Olimpijskie igraszki

Wiele zmieniło się od czasu, gdy 133 lata temu baron Pierre de Coubertain przedstawił swój projekt olimpijski. Mało zostało z pięknych idei szlachetnej rywalizacji tylko dla niej samej i sportu jako środka do wychowania w duchu pokoju

Wiele zmieniło się od czasu, gdy 133 lata temu baron Pierre de Coubertain przedstawił swój projekt olimpijski. Mało zostało z pięknych idei szlachetnej rywalizacji tylko dla niej samej i sportu jako środka do wychowania w duchu pokoju. Cóż, idee mają to do siebie, że w zderzeniu z rzeczywistością ulegają w najlepszym razie stępieniu a często wypaczeniu i przeradzaniu się w fikcję.

Choćby kwestia amatorstwa w sporcie. Ta idea była chyba najdłużej podtrzymywana, choć od wielu lat była fikcją. Trudno jest logicznie uzasadnić dlaczego można płacić artyście, na którego występy przychodzi tłum kupujących bilety, a sportowcowi, gromadzącemu często większą widownię, nie. Baron de Coubertain uważał jednak, że celem sportowców jest szlachetna rywalizacja, a nie zarabianie pieniędzy. Sportowiec musi jednak z czegoś żyć i tak pojawił się rozdźwięk między ideą a rzeczywistością.

Na swój sposób rozwiązały tę sprawę kraje przodującego ustroju. Klubom sportowym przydzielono firmy, czyli według ichniej nomenklatury zakłady pracy, które je finansowały, a zawodnicy otrzymali etaty w tych firmach. Oficjalnie byli więc czystymi amatorami: górnikami, hutnikami, kolejarzami, czy żołnierzami, którzy po dniu ciężkiej pracy przychodzili w wolnych chwilach potrenować sobie trochę, a na zawody typu mistrzostwa świata czy olimpiady udawali się wykorzystując swoje urlopy taryfowe.

Międzynarodowy Komitet Olimpijski, jak i większość federacji zrzeszających krajowe związki różnych dyscyplin sportu ochoczo wzięły udział w tym festiwalu hipokryzji. W efekcie nastąpiła kilkudziesięcioletnia dominacja sportowców z krajów (nie)realnego socjalizmu, szczególnie w takich sportach jak hokej, piłka nożna, boks, kolarstwo. Zawodowi sportowcy, reprezentujący kraje o niesłusznych ustrojach po prostu nie byli dopuszczani do udziału w olimpiadach.

Z kolei na piłkarskie mistrzostwa świata czy Europy wstęp był wolny i tam olimpijskie medale już tak nie błyszczały a i w europejskich pucharach drużyny socjalistycznych amatorów nie zachodziły zbyt wysoko. Inne rozwiązanie stosowano w boksie czy kolarstwie organizując osobne mistrzostwa dla amatorów i zawodowców. Jedynie chyba w hokeju długo wykluczano zawodowców z Kanady i USA, co zapewniło dominację hokeistom ojczyzny światowego proletariatu.

To jednak przechodzi już do historii, jako że w krajach miłujących pokój przyjęto zgniłe zasady burżuazyjnego sportu. Socjalistyczne amatorstwo ostało się już chyba tylko w Północnej Korei, ale jej akurat w Tokio nie było.

Wygląda jednak na to, że komedię z socjalistycznym amatorstwem wspominać będziemy jako twarde stąpanie po ziemi, albowiem MKOl zafundował nam kosmiczny odlot w postaci dopuszczenia transpłciowców do zawodów wybranych przez siebie płci. Decyzja historyczna, wręcz epokowa. Nie dlatego, że poważnie traktuje wynurzenia genderystów, że płeć jest jedynie wynikiem uwarunkowań kulturowych, a nie biologicznych, a dlatego, że oznacza ona faktyczną likwidację kobiecego sportu.

W Tokio było słychać o dwóch takich odmieńcach. Jeden bez powodzenia udawał kobietę podnosząc ciężary. Spalił jednak wszystkie podejścia i nie zdobył oczekiwanego medalu. Za to drugi grał z kobietami w piłkę, medal zdobył i to od razu złoty. To z pewnością jest wystarczającą zachętą dla wielu przeciętnych zawodników o nieprzeciętnych ambicjach, by tą drogą zapewnić sobie sukcesy sportowe, jako że wynik starcia mężczyzny z kobietą na bieżni, ringu czy podeście jest łatwy do przewidzenia. A, żeby być dopuszczonym do startu jako kobieta, nie trzeba sobie niczego ucinać ani przyszywać, żreć kilogramów hormonów ani przebierać się w damskie ciuszki. Wystarczy odpowiednio wcześnie złożyć oświadczenie, że ja, Jan Kowalski od dnia, powiedzmy, 12 marca jestem kobietą, a po udanych igrzyskach oświadczyć, że ja, Janina Kowalska od dnia 23 września jestem mężczyzną. Wszystko będzie jak było a medal wisi na ścianie.

