Rzeczywistość nie jest tak prosta jak nasze (świato)poglądy. Może wypowiadając się na tematy Biblii, pieniędzy i katolicyzmu warto zachować zdrowy dystans do swoich własnych dywagacji?
Pod ostatnim moim tekstem pojawiło się kilka dłuższych i na dodatek nie moich komentarzy, przy czym ich rozmiar zaiste niebywały jak na realia Internetu zdumiewa tym bardziej na stronie poświęconej przedsiębiorcom i pracodawcom, którzy, jak mi się wydawało, cały wolny czas, którego po przedarciu się przez gąszcz przepisów i chaszcze podatków nie mają, przeznaczają na dotarcie do klienta. Albo mamy więc do czynienia — pomyślałem sobie jako zwolennik spiskowych teorii — z pracodawcami bezrobotnymi i przedsiębiorczymi poszukiwaczami pracy, albo — tertium non datur — to sam administrator, ks. Przemek, pisuje komentarze, dwojąc się w ten sposób pod parą różnych nicków, by strona żyła (tak, to aluzja: zostaw Czytelniku ślad komentarza, albo zalajkuj tekst). Wiadomo bowiem powszechnie, że tylko katoliccy księża nie mają nic do roboty — wiem o tym z dobrze poinformowanych źródeł, od tak zwanych „wierzących-niepraktykujących”, pragnących jednak zachować anonimowość.
Jeśliby jednak okazało się — pozwalam sobie na szczelinę wątpliwości w mojej wierze w spisek — że to prawda, że czas pozwala uczciwym (wszak przeczytali książkę Howarda Daytona, która odkryła przed nimi skrywaną prawdę o tym, że Bóg oczekuje uczciwości!) biznesmenom na śledzenie nowości na stronie „Talentu”, byłby to dobry punkt wyjścia dla niedobrej nowiny, którą zamierzam tutaj przemycić pod pozorem wymogów Ewangelii, a nawet więcej: zrzucić na uciemiężone (rysa powagi na felietonowym stylu: naprawdę uważam, że obrona uciśnionych musi wyrażać się dziś w byciu adwokatem dla wyzyskiwanych — przede wszystkim przez państwo, ale w konsekwencji i przez pracowników — przedsiębiorców) barki Czytelników ciężar, po czym uciec stąd (bez obietnicy powrotu do komentarzy) samemu nie kiwając palcem, chyba że po klawiaturze. Ale trudno, ktoś musi wyjawić skrywaną przed nimi prawdę, i padło (nie samo z siebie, lecz popchnięte przez niżej podpisanego) na mnie.
Zresztą, sami sobie są winni ci, którzy mają czas na komentowanie; błogosławieni komentujący, albowiem stać ich również na marnotrawstwo poważnego namysłu nad rzeczywistością wiary, która sama w sobie nieprosta, tym bardziej musi stawać się skomplikowana w zetknięciu ze sprawami z dziedziny ekonomii. Jeśli prosty Bóg po wcieleniu staje się bytem złożonym (jak każdy z nas), tym bardziej wiara „wcielona” w portfel nie może być sprawą nieskomplikowaną, czego ilustracją amerykańska jednodolarówka, gdzie obok wyznania „In God we trust”, znajdują się według niektórych spiskowych teorii dziejów również symbole masońskie, których niezorientowani w temacie nie rozszyfrują, a przez to być może nieświadomie oddadzą cześć zamiast bożkowi mamony — bogom cudzym (jak widzicie, jestem zwolennikiem megaspisku, który polega na tym, że wszelka symbolika — włącznie z chrześcijańskim „Bogu ufamy” — stanowi jedynie okrycie dla „nagiej prawdy” o kulcie Mamony).
