W niedzielę przykładny katolik, w tygodniu bezwzględny kapitalista - czy tak musi wyglądać polski biznesmen? Roman Kluska udowadnia, że nie!
Z Romanem Kluską, założycielem firmy „Optimus”, a obecnie hodowcą owiec, producentem i propagatorem zdrowej żywności, laureatem tegorocznej Nagrody im. bp. Romana Andrzejewskiego rozmawia Łukasz Kaźmierczak
Nurtuje mnie od dawna pewna kwestia — z czego bierze się taki dramatyczny rozziew wśród polskich biznesmenów: w niedzielę przykładni katolicy, w dzień powszedni bezwzględni kapitaliści.
Nie, to nieprawda. Tak jest tylko w filmach i w świecie mediów — czyli w całym tym otaczającym nas matriksie — ale nie w rzeczywistości. Rzeczywistość to ludzie — jedni lepsi, drudzy gorsi, jedni słabsi, inni silniejsi, jedni bardziej podatni na pokusy, inni mniej. Tego nie można generalizować.
Natomiast media rzeczywiście lansują taki swoisty wzorzec donikąd. I to jest moim zdaniem tragiczne, bo niektórzy ludzie o słabym charakterze poddają się tej manipulacji, stając się takimi właśnie biznesmenami według medialnego wzorca, czy też może raczej antywzorca.
Proszę zresztą zauważyć, że na przełomie lat 80. i 90., a więc na początku naszej drogi ku nowej rzeczywistości gospodarczej, tego typu ludzi prawie w ogóle nie było. No, ale wtedy media nie kreowały jeszcze owego fatalnego wzorca biznesmena-wyzyskiwacza.
Za to dzisiaj w medialnym przekazie króluje właśnie ktoś na wzór demonicznego Gordona Gekko z filmu Wall Street. I ludzie to kupują.
A na to wszystko nakłada się jeszcze wzorzec naszych współczesnych elit, ich sposobu dyskusji, wzajemnych relacji oraz niskich standardów etycznych: był przekręt, nie ma przekrętu, coś jest złe, a nagle staje się dobre, jedni są bezkarni, zaś innych za to samo się ściga. Ludzie patrzą na to wszystko, a potem przejmują te niskie standardy. Bo jakie elity, jaki parlament, jaka władza, takie też i całe życie społeczne. A zatem nie można wymagać od obywatela więcej, jeżeli inną miarką traktuje się władzę. Albo, co gorsza, władza inną miarką traktuje samą siebie.
Tymczasem Pan od wielu lat powtarza, że biznes oparty na etyce jest skuteczniejszy i przynosi większe zyski niż odwoływanie się jedynie do systemów i bezdusznych procedur.
Jestem głęboko przekonany, że tak właśnie jest. Odwołam się do moich doświadczeń z czasów działalności Optimusa. Pojechaliśmy kiedyś do Niemiec, do jednego z największych na świecie producentów komputerów. Zobaczyłem nowoczesną fabrykę, w pełni zautomatyzowaną, produkcja odbywała się niemal bez udziału człowieka, przy zastosowaniu najnowszych technologii. Pomyślałem sobie wówczas: nie mamy z nimi żadnych szans. Ale potem, kiedy wychodziłem z tej fabryki, spadła na mnie jakaś klatka. Byłem w szoku. Okazało się, że to zadziałał system zabezpieczenia przed kradzieżą, który losowo wybierał ludzi do kontroli. Szef tamtej firmy zaczął mnie najpierw przepraszać, a potem przyznał, że ponosi ona gigantyczne straty w związku z ciągłymi kradzieżami. I wtedy uświadomiłem sobie, że nasza firma jest od nich lepsza, bardziej konkurencyjna i bardziej wydajna. Bo u nas kradzieże praktycznie w ogóle się nie zdarzały. Tamtego dnia w pełni zrozumiałem, jak wielką przewagę ma firma budowana na etyce.
