Sprawniejsi niż inni

Niepełnosprawni sportowcy zdobywają medale i realizują ideały sportowe dużo bardziej niż "pełnosprawni", uwikłani w doping i korupcję

Chcemy ich oglądać, gdy szukamy w sporcie prawdziwych emocji, czystej walki i przełamywania siebie. Tego w trawionej przez doping i korupcję rywalizacji pełnosprawnych już nie ma.

 

Blisko czwartą część konferencyjnej sali zajmują przeszklone gabloty. To trofea zdobywane przez niepełnosprawnych sportowców gorzowskiego „Startu” na przestrzeni 38 lat funkcjonowania klubu w sporcie niepełnosprawnych. Nie ma w nich tych najcenniejszych — siedmiu medali igrzysk paraolimpijskich w Londynie. Nic dziwnego, przecież ich zdobywcy muszą się nimi nacieszyć. W sumie w Londynie Polacy zdobyli ich aż 36. Ze swoich półkilogramowych krążków dumni są więc i Maciej Lepiato, i Łukasz Mamczarz, i Milena Olszewska, którzy swój sukces oparli... tylko na jednej nodze.

Maciej Lepiato: być jak Natalia Partyka

Milena przedstawia Maćka jako największą gwiazdę klubu. Gdy przychodzą prośby o autografy ze szkół, dzieci głównie pytają o niego. „Przegląd Sportowy” okrzyknął go odkryciem roku. Nic w tym dziwnego. To on zdobył złoto, bijąc przy tym aż o cztery centymetry rekord świata w skoku wzwyż. Mało tego, startując z pełnosprawnymi, w tym roku skoczył trzy centymetry wyżej, osiągając najlepszy wynik halowy w Polsce! Maciek Lepiato na pierwszy rzut oka niczym nie różni się od innych sportowców. Jego końsko-szpotawe zakończenie lewej nogi widać dopiero, gdy skacze. Na zawodach i treningach wzmacnia ją specjalnym ochraniaczem. — Cała noga jest krótsza o pięć centymetrów, mam w niej zanik mięśni podudzia, przedłużone ścięgno Achillesa i prawie zerowy zakres ruchu w stawie skokowym — mówi. Gdy przychodzi lato, bez wstydu wkłada jednak krótkie spodenki i... biega. Robi to praktycznie od dzieciństwa, bo mimo swej niepełnosprawności „od zawsze grał z chłopakami w piłkę”.

Albo wsad, albo „pała”

Wzwyż pierwszy raz skoczył na lekcji WF-u w zwierzynieckim gimnazjum. — To były skoki przez gumę na materac, jeszcze „nożycami”. Wszyscy skakali po 130—140 cm, a ja od razu 170 cm. Gdyby nie dzwonek na przerwę, skakałbym dalej — wspomina. Przygodę z lekką atletyką zaczął jednak od... koszykówki. — W drugiej klasie liceum w Strzelcach Krajeńskich pod nieobecność wuefisty Jarka Wali robiłem wsady do kosza. Gdy dowiedział się, co robię, powiedział, że mam to mu pokazać albo wstawi mi „pałę”. Pokazałem, a on zaprowadził mnie do trenera lekkiej atletyki Krzysztofa Borka — tłumaczy. Ten, po tym, co zobaczył, dał mu tygodniową rozpiskę z ćwiczeniami. — Pierwsze zawody lekkoatletyczne kończyłem z wynikiem 193 cm — mówi. Od tamtego czasu co roku zalicza wynikowy progres. Pełnię swoich możliwości pokazał w Londynie. Na pobicie rekordu świata Jeffa Skiby potrzebował tylko siedmiu skoków. — Nie mówiłem tego głośno, ale do Anglii jechałem po złoto i rekord. Wcześniej na oficjalnych zawodach starałem się nie skakać zbyt wysoko, by uśpić konkurencję. No i się udało — śmieje się. Do dziś wspomina 80 tys. żywiołowo reagujących kibiców. — Gdyby wtedy stadion mógł pomieścić 200 tys. osób, tylu by pewnie przyszło. Ludzie chcą nas oglądać, bo oni szukają prawdziwych emocji, czystej walki i przełamywania siebie. Tego w trawionym przez doping i korupcję sporcie pełnosprawnych już nie ma — podkreśla.