Historia się powtarza, tyle że nigdy tak samo, dlatego marna to nauczycielka, która interpretuje wydarzenia dopiero post fatum. Dziś kręci się wokół Mamony i prawd dostępnych rozumem (przyrodzonym), wczoraj w centrum stał Bóg i prawdy objawione (nadprzyrodzone), do jutra oby („oby”, bo nauczycielka wciąż ta sama, widać chronią ją jakieś ponadhistoryczne związki zawodowe) należała synteza rozumu i wiary oraz czynienie przyjaciół niegodziwą mamoną. Sam mechanizm pozostaje ten sam: prosta wiara czy wiedza w konfrontacji z herezjami/błędami wystawiona jest zawsze na ryzyko, w związku z czym musi się „komplikować”, czytaj: podlegać takiemu samemu wzrostowi jak wszystko inne w tym świecie (nawet Bóg w ludzkiej naturze wzrastał w mądrości!). Dlatego Kościół dość szybko poradził sobie z mitem „prostej wiary”, nigdy w rzeczywistości nie istniejącej (ziarno wcale nie jest prostsze od drzewa, komórka okazuje się jeszcze bardziej złożona niż złożony z komórek organizm, a Jezus w żłóbku, Ten „kawałecek smycka”, jak kolędujemy, to cały kawał Boga i człowieka w jednej Osobie), choć paradoksalnie do dziś wyznawanej przez niektórych „wierzących praktykujących”; już Ireneusz ( ok. 202) i Tertulian ( po 220) musieli „nawrócić się” i porzucić ideał simplicitas fidei — gdy prości wierni okazywali się w zetknięciu z perswazjami gnostyków po prostu ludźmi prostodusznymi, czyli mówiąc kolokwialnie: naiwniakami, a mówiąc wulgarnie, ale dopuszczalnie: bezbronnymi frajerami. Odtąd nie ma już „prostej wiary”, jest za to złożenie wiary i rozumu, którego tak bardzo potrzebuje i rozum, i wiara (i konsekwentnie: zarówno niewierzący jak i wierzący).
Rzeczywistość przyrodzona i świat duchowy nie są proste, lecz skomplikowane, przynajmniej z ludzkiej strony. Matematycy hodują tasiemcowe wzory, które po wydrukowaniu i wstawieniu w ramki spokojnie mogłyby uchodzić za nowoczesne dzieło sztuki, studiujące kosmetyczki pisują prace licencjackie (nie wymyślam, widziałem na własne oczy, jak przyszła na ksero niedoszła pani kosmetolog z trzymaną w tipsach — tipsy akurat zmyśliłem — pracą pod tytułem „Sposoby postępowania z wrastającymi paznokciami”, przy czym liczba mnoga sugerowałaby, że sposobów takich jest więcej niż jeden), a ewolucjoniści nie doczekali się potwierdzenia przypuszczeń, że pierwsze życie, od którego wszystko się zaczęło, miało być bardzo proste: „Komórka znajdująca się u podstaw każdego życia sama okazała się całym mikrokosmosem zależności i funkcji” (M. Chaberek). Za to „wierzący wierzący” i „wierzący ateiści” wciąż ujawniają niebywałą skłonność do upraszczania rzeczywistości. A przecież Bóg urojony czy nieurojony, jakkolwiek sam prosty w sobie (Richard Dawkins jest biologiem, dlatego nie rozumie niezłożonego Boga filozofów i tworzy sobie miriadopalcego złożonego potwora, po czym doprowadza do jego wyginięcia teorią ewolucji), stworzył świat bardzo skomplikowany, być może według algorytmu: prostota Nieskończonego — nieskończona złożoność skończonego. Kluczem do takiego świata nie może być wytrych! Nawet jeśli za ten wytrych uważa się Boga lub przeczenie Jego istnieniu.
W związku z tym czas na kajanie się — tym się różni człowiek od krowy („czy te oczy mogą kłamać?”), że zmienia poglądy, choć nie zawsze się do tego przyznaje (odmiana „świętej krowy”). Otóż jakiś czas temu recenzowałem dokument Papieskiej Rady „Iustitia et Pax” Powołanie lidera biznesu. Refleksja, które miało w założeniu pełnić rolę swego rodzaju vademecum dla przedsiębiorców, ale skierowanego nie do nich, a do ich nauczycieli, którym miało ono służyć za podręcznik w procesie formacji. Dałem się wtedy zrobić w konia (w krowę nie!) i uznałem, że rzeczywiście dokument nie jest przeznaczony bezpośrednio do samych biznesmenów, dla których należałoby popełnić jakieś vademecum z vademecum, prezentujące treści językiem bardziej dla nich zrozumiałym. Wymyśliłem wtedy (nie)stosowny i, tak to dziś widzę, obraźliwy tytuł: „Podręcznik dla nauczycieli, nie biznesmenów”. Dziś doszedłem jednak do wniosku — a pomogły mi w tym komentarze, od których przypomnienia rozpocząłem niniejszy tekst — że właśnie jak najbardziej dla biznesmenów! Nawrócony wnoszę: żadnych vademecum do kwadratu, żadnych bryków czy skrótów, od przedsiębiorcy katolickiego trzeba oczekiwać czegoś więcej niż od maturzysty; maturę, proszę Państwa, dziś ma każdy, nawet kosmetyczka od wrastających paznokci, a przedsiębiorcą nie każdy może zostać, a tym bardziej katolickim. Wytrych pasuje do katolika jak kwiat do kożucha, albo nawet jak kożuch do kwiata.
Wytrychem otwiera się drzwi jedynie w akcie desperacji. Być może naturalnej złożoności rzeczywistości, której odkrywanie przynosi wolność (prawda wyzwala), dołożono dziś tak wiele nienaturalnej złożoności (grzech, biurokracja itd.), że wszyscy czują się dziś pogubieni, nie wyłączając przedsiębiorców. Stąd być może rodzi się upodobanie do wytrychów i ziaren, tęsknota za wiarą prostą (czytaj: prostacką), u co bardziej biblijnych przybierająca postać biblijnego podręcznika biznesowego, u innych wyrażająca się być może nostalgią za jakimś biznesowym kodeksem etycznym. We wszystkich tych przypadkach oczekuje się co prawda znalezienia odpowiedzi na wyzwania dzisiejszego świata, ale ten nowoczesny „mesjanizm” stawać się może próbą zawracania chrześcijaństwa na powrót do czasów prawa, czyli czynienia z dzieci Bożych niewolników. Jest jednak nadzieja — prawdopodobnie (bo udowodnić się tego nie da) Bóg nie czuje się pogubiony w dzisiejszym świecie; żeby jednak nadzieja nie stała się „matką głupich”, należy pamiętać, że Bóg podpowiada, ale nie daje skodyfikowanych odpowiedzi.
„Etyczne zasady społeczne objawione chrześcijanom przez Ewangelię dostarczają wskazówek do prowadzenia dobrego biznesu, samo kierowanie jednak zależy już tylko od inteligentnych i doświadczonych osądów prawych liderów biznesu, którzy potrafią mądrze radzić sobie ze złożonością problemów i napięciem, jakie pojawia się w różnych sytuacjach” (Powołanie lidera biznesu. Refleksja, nr 59).
Właśnie: inteligencja, prawość i mądrość. Powiedzmy to sobie jasno i otwarcie, w nadziei, że nawet szokująca prawda ostatecznie prowadzi do wyzwolenia: katolicki przedsiębiorca jest katolikiem! A katolik nie używa wytrycha, więc przedsiębiorca katolicki również powinien poszukiwać klucza. Jako maksymalista pragnąłbym, aby prócz zajmowaniem się biznesem każdy biznesmen parał się również teologią oraz filozofią (wiara i rozum). Tym bardziej, że dziś nie mieści się w ograniczonej pozytywistyczną mentalnością głowie urzędników państwowych wsparcie tych wymierających „gatunków” ludzkiego poznania. Od wierzącego przedsiębiorcy jednak nie waham się wymagać więcej niż od, jak to się mówi dla żartu, „neutralnego światopoglądowo” urzędnika: nie tyle wspierania „z daleka”, ale właśnie z bliska, od środka — wzorem Boga wcielającego się, a nie pozostającego jedynie w niebie, biznesmen niech porusza się nie tylko w sprawach ziemskich, ale dokona exodusu ku sprawom nieziemskim. Nie muszą to być od razu studia dzienne, niech będą zaoczne; jak Bóg, który po sześciu dniach pracy w siódmym kontemplował to, co stworzył, tak biznesmen niech w weekend wzniesie się na poziom metaekonomiczny, skoro „cel ekonomii nie leży w niej samej” (Kompendium Nauki Społecznej Kościoła, nr 331).
Naturalnie jest to moja opinia i gdybym tylko znalazł czas, to bym o niej podyskutował (na przedsiębiorczych komentatorów, jak rozumiem, mogę liczyć?), jako że rzeczywistość nie jest taka prosta, jak mogło by się mi samemu wydawać. W każdym razie, mówiąc Chestertonem, „całkiem możliwe, że wszystko, co piszę o tym stanowisku jest błędne, z wyjątkiem tego jedynie, że jest ono słuszne”. A producentom wytrychów życzę bankructwa spowodowanego brakiem popytu na ich produkty.
Tekst ukazał się na stronie Duszpasterstwa Przedsiębiorców i Pracodawców „Talent”. Publikacja w serwisie Opoki za zgodą Autora
opr. mg/mg