdziwieni, wpatrując się w jezioro, tam, w zimnym świetle, odbijającym czysty śnieg, prawdziwy kształt twojej własnej twarzy. DAVID WHYTE, TILICHO LAKE
Konserwatyści szukają prawdy absolutnej; liberałowie czegoś „realnego” i autentycznego. Żony szukają takiego małżeństwa, które będzie trwać, „póki śmierć nas nie rozłączy”. Wierni szukają Boga, który nigdy ich nie zawiedzie; uczeni szukają uniwersalnych formuł. Wszyscy chcą odnaleźć to samo. Wszyscy szukamy nieśmiertelnego diamentu: czegoś, na czym bez reszty możemy polegać, czegoś niezapomnianego, lśniącego niezmiennym blaskiem. Wszyscy dostali to samo zaproszenie, tę samą ofertę zawartą w bardzo krótkim drugim Liście św. Jana. Pisze on o prawdzie, która „w nas trwa i pozostanie z nami na wieki” (2 J 2). Jednak większość z nas prawie nic o niej nie wie; naszą sytuację trafnie opisuje św. Augustyn, przyznając w Wyznaniach: „Późno Cię umiłowałem, Piękności tak dawna a tak nowa, późno Cię umiłowałem. W głębi duszy byłaś, a ja się po świecie błąkałem i tam szukałem Ciebie [...]”12.
W końcu dajemy za wygraną, a może nawet nie próbujemy szukać; zamiast dążyć do prawdy, cofamy się w siebie, jakbyśmy chcieli powiedzieć, że sami będziemy dla siebie punktem odniesienia. Na tym polega najpowszechniejszy problem indywidualizmu i egocentryzmu, które nie mogą obyć się bez siebie nawzajem. Odchodzimy i zamykamy się w sobie, wciąż powracając do naszego ego (naszego małego, fałszywego „ja”), gdyż tylko ono jest nam znane. Powszechne jest tego rodzaju rutynowe działanie, choć zazwyczaj podejmujemy je nieświadomie. Mimo to okazuje się często dominujące i — w zależności od tego, jak daleko „odeszliśmy” — uniemożliwia nam w mniejszym bądź większym stopniu przeżywanie najważniejszych przejawów życia, takich jak małżeństwo, trwałe przyjaźnie, ważne zobowiązania. A jednak to zamknięcie się w swoim prywatnym ego jest czymś absolutnie słusznym, stanowiąc zarazem straszliwy błąd. Chciałbym tego dowieść na kartach tej książki.
Słusznie zwracamy się ku sobie samym: inaczej zatracilibyśmy się w zewnętrznej przestrzeni, w której wirują krzywe zwierciadła; o tym właśnie mówi św. Augustyn. Należy jednak zadać pytanie: ku któremu „sobie”? Posługuję się rozróżnieniem pomiędzy prawdziwym i fałszywym „ja”, pomagającym w wielu przypadkach właściwie opisać sytuację. Dobre i konieczne jest skupienie się na prawdziwym „ja”; natomiast koncentracja na „ja” fałszywym — długotrwała lub, co gorsza, niezmienna — oznacza katastrofę. Ponieważ nasze prawdziwe oraz fałszywe „ja” odczuwamy jako własne, musi zaistnieć niebezpieczeństwo ich pomylenia. Zwracając się ku prawdziwemu „ja”, skupiamy się na tym, co istotne i prawdziwe; skupiając się na „ja” fałszywym, egocentrycznie koncentrujemy się na „sobie”, i to stanowi istotę problemu.
Dlatego Jezus, podobnie jak większość wielkich mistrzów duchowych, bardzo wyraźnie zaznacza, że istnieje „ja”, które mamy odnaleźć, oraz „ja”, które musimy porzucić, wręcz go się „zaprzeć” (Mk 8, 35; Mt 10, 39; 16, 25; Łk 9, 24; J 12, 26). Bezkompromisowy jest w tej zasadniczej kwestii buddyzm — radykalna szczerość tej religii fascynuje wielu ludzi.
O istnieniu dwóch „ja” dość powszechnie mówi wieczysta tradycja. Istotne jest, jak definiujemy różnicę. Ci, którzy przeczą istnieniu świętego początku wszechświata („Boga”), nie mogą mówić, że coś jest „prawdziwe”; muszą, szukając autorytatywnej miary, odwoływać się do psychologii, filozofii i norm kulturowych. Owa miara jest dobra — ale w zakresie, do którego się ogranicza. Osoby deklarujące wiarę w Boga nie chcą zazwyczaj uznać, że już są dziećmi Bożymi (1 J 3, 1), i szukają własnych, arbitralnie wybranych „skakanek”, które też niekiedy znajdują, o ile są dostatecznie uczciwi. A wtedy ochoczo przez nie skaczą. Mamy wówczas do czynienia z sytuacją, w której miarą staje się nasze płynne „ja” moralne i wszelka Miara absolutna znów ginie nam z oczu. Można odnieść wrażenie, że fałszywe „ja” woli odnieść parę drobnych „sukcesów”, niż pozwolić zwyciężyć Bogu we wszystkim i we wszystkich. Takie oto smutne wnioski nasuwają mi się po latach praktyki duszpasterskiej prowadzonej w wielu kościołach i na wielu kontynentach; ich sens trafnie oddaje tekst biblijny, którego wymowę zniekształca większość kaznodziei i tłumaczy: „Wszystkich was powołuję, lecz tylko niewielu z was pozwala mi się wybrać” (Mt 22, 14 — tłum. aut.)13.