Porozmawiajmy zatem o zasadach kanonicznych. W pamięci utkwiło mi szczególnie jedno Pańskie zdanie: nigdy nie podnoś ręki na własną firmę.
Mówiłem także często, że ryba psuje się od głowy. Te dwie rzeczy łączą się ze sobą. Szacunek dla własności i elementarna uczciwość obowiązuje wszystkich: od prezesa do najniżej stojącego w hierarchii firmy pracownika.
Na początku moich podwładnych szokowało, że ilekroć kserowałem jakiś swój prywatny dokument na firmowej kserokopiarce, tylekroć prosiłem sekretarkę o wystawienie rachunku. „Jak to Panie Prezesie, przecież cała ta firma należy do Pana, może Pan kserować, ile się Panu podoba”. „Nie, proszę o rachunek” — powtarzałem uparcie. Tak samo postępowałem, kiedy żona jechała służbowym samochodem na zakupy do innego miasta — zawsze rozliczałem taki wyjazd z własnej kieszeni. Dzięki temu moi pracownicy nauczyli się szacunku dosłownie dla każdej kartki należącej do firmy. Bo jeżeli ten, który stoi na czele firmy, przestrzega pewnych zasad — niekoniecznie o nich mówi, ale całym swoim postępowaniem je wyraża — to nie wyobrażam sobie, żeby niżej usytuowani w hierarchii zarządzania pracownicy mieli ich nie przestrzegać.
Nie kusi Pana, żeby napisać jakiś podręcznik etyki chrześcijańskiej w biznesie? Z Pańskim nazwiskiem to byłby bestseller!
Tej sfery nie da się, ot tak, po prostu sprowadzić do kilku uniwersalnych punktów czy „złotych zasad”. Etyczne postępowanie zarówno w biznesie, jak i w życiu prywatnym oparte jest na całej palecie wartości, które wyznajemy jako katolicy. Natomiast istotna jest kwestia ich wagi, czyli ważności w danej sytuacji. Niektóre z tych zasad wydają mi się bardzo ważne, inne, choć zasadniczo istotne, są akurat nieco mniej znaczące dla sukcesu danego przedsiębiorstwa czy określonych procesów gospodarczych. Zawsze potrzebna jest więc pewna hierarchia wartości dostosowanych do konkretnych warunków działania.
Skoro więc opłaca się inwestować w etykę — a sukces Pańskiego Optimusa pokazuje, że tak jest bez wątpienia — to dlaczego tak mało firm decyduje się na podobny model zarządzania?
Firmy sięgają po dobre zasady. Tej etyki w firmach jest dużo więcej, niż się o tym mówi. Tylko że ta prawda jest niezbyt wygodna dla osób, które wyznaczają dzisiejsze standardy medialne. I dlatego owego etycznego oblicza się prawie w ogóle nie pokazuje, nie promuje, nie czyni z niego kanonu życia społecznego czy gospodarczego. Ale to przecież nie znaczy, że jego nie ma.
Robert Gwiazdowski powiedział kiedyś, że polskie państwo przypomina dżunglę, w której rolę roznoszących malarię komarów odgrywają urzędnicy, kontrolerzy skarbowi są jak skorpiony, a przepisy prawne gorsze od jadu żmij... To stwierdzenie pozostaje nadal aktualne?
Pyta pan czy „nadal”?! Z roku na rok jest coraz gorzej! Parlament uchwala wciąż setki nowych przepisów i regulacji prawnych: jeszcze bardziej drobiazgowych, jeszcze bardziej uciążliwych, jeszcze bardziej niepotrzebnych.
Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że brakuje pieniędzy na autostrady, na służbę zdrowia, na bezpieczeństwo, na lekarstwa, na ratowanie ludzi, a jednocześnie znajdują się środki na drobiazgowe pilnowanie rolnika. Sprawdza się nieustannie, czy aby czasami nie wyciął samowolnie jakiegoś drzewka na swoim pastwisku, albo czy nie posiał trawy zamiast zadeklarowanego wcześniej owsa. To przykłady bezpośrednio z życia wzięte. Albo jeszcze inna sytuacja: murarz się pomylił i wymurował zbyt wąski korytarz — zamiast metr dwadzieścia zrobił metr szesnaście. Przyszli kontrolerzy z laserowym miernikiem, przystawili go do ściany i zawyrokowali: zburzyć i wybudować wszystko od nowa.
Przecież to jest absurd!
Owszem, ale na absurdalne działania pieniądze zawsze się znajdą. A przecież takie drobiazgowe pilnowanie rolnika albo drobnego przedsiębiorcy pochłania bajońskie sumy.
Tymczasem, tylko w ciągu ostatnich czterech-pięciu lat przybyło w Polsce 100 tys. kontrolerów, bo o tyle zwiększyła się armia urzędników. Tempo zniewolenia jest więc naprawdę ogromne.
Zniewolenia?
Tak, zniewolenia. Wie pan, co mówią starzy rolnicy mieszkający w mojej wsi? „Panie, jest jak za okupacji. Panie, to samo prawo” — i tu zaczynają wymieniać. „Jeżeli za Hitlera ja zataiłem jakiegoś cielaka, to karę dali i cielaka też zabrali”. Czy dzisiaj jest inaczej? Nie. Czy mogę swobodnie hodować owce? Czy po wyhodowaniu mogę je swobodnie sprzedać ? Nie. Czy mogę bez przeszkód siać, zbierać, przechowywać bez coraz większej biurokracji? Nie. I oni mają rację — mamy dziś w Polsce prawo okupanta. Toczka w toczkę. Co więcej, państwo weszło w samonakręcającą się spiralę pilnowania i kontrolowania wszystkich i wszystkiego. Stało się państwem policyjnym, tonącym w absurdach. Dlaczego np. buduje się setki nowych fotoradarów? Czy nie lepiej byłoby wydać te pieniędze na budowę autostrad? Kierowcy jeździliby szybko, bezpiecznie, sprawnie i nikogo nie trzeba byłoby pilnować. A tak, pieniądze wyrzucone w błoto.
I pomyśleć, że te wszystkie pęta i kajdany stworzono w ciągu zaledwie 20 lat...
Kiedy ja zaczynałem jako przedsiębiorca, a było to w czasach reformy ministra Wilczka, obowiązywały w zasadzie trzy ustawy: przedwojenny kodeks handlowy, ustawa o podatku dochodowym oraz ustawa prawo celne. Plus jeszcze kodeks pracy. I to wszystko. Cztery dokumenty napisane jasnym i zrozumiałym językiem. To wystarczyło do prowadzenia całego biznesu. A dzisiaj?
...
Bardzo pięknie spuentował to Jan Paweł II w swojej książce Pamięć i tożsamość: „Jeżeli zaczniecie tak bez końca tworzyć prawo, wchodząc w miejsce i rolę Pana Boga, to niedługo pod piękną nazwą demokracji będziecie mieli kolejny system totalitarny”. Ojciec Święty przestrzegał kilkakrotnie: nie twórzcie takiego prawa, które pęta obywatela i ogranicza jego wolność.
Wina leży więc raczej po stronie przepisów niż konkretnych ludzi? Pan wspomina często, że spotkał na swojej drodze wielu uczciwych urzędników.
Oczywiście, gdyby nie porządni, uczciwi i ludzcy urzędnicy, to Polska nie miałaby dodatniego produktu krajowego, tylko PKB na poziomie na przykład minus dziesięć. Ich dobra wola i elastyczność pozwala bowiem jakoś cywilizować przynajmniej niektóre fatalne przepisy. Bez tego nie dałoby się w ogóle działać. I za to należą się wielu z nich specjalne podziękowania. Choć oczywiście nie wszystkim.
Całość wywiadu dostępna w wersji drukowanej Przewodnika Katolickiego
opr. mg/mg