Emocje tylko przy Mazurku

Stres potrafi przekuć w pozytywną energię. Kiedyś sprzyjały temu samotne wyprawy na ryby lub grzyby. — Jeszcze w szkole potrafiłem wstać o czwartej trzydzieści, by wyjść do lasu lub nad wodę, a potem wrócić do domu o siódmej, wziąć prysznic i biec do szkoły. Bardzo mi tego brakuje — mówi z żalem. Emocji nie dał jednak rady powstrzymać podczas dekoracji. Mazurka Dąbrowskiego śpiewał ze łzami w oczach. Londyn był nagrodą za sześć lat wyrzeczeń, ale i motorem do dalszego działania. Chce jechać do Rio, by tam, tak jak Natalia Partyka i Oskar Pistorius, startować nie tylko na paraolimpiadzie, ale i w igrzyskach olimpijskich. Droga do tego celu wiedzie przez ciężkie treningi. Sześć razy w tygodniu po dwie godziny szlifuje wraz z trenerem Zbigniewem Lewkowiczem technikę, siłę i dynamikę. Choć mówi trenerowi „per pan”, ich układ jest partnerski. Może dlatego, że obaj są magistrami wychowania fizycznego.

Za zdrowy, za chory

Ze studiami było trochę kłopotów. — Lekarz powiedział mi, że jestem zbyt chory, by studiować. A było to dwa miesiące po tym, jak na mistrzostwach świata juniorów dla niepełnosprawnych w Dublinie okazałem się zbyt zdrowy, by startować — wspomina rok 2006. Z obu historii wyszedł zwycięsko, z wyróżnieniem skończył bowiem gorzowski AWF na specjalizacji trener siatkówki, a nauczony doświadczeniem, na zawody jeździ już z dokumentacją medyczną. Jeździ i zdobywa medale, bo obok olimpijskiego złota ma w kolekcji mistrzostwo świata zarówno wśród seniorów, jak i juniorów. Dumna z jego wyczynów jest jego dziewczyna Dominika oraz rodzina. Dla mamy sukcesy najstarszego syna to rekompensata za cierpienia, jakie przeżyła, gdy był niemowlęciem. — Zaraz po urodzeniu musiałem przejść operację, pierwsze pół roku życia miałem druty w nodze i gips — mówi. Dziś z rodzicami śmieje się, że chyba przyniósł go... bocian. — Tata pracuje na budowie, mama jest polonistką, a moje rodzeństwo Marta i Kuba mają coroczne zwolnienia z WF-u. Tylko ja odnajduję się w sporcie. I pewnie bym w nim nie był, gdyby nie moja niepełnosprawność — śmieje się.

Łukasz Mamczarz: poprzeczka zamiast motoru

Łukasz to pasjonat motocykli. Interesował się nimi od dziecka. Nowiutkim ducati monster cieszył się kwadrans. Tamten dzień 13 lipca 2009 r. zapamięta na całe życie. — Jechałem drogą na Barlinek. W Łubiance jest parę domów i ostry zakręt. Jechałem 260 km/h, myślałem, że się zmieszczę. Nagle wyjechał stary opel. Huk. Z miejsca urwało mi nogę. Cud, że przeżyłem — mówi już bez emocji. Dziś jego noga po amputacji ma 20 cm. Zaraz po wypadku się nie załamał. — Nie miałem czasu, by analizować to, co się stało, bo dzień i noc byli ze mną znajomi — mówi. — Koledzy targali mnie z wózkiem na ryby, oglądali wspólnie filmy — wspomina. Dwa miesiące później trafił na oddział rehabilitacyjny Zespołu Szpitalnego przy ul. Walczaka w Gorzowie. — To przez panią ordynator zacząłem skakać. Pewnego razu przyszła i powiedziała: „Jesteś wysoki, nadawałbyś się do sportu”. „Przecież nie mam nogi” — odpowiedziałem. Ona powiedziała mi, że zna trenera od lekkiej atletyki, który zajmuje się niepełnosprawnymi, i czy nie chciałbym spróbować. Zgodziłem się i zapomniałem o sprawie — mówi.