Szybciej niż nam się wydaje możemy spodziewać się szerokiego napływu mężczyzn udających kobiety a kobiet będzie coraz mniej, bo która będzie chciała ciężko harować na treningach, jeśli startując przeciw mężczyznom będzie na straconej pozycji.

Kobiety wygrywać będą mogły chyba tylko w gimnastyce artystycznej, ale i tam nastąpi przypływ mężczyzn kierujących się nie tyle nadzieją na sportowe sukcesy, ile wizją wspólnych szatni i natrysków z młodymi, atrakcyjnymi współzawodniczkami. Jakiż raj dla erotomanów, ekshibicjonistów a i pedofilów, biorąc pod uwagę wiek sporej części zawodniczek.

A tak przy okazji: obserwując w sporcie coraz więcej mężczyzn udających kobiety, nie zauważyłem sytuacji przeciwnej. Mnie to akurat nie dziwi. Jest to empiryczne zaprzeczenie genderowych  teoryjek o tym, że płeć wynika jedynie z uwarunkowań kulturowych a biologia, w tym różnice w budowie ciała kobiety i mężczyzny, ma z tym związek niewielki, wręcz żaden. Cóż, już od czasów Hegla podważana jest wartość faktów, a dzisiaj doświadczalna weryfikacja teorii to — według postępowców — czysty faszyzm, mowa nienawiści i — co najgorsze! — niepoprawność polityczna.

Szlachetną rywalizacje, o jakiej marzył baron de Coubertain, zakłóca prawie od zawsze plaga dopingu. MKOl walczy z nim od lat jak może, ale w Tokio zobaczyliśmy, że i ta walka zmierza w kierunku fikcji. A to za sprawą reprezentacji, której tam nie powinno być, czyli Rosji, występującej — dla zmylenia przeciwnika — pod ksywą ROC.

Po ujawnieniu zinstytucjonalizowanego systemu oszustw dopingowych w Rosji, MKOl nałoży na nią surowe kary: długie dyskwalifikacje zawodników i wykluczenie Rosji z udziału w zawodach międzynarodowych, w tym w olimpiadzie w Tokio. Wkrótce okazało się, że z tą surowością kar jest jak z reklamą piwa bezalkoholowego. Mówisz „bezalkoholowe”, mrugasz oczami i pijesz z procentami. Tak i tutaj: mrug, mrug i rosyjskim sportowcom skrócono dyskwalifikacje dokładnie tak, by mogli załapać się do Tokio. Wykluczenie Rosji wprawdzie utrzymano, dopuszczono jednak do udziału reprezentację Rosyjskiego Komitetu Olimpijskiego (w angielskim skrócie: ROC), w barwach której wystąpili świeżo oddyskwalifikowani zawodnicy.

Naprawdę różnica polegała na tym, że zamiast „Rosja” pisano „ROC”, na maszt wyciągano flagę olimpijską a z głośników, zamiast patosu made in USSR, płynęła znacznie przyjemniejsza dla uszu muzyka Piotra Czajkowskiego. I tyle. A zdobyty medal olimpijski jest dalej medalem olimpijskim.

Takie działania wysyłają walkę z dopingiem w sferę fikcji. Komunikat jest prosty: możesz szprycować się ile chcesz a my ukarzemy cię tak, byś przypadkiem tego nie odczuł. Istnienie Agencji Antydopingowej traci sens a pieniądze na nią wydawane są wyrzucanymi w błoto. Skoro i tak nie ma realnych konsekwencji stosowania dopingu, Agencję należy zlikwidować a prezes Bańka powinien wrócić do polskiego rządu, bo akurat ministrem był zupełnie przyzwoitym.

Nie trzeba być znawcą ruchu olimpijskiego czy sportu w ogóle, by wiedzieć, że w wypadku innego kraju, MKOl nie miałby litości. Łagodne traktowanie Rosji w sporcie jest odbiciem polityki tak zwanego zbiorowego Zachodu wobec imperium Włodzimierza Putina. Ileż było oburzenia po agresji czy to na Gruzję, czy na Ukrainę a wcześniej Czeczenię. Były tez sankcje, takie nie za ostre. Takie, by nie zakłóciły owocnej współpracy, szczególnie przy budowie gazociągu.

A pamiętacie Państwo Nawalnego, jego otrucie a później zatrzymanie? Ileż oburzenia i grożenia palcem, że jeśli „co”, to my nie popuścimy. No i było „co”. Nawalny gnije w kolonii karnej a unijni politycy pilnują, by sankcje nie zakłóciły dokończenia NSII. No bo z czegoś trzeba żyć. Wkrótce świętować będą otwarcie gazociągu i pewnie wypiją szampana z oprawcami Nawalnego. A o nim nikt już nie wspomni.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama