Czy, kiedy i w jaki sposób odczujemy ekonomiczne skutki działań podejmowanych, by zapobiec rozprzestrzenianiu się koronawirusa?
Czy, kiedy i w jaki sposób odczujemy skutki działań podejmowanych, by zapobiec rozprzestrzenianiu się koronawirusa, mówi prof. Witold Orłowski, ekonomista, wykładowca Akademii Finansów i Biznesu Vistula.
Co możemy powiedzieć o kryzysie gospodarczym, który ma być efektem pandemii? On już jest czy dopiero nas czeka?
Trudno omawiać perspektywy kryzysu gospodarczego, nie mówiąc najpierw o kryzysie pandemicznym. Bo wbrew nadziejom i informacjom, które co jakiś czas się pojawiają, jesteśmy jeszcze bardzo daleko od końca pandemii. Nawet jeśli w pierwszych miesiącach 2021 r. pojawi się szczepionka, nie będzie ona powszechnie dostępna. Aby uniknąć trzeciej fali zachorowań, należałoby do marca zaszczepić kilka milionów Polaków. Do tego nie jesteśmy zapewne przygotowani, stąd musimy przyzwyczaić się do myśli, że przyjdzie nam żyć z koronawirusem jeszcze parę miesięcy, a może nawet rok. To z kolei niesie ryzyko kolejnych zamknięć gospodarki, np. na wiosnę.
Co do sytuacji gospodarczej, czekają nas na pewno opóźnione efekty tego, co już się stało, czyli zamknięcia gospodarki wiosną i teraz, częściowe, jesienią. Normalnie, kiedy gwałtownie spada produkcja, z czym mieliśmy do czynienia w drugim kwartale tego roku, natychmiast rośnie bezrobocie. W Polsce prawie wcale tego nie odnotowaliśmy, głównie dlatego, że rząd zaproponował firmom wsparcie finansowe w zamian za niezwalnianie pracowników. Większość z nich skorzystała z tego rozwiązania, licząc, że kryzys skończy się w niedługim czasie. Niestety, stało się inaczej, co - moim zdaniem - nie powinno być zaskoczeniem. Wirus wciąż krąży, firmy odnotowują straty, stąd część w końcu będzie musiała podjąć decyzję o dostosowaniu się do obecnej sytuacji i - niestety- zwalniać pracowników.
Jak ocenia Pan rozwiązania, które zostały zaproponowane polskim przedsiębiorcom?
Wsparcie państwa dla przedsiębiorców było dobrym pomysłem i gdyby ten kryzys rzeczywiście trwał tylko trzy miesiące, to prawdopodobnie ta operacja zakończyłaby się całkowitym sukcesem. Jednak w obecnej sytuacji nie uda się już zapobiec wzrostowi bezrobocia. I to jest ten odroczony efekt kryzysu, który w najbliższych miesiącach zobaczymy bardzo wyraźnie. A kiedy mamy duże bezrobocie, nastroje są kiepskie, w efekcie czego firmy wstrzymują się z dużymi inwestycjami. Te elementy sprawiają, że w najbliższych miesiącach czeka nas recesja, która - mam nadzieję - zacznie kończyć się w połowie przyszłego roku. Czy tak będzie, zobaczymy.
Tym, co budzi gniew przedsiębiorców, jest fakt, że „normalny” kryzys ekonomiczny polega głównie na załamaniu popytu spowodowanego przez nadprodukcję, zaś obecny polega na likwidacji popytu poprzez zarządzenia władz związane z epidemią Covid-19. Może lepiej było nie wprowadzać tych ograniczeń?
Kwestia jest bardziej skomplikowana, choć rozumiem rozgoryczenie przedsiębiorców, którzy pytają: po co zamykano, skoro na wiosnę nie było tak dużej fali zachorowań? Warto przypomnieć, że chodziło o bezpieczeństwo Polaków i to ono było ważniejsze od konsekwencji finansowych, stad rząd nie miał wyjścia. Można jedynie zadać sobie pytanie, czy czas, jaki wówczas „kupiono”, został dobrze wykorzystany. Bo wiosną udało się na kilka miesięcy zatrzymać falę epidemii. Ten czas był potrzebny do tego, by przygotować służbę zdrowia do fali jesiennej i radzenia sobie z większą liczbą chorych. Gdybyśmy mieli lepiej przygotowaną służbę zdrowia, prawdopodobnie moglibyśmy teraz wprowadzać mniej restrykcyjne ograniczenia gospodarcze.
Otwarcie galerii handlowych w tym momencie to dobry pomysł?