Zamiast motoru paraolimpijski brąz

Dwa tygodnie później ojciec jeżdżący tirem poinformował go, że dzwonił pan Lewkowicz i chciałby się spotkać. Bracia dowieźli go na salę „Startu” pierwszy raz w listopadzie 2009 r. Dziś już go nie dowożą — dojeżdża sam mercedesem z automatyczną skrzynią biegów. — Motor sprzedałem, ale jeżdżę na quadach, są stabilniejsze, a przy jednej nodze to bardzo ważne — tłumaczy, wspominając, jak początkowo bał się chodzić o kulach. — Nieraz idąc do sklepu czy znajdując się na przejściu dla pieszych, wywracałem się. Było mi głupio, że taki młody, a nie potrafię normalnie iść — wraca do początków. Dziś na jednej nodze potrafi przeskoczyć poprzeczkę zawieszoną na wysokości 182 cm. — Ten wynik dał mi mistrzostwo Europy i przepustkę do Londynu — tłumaczy. W stolicy Anglii skoczył 8 cm mniej. Starczyło na brąz. — Na paraolimpiadę jechałem, by odkuć się za czwarte miejsce na mistrzostwach świata w Nowej Zelandii. Mało brakowało, żeby mi to kompletnie nie wyszło. Stres był tak ogromny, że nie czułem zupełnie skoków. Trener łapał się za głowę. Uspokoił mnie dopiero kolega z Fidżi, z którym rywalizowaliśmy o medale. Udało się i jemu, i mnie — oddycha z ulgą.

Podwójnie szczęśliwe Rio?

Choć nie ma nogi, trenuje razem z Maćkiem u tego samego trenera Zbigniewa Lewkowicza. Razem z nim i Mileną odwiedza szkoły i opowiada o tym, dlaczego jest niepełnosprawny i jak to możliwe, że na jednej nodze skacze tak wysoko. — Sam nie wiem, jak to możliwe — śmieje się, dodając poważnie, że to efekt ogromnej pracy. — Muszę bardzo wzmacniać nogę, bo na niej biegam i z niej się wybijam — chwali się, że potrafi na niej zrobić półprzysiad ze sztangą obciążoną 180 kg! Dziś przygotowuje się do tegorocznych mistrzostw świata w Lyonie. — O medal będzie trudno, bo mamy grupę łączoną z Maćkiem — przyznaje szczerze. Dużo optymistyczniej wypowiada się o igrzyskach w Rio. — Tam znów powalczę o złoto — deklaruje. Rio może być jeszcze szczęśliwe dla Łukasza z innego powodu; po paraolimpiadzie planuje bowiem ślub ze swoją dziewczyną Sandrą. Teraz stara się o protezę sportową. Kwoty 40 tys. zł nie pokryje jednak z pieniędzy, które dostał za paraolimpijski brąz. Choć dostaje stypendium, liczy na to, że wynik z paraolimpiady przyciągnie sponsorów i w tym względzie niepełnosprawni sportowcy zaczną być traktowani tak jak ich pełnosprawni koledzy.

Milena Olszewska: człowiek renesansu

Milena to człowiek instytucja. Pięć dni w tygodniu siedzi za biurkiem sekretariatu w „Starcie” Gorzów. Potem je w biegu obiad, by zdążyć na popołudniowy trening łuczniczy na 18-metrowej hali — 52 metry bliżej niż w Londynie, gdzie sięgnęła po niespodziewany brąz. W ciągu dwóch godzin potrafi oddać nawet 100 strzałów. — Każde naciągnięcie 40-fun-towego łuku jest równoważne z podniesieniem 20 kg. Śmiejemy się z trenerem, że na zawodach przerzucamy ponad dwie tony — mówi. Po takich zawodach jak te w Londynie adrenalina nie pozwala zasnąć, co innego żmudne treningi, po których zasypia jak dziecko. — Zimą doskonalimy siłę. Mam takie ćwiczenie, że naciągam łuk i trzymam go w tej pozycji 20 sekund, nie oddając strzału. Wszystko po to, by później, gdy na zawodach pojawi się stres, zadziałał automatyzm — wyjaśnia Milena.