Temu, co różni obie jaźnie, będziemy się przyglądać na wiele sposobów. Wzorując się na perypatetyckiej metodzie Sokratesa, proponuję snuć rozważania, „spacerując”. Dzięki terminom odpowiadającym współczesnej umysłowości uformowanej przez psychologię poszukiwanie duszy nabrało w naszych czasach nowego, klarowniejszego sensu. Możemy teraz nazwać fałszywe „ja” naszym małym „ja” lub ego, a prawdziwe „ja” — duszą. Gdy lepiej zrozumiemy pojęcie prawdziwego „ja” — nasza duchowość skupi się na swym pierwszym, najważniejszym celu, przez co zyskamy dostęp do najskuteczniejszych wskazówek psychologicznych i duchowych. Bardzo lubię mówić ludziom: „Właśnie zaoszczędziliście dziesięć tysięcy dolarów, które kosztowałyby was już niepotrzebne wizyty u terapeutów”. Dlaczego? Bo odnajdując prawdziwe „ja”, odnajdziemy absolutny punkt odniesienia, który znajduje się całkowicie w nas, a zarazem zupełnie poza nami. Dusza odkryje i przyswoi sobie wielką prawdę, na której będzie mogła odtąd polegać. „Moim najgłębszym «ja» jest Bóg!”, krzyczała, biegnąc ulicami miasta, św. Katarzyna z Genui; podobnym odkryciem dzielili się niegdyś ze współmieszkańcami Kolosów ci, którzy wołali do Żydów i pogan: „Tajemnicą jest Chrystus w was — nadzieja chwały!” (Kol 1, 27 — tłum. aut.).
Zdrowy autorytet wewnętrzny prawdziwego „ja” można teraz zrównoważyć gorzkim obiektywizmem zewnętrznego autorytetu Pisma Świętego i dojrzałej Tradycji. Inaczej mówiąc, nasze doświadczenia nie są wyłącznie naszymi doświadczeniami. W ten sposób możemy się upewnić, że nie popadliśmy w obłęd. To, że Bóg jest jednocześnie całkowicie we mnie i całkowicie poza mną, stanowi w moim przekonaniu rzadko osiągany w większości religii stan doskonale wyważonej równowagi. Prawo wyryte zostało zarówno na kamiennych tablicach (Wj 31, 18), jak i w naszych sercach (Pwt 29, 12—14), a stare przymierze słusznie przemieniło się w nowe (Jr 31, 31—34), jak je rozumieli i przeżywali święci Żydzi. Ów idealny stan równowagi objawiony w Biblii żydowskiej w pełni ucieleśnia Jezus. Pamiętajmy, że Jezus nie był „chrześcijaninem”!
Osoby, które osiągają tego rodzaju integralność, cechuje ogólna równowaga. Dążą one do pomyślnego obrotu spraw, w przeciwieństwie do konformistów oraz, z drugiej strony, wiecznych buntowników. Jedni i drudzy mają o wszystkim własne zdanie i nie zważają na to, co podpowiada im mądrość. Przypomnijmy sobie postać nieszczęsnego Galileusza, który, zmuszony przez Kościół do wyparcia się poglądu, że Ziemia krąży wokół Słońca, powiedział spokojnie przed śmiercią: „A jednak się kręci!”. Galileusz umiał w swej mądrości przetrwać w systemie totalitarnym, a dziś, oczyszczony z zarzutów przez współczesnych papieży, triumfuje i trwa w naszej pamięci jako ojciec nowoczesnej nauki. Jesteśmy jednocześnie Ciałem Chrystusa i ledwie jedną z jego części. Stanowimy zarazem centrum świata i tkwimy na jego obrzeżach; jak mówi św. Bonawentura, „środek jest teraz wszędzie, nigdzie zaś nie ma obwodu”.
Nasze osobiste doświadczenie bycia wybranym pozwala przekazać je innym, co poświadczają Izajasz i św. Paweł (Iz 2, 1 — 5, 56; Rz 11, 16n). Wiara oparta na zewnętrznych formach duchowości skłania nas do mówienia: „tylko tu”, „tylko tam”, podczas gdy autentyczne poznanie wewnętrzne podpowiada słowa: „zawsze i wszędzie”. Zaczynamy od poczucia elitarności, kończymy zaś jako egalitaryści. Ken Wilber słusznie dopowiada w tym miejscu: „zawsze!”. Co darmo otrzymaliśmy, darmo dajemy (Mt 10, 8). Zewnętrzny autorytet objawił nam naszą wyjątkowość (tylko tak mogliśmy wyruszyć w drogę), lecz już dojrzały autorytet wewnętrzny pozwala dostrzec, że wyjątkowi i niepowtarzalni jesteśmy wszyscy. Faktem jest jednak, że możemy to zrozumieć dopiero dzięki dojrzałości drugiej połowy życia. Młodzi gorliwcy żyją w przekonaniu, że wyjątkowość ogranicza się wyłącznie do nich14.
Gwarantuję, że odkrycie prawdziwego „ja” to przeżycie porównywalne ze zrzuceniem z siebie wielotonowego ciężaru. Nie musimy już konstruować, chronić ani lansować wyidealizowanego obrazu siebie. Życie w prawdziwym „ja”, choć nigdy nie udaje się nam w nim wytrwać dwadzieścia cztery godziny na dobę, jest znacznie szczęśliwsze. Raz odkryte, staje się sferą, do której zawsze możemy powrócić. Odnajdujemy wreszcie alternatywę dla naszego fałszywego „ja”. Jak Jakub budzimy się ze snu, dołączając do chóru mistyków wszystkich epok: „cały czas tu byłeś, a ja nie wiedziałem” (Rdz 28, 16 — tłum. aut.). Jakub wylewa oliwę na kamień, który służył mu za wezgłowie, gdy miał widzenie podczas snu, i nazywa to miejsce Betel, to jest „Dom Boży i brama nieba” (Rdz 28, 17—18) 15. Następnie zabiera ze sobą tę obecność we wszystkie miejsca, do których się udaje. Bramie nieba przypisane jest najpierw jedno określone miejsce; potem nosimy ją ze sobą, aż wreszcie odnajdujemy wszędzie. Na tym polega rozwój życia duchowego.
12 Augustyn z Hippony, Wyznania, X, 27, przeł. Z. Kubiak, Pax, Warszawa 1992, s. 312.
13 Ten fragment Ewangelii — Mt 22, 14 — choć występuje tylko w jednym miejscu, doczekał się różnych okropnych (a wręcz przerażających!) interpretacji, formujących ekskluzywny model nauk Jezusa, kierowanych jakoby tylko do nielicznego grona wybranych. Większość badaczy uważa, że wersy 11—14 niemal na pewno zostały dodane do inkluzyjnej przypowieści przez późniejszego kopistę, któremu nie spodobała się wcześniejsza, jednoznaczna treść wersów 9—10. Stworzył więc idiotyczny mit o stroju weselnym, który z „płaczem i zgrzytaniem zębów” próbowały zrozumieć całe pokolenia, nie pojmując tej tajemniczej perykopy. Niewątpliwie bliższa pierwotnej wypowiedzi inkluzyjnego Jezusa jest wersja Łukasza (Łk 14, 15—24). Jakąż mogę mieć nadzieję, jeśli nie zaliczam się do „wybranych”? W Ewangelii, tak jak w życiu, kryje się jakaś anty-Ewangelia. Nawet samo powołanie skierowane jest tu nie do wszystkich, lecz do „wielu”, co prawdopodobnie tłumaczy się tym, że Ewangelia według św. Mateusza adresowana była do Żydów. Mimo to w słowach tej przypowieści pobrzmiewa pierwotna intencja inkluzyjnego Jezusa.
14 Richard Rohr, Spadać w górę, przeł. B. Majczyna, współpr. E. Zamorska-Przyłuska, Wydawnictwo WAM, Kraków 2013. W książce tej formułuję tezę, że życie dzieli się na dwie połowy, którym towarzyszą różne cele. Jeśli w pierwszym okresie życia otrzymujemy pewien „ładunek” treści (traktowany jako całość), później stajemy się gotowi na przyjęcie już samych treści zawartych w owym ładunku.
15 Wyjaśnienie symboliki namaszczenia oliwą pewnie nie zmieści się w ramach przypisu; mimo to spróbuję. Symbolika namaszczenia obecna jest w imieniu Chrystusa (które znaczy: „Pomazaniec”) i wskazuje na zespolenie materii z Duchem. Tęsknota Żydów za Pomazańcem (Mesjaszem) jest czymś absolutnie właściwym, a nawet uniwersalnym. Dopiero później zaczęto odnosić ją do Jezusa z Nazaretu, który stał się dla chrześcijan żywym ucieleśnieniem prawdziwego „ja”, w którym współistnieją ze sobą rzeczywistość boska i ludzka. Wszystko to zaczęło się od Jakuba i jego kamienia, epifanii, która wzniosła drabinę pomiędzy niebem a ziemią. Tam, gdzie dostrzeżemy ów „kamień”, odnajdziemy początek odwiecznego misterium Chrystusa — odnajdziemy Mesjasza.