To już kwestia ważenia ryzyka, kosztów i korzyści. Trzeba pamiętać, że są takie dziedziny handlu, w których nawet 30-40% rocznej sprzedaży odbywa się w ciągu kilku grudniowych tygodni. Niepozwolenie im na normalne działanie w grudniu, spowodowałoby ich natychmiastowe bankructwo. Rząd posłuchał przedstawicieli handlu, choć takie rozwiązanie wiąże się z większym ryzykiem. Jednak ten ruch pokazuje też mało sprawne działanie. Bo jeśli można wprowadzić reżim sanitarny, który zmniejsza znacznie ryzyko zachorowań, to po co zamykano sklepy w listopadzie? Może po prostu wystarczyło go z wyprzedzeniem wprowadzić? Niestety, mam głębokie wrażenie, że zarzuty nie są właściwie kierowane, bo nie chodzi o to, czy trzeba zamykać czy nie. Stawiając na szali życie tysięcy ludzi i funkcjonowanie firm, wiadomo, że życie jest bezcenne i nie ma innego wyjścia. Natomiast problemem jest kwestia, czy zamykanie gospodarki to efekt przemyślanej strategii czy działania przypadkowe? Bo jak nazwać zamykanie restauracji w piątek wieczorem, po tym, jak one zdążyły kupić jedzenie na weekend? Przecież można o tym poinformować dwa, trzy dni wcześniej. Mam wrażenie, że jest to chaotyczne działanie, podejmowane pod wpływem chwili, a nie będące elementem strategii.
Skąd pochodzą środki na wsparcie udzielane przedsiębiorcom? Czy Polska zadłuża się, a konsekwencje tego odczujemy za jakiś czas, kiedy przyjdzie nam je spłacać?
Nie ma innego źródła tej pomocy, jak zadłużanie się. Natomiast na krótką metę rząd nie jest w stanie sprzedawać na rynku tak wielu obligacji, więc skupuje je Narodowy Bank Polski, emitując w tym celu pieniądz. Co oznacza, że na razie to nie jest nawet rzeczywiste zadłużanie się, tylko płacenie papierowym pieniądzem. Ale sądzę, że na dłuższą metę wielu Polaków zamiast nieoprocentowanych lokat w bankach będzie wolało kupić obligacje. Natomiast rzeczywiście będziemy przez dziesięciolecia spłacać te długi, które teraz zaciągamy.
Grozi nam inflacja?
Tego nikt nie wie. Bo normalnie, gdyby NBP wypuszczał pieniądze i masowo skupował obligacje, czyli robił to, co teraz ma miejsce, to rzeczywiście tego pieniądza mogłoby nadmiernie przybyć na rynku i mielibyśmy ryzyko inflacji. Natomiast NBP zapewne będzie w stanie sprzedać te obligacje i z powrotem ściągnąć z rynku pieniądze. Dlatego chyba dużej inflacji z tego powodu nie powinno być, ale pewności nie mamy.
Stopy procentowe lokat są bliskie zeru, więc mało kto chce trzymać pieniądze w bankach. Na kredyty nie ma chętnych, bo przyszłość jest niepewna. Czy kryzys na tym rynku jest nam teraz potrzebny?
Banki znajdują się w trudnej sytuacji. Obecnie ich zyski gwałtownie spadają, nawet do zera, czasem pojawiają się straty. Wszystko dlatego, że spada ilość chętnych na nowe kredyty, czyli bank nie ma na czym zarabiać, pogarsza się też spłacalność już udzielonych kredytów. Efektem dodrukowywania pieniędzy przez bank centralny jest to, że stopy procentowe są na poziomie zerowym, więc zyskowność banków spada. Dodać do tego trzeba jeszcze niepewność, czy nie pojawią się sygnały chęci przejęcia banków przez państwo, co może wywołać zamieszanie w tym sektorze i spowodować dodatkowe kłopoty. Myślę, że tak nie będzie i banki jakoś sobie poradzą, co tak naprawdę leży w interesie nas wszystkich. Bo jeśli banki wpadną w duże kłopoty, odczuje to każdy z nas.
Co z branżami, które zostały zupełnie zamknięte, np. weselną? Odbudują się? Wielu małych przedsiębiorców nie ma z czego żyć, a muszą jeszcze do tego spłacać kredyty.
Kiedy skończy się epidemia, wróci popyt na różne usługi. Pojawia się pytanie, które firmy do tego nie dotrwają. Jednak trzeba też pamiętać, że bankructwo firmy to nie koniec świata. Bardzo często stanowi sposób na pozbycie się długów i założenie nowej działalności, oczywiście z przerzuceniem części kosztów na banki. To pewna norma w gospodarce: kiedy zanika popyt, pewne firmy padają, a kiedy wraca - powstają nowe lub ci sami przedsiębiorcy zaczynają od zera. Oczywiście im mniej bankructw, tym lepiej, jednak nie zawsze są one do uniknięcia.
Czy obecny kryzys może być dla nas lekcją? Jakie zmiany czekają gospodarki poszczególnych krajów?
Bardzo trudno powiedzieć, jakie będą efekty tego kryzysu, poza tymi oczywistymi, jak np. częstsza praca na odległość. Na razie nie widzimy pełnych konsekwencji, bo dopiero wtedy będzie można ocenić, czy kryzys zmieni fundamentalnie światową gospodarkę czy nie. Generalnie uważam, że raczej nie, choć pewne zmiany mogą się pojawić. Być może rządzący zrozumieją, że na służbie zdrowia nie można oszczędzać i zwiększymy wydatki na nią? Bo dziś płacimy ogromny rachunek za lata niedociągnięć w tym obszarze. Ale kryzys jeszcze się nie skończył i nie wiadomo, co będzie dalej. Być może czekają nas jeszcze jakieś przykre niespodzianki.
Oby nie. Dziękuję za rozmowę.
Echo Katolickie 49/2020
opr. mg/mg