Bez taryfy ulgowej

Niepełnosprawna jest od dziecka. — Chyba wychowałam się w jakimś raju, bo czarnkowskie środowisko przyjęło mnie taką, jaką jestem od samego początku — śmieje się. Podkreśla też wielką mądrość rodziców. — Oni wychowywali mnie tak, jak moje zdrowe rodzeństwo, nigdy nie miałam taryfy ulgowej — dodaje. Choć urodziła się z dwiema nogami, jedna z nich — prawa, ciągle się łamała. — Miałam tzw. staw rzekomy, noga przestała rosnąć i od szóstego roku życia zaczęłam chodzić o kulach — wspomina. W wieku 15 lat, chora noga była już o 30 cm krótsza od zdrowej, wtedy lekarze podjęli decyzję: amputacja! — Początkowo mówiłam, że to dobrze, bo przecież mam z nią same problemy. Jednak gdy obudziłam się „po” w szpitalu, przeżyłam szok — mówi, podkreślając olbrzymie wsparcie rodziców. Amputacja zbiegła się z egzaminami do liceum. — Nie było czasu na rozpamiętywanie tego, co się stało. A szpitale już tak pokochałam, że chciałam zostać lekarzem — śmieje się. W szkole średniej w Czarnkowie odkryła, że jest humanistką. Poszła za ciosem. Ukończyła pedagogikę w Gorzowie. — Mogę uczyć dzieci w klasach 1—3, ale chyba wolałabym je trenować — mówi o przyszłości po łucznictwie.

Do łuku podstępem

Do łucznictwa została zwerbowana podstępem. Swoją konferencję w Gorzowie miała Alicja Bukańska — wtedy aktualna mistrzyni świata w łucznictwie wśród osób niepełnosprawnych. — Chodziło o to, by mnie poznać i przekonać do łuku — tłumaczy Milena. Na treningu pojawiła się w listopadzie 2007 r. — Naciągnęłam łuk, strzeliłam i mi się spodobało — uśmiecha się. Sukcesu w Londynie się nie spodziewała. — Z trenerem Ryszardem Bukańskim zakładaliśmy wejście do czołowej ósemki. Po drugim miejscu w eliminacjach, chciałam wygrać choć jeden pucharowy pojedynek — tłumaczy. Ten pierwszy przypadł na Brytyjkę Lee. — Bardzo było mi jej żal, bo przegrać u siebie, gdy wspierają cię rodzice, nie jest miło — mówi. W walce o czwórkę spotkała się ze starą znajomą: Rosjanką Iriną Batorową, z którą przegrała wcześniej finał mniejszych zawodów w Czechach, jak przyznaje na własne życzenie. Kilka miesięcy później w Anglii Irina prowadziła z Mileną już 4:0. — Wtedy wzięłam trzy głębokie oddechy, przesunęłam krzesło bliżej prawej strony i... wygrałam pojedynek 6:4 — relacjonuje swój najlepszy jak dotąd występ. Potem gładko przegrała z późniejszą mistrzynią z Chin, by wygrać z Mongołką. — Powiedziałam sobie, że skoro strzelałam z trzeciego toru i stanowiska C, to do kompletu brakuje mi trzeciej trójki — mówi. Ta trzecia trójka dała jej brąz i łzy radości.

Koronka na torze

Wzruszenie towarzyszyło jej po Londynie kilkakrotnie. Pierwszy raz na korytarzu prowadzącym z hali przylotów. — Stała tam pani i dwie małe dziewczynki z różami. Kiedy mama zobaczyła, że wychodzę, powiedziała swoim córkom, żeby wręczyły mi te kwiaty — wspomina powrót z igrzysk. Milenę poruszyła też reakcja sąsiadów. — Na moim wieżowcu rozwiesili wielki transparent z napisem „Witamy Milenę — wicemistrzynię olimpijską”. Z tą wicemistrzynią już ich nie poprawiałam — śmieje się. Pokłosiem paraolimpijskiego brązu jest też wybór Polskiego Związku Łuczniczego do 10 najlepszych polskich łuczniczek. Jest też... darmowe wejście do najlepszego w Gorzowie klubu jazzowego. — Jazz obok rocka, książek Tołstoja i Dostojewskiego to moja wielka pasja — przyznaje członkini klubu książki „Mole”, który założyła wraz z przyjaciółmi. Do przyjaciół zalicza też państwa Bukańskich. — Oni nie mają dzieci i traktują mnie trochę jak córkę — tłumaczy. Największego przyjaciela widzi jednak w... Panu Bogu. Ze swoją wiarą się nie kryje. W przerwie między pojedynkami na torach lubi posłuchać... Koronki do Bożego Miłosierdzia. Przed wylotem do Londynu wraz z przyjaciółką poszła na Mszę św. i do spowiedzi. — Wśród telefonów, spotkań i słów otuchy ta wspólna modlitwa była dla mnie najważniejsza — przyznaje szczerze.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama