O biskupie Antonim Długoszu i jego działalności wśród marginesu społecznego
- Jednego z moich wychowanków w "Betanii" nazwałem Fałatem - mówi bp Antoni Długosz. - Sprzedawał kopie Juliana Fałata, żeby kupić narkotyki. Od kiedy przestał brać, zarabia malowaniem. Maluje naprawdę dobrze. A biskup zna się na tym. Trzy lata temu przyczynił się do założenia Muzeum Archidiecezjalnego w Częstochowie z jedyną w tego typu placówkach kolekcją dzieł sztuki o tematyce świeckiej, między innymi Mehoffera, Wyczółkowskiego, Siemiradzkiego i oczywiście Fałata. Zawsze interesował się sztuką. Już jako dziecko w częstochowskim domu kultury należał do kółka muzycznego, potem tanecznego, aż trafił do Teatru Żywego Słowa. W 1959 r. złożył papiery w krakowskiej PWST. Ale ciągle myślał o zostaniu księdzem. Zrezygnował ze szkoły teatralnej w dniu egzaminów.
- To by było nie w porządku, gdybym nie zdał i dopiero poszedł do seminarium - wyznaje. - Musiałem sam zdecydować.
Ale z teatrem nie zerwał. Już na trzecim roku seminarium objeżdżał parafie z "Gęgorkiem" - przedstawieniem dla dzieci. Kasi, która była jedynym żywym aktorem, lis ukradł Gęgorka. Kukiełkowy jeż i mała publiczność pomagały go szukać. Wystawiał też "Królową Śniegu" i dla dorosłych "Agnes". Do dziś włącza do swoich homilii dla dzieci kukiełki, przeźrocza, śpiewa, rozmawia z innymi księżmi i małymi słuchaczami.
- Nie mogą pozostać bierni - twierdzi biskup. Jest diecezjalnym duszpasterzem dzieci specjalnej troski. Stworzył ośrodki w Częstochowie, Wieluniu i Myszkowie, gdzie kilka razy w miesiącu uczestniczą we Mszy św. ze swoimi rodzicami, przyjmują sakramenty św.
Dzieci często zachowują się po swojemu, ale ich rodzice cieszą się, że są traktowane w Kościele na równi ze zdrowymi. A wszystko dzięki biskupowi. W Częstochowie kupił "Muminkom" instrumenty perkusyjne, grzechotki, tamburyna, trójkąty. Teraz grają podczas Mszy św.
- O Biblii trzeba mówić dzieciom w czasie teraźniejszym - podkreśla bp Antoni Długosz. - A nie jak w bajce - za siedmioma górami. Relacje z Bogiem oparte są na doświadczeniu domowym dziecka. Jeśli rodzice z nim uważnie rozmawiają i słuchają, to malec przenosi to na modlitwę, wie, że Bóg jest nim zainteresowany. Jeśli dziecko nie przeżyło w domu obiadu zjadanego bez pośpiechu, z celebracją, to będzie miało trudności z uczestnictwem we Mszy św., która przecież jest ucztą. Jeśli nie było chwalone, docenione np. jako solenizant, to nie zaśpiewa z głębi serca "Chwała na wysokości Bogu...". Traktuje dzieci bardzo serio. Powtarza słowa Korczaka, że nauczyciele i wychowawcy wiele się mogą nauczyć od uczniów. Kazania bpa Antoniego Długosza są najwyżej piętnastominutowe. Walczy z językiem wzniosłym i żargonem kościelnym. Nie używa słowa "łaska", które jest niewspółczesne i może się kojarzyć ze zwierzątkiem porywającym kury, ale mówi o darze lub prezencie. Zamiast bracia i siostry zaczyna: drodzy państwo, nawet w konfesjonale do młodszych zwraca się: pan, pani.
- Mam do nich tyle szacunku - mówi. - Widziałem tak wiele nędzy, że niczym się nie gorszę, niczego nie potępiam. śPńZłości się tylko kiedy słyszy, jak jego koledzy księża wbijają sobie złośliwe szpile. Wtedy ostro zwraca im uwagę. Ludzie dojrzali powinni to przyjąć. Denerwuje się też, kiedy przyjeżdża do parafii na wizytację albo bierzmowanie, a księża i rodzice uroczyście zaczynają go witać. Nie dopuszcza ich do mikrofonu, ignoruje bukiety kwiatów i robi swoje.
- Po to mnie konsekrowano, żebym bierzmował bez powitań. Znają mnie już siódmy rok - mówi.
Do dziś w jednej parafii ksiądz wikary wspomina, jak "biskup zepsuł im uroczystość". Nie znosi dekoracyjnych klęczników ani biskupiego tronu. Wizytacja to możliwość kontaktu z wiernymi, więc wychodzi przed ołtarz. Większość przyzwyczaiła się do tych dziwactw bp. Antoniego Długosza. W końcu nie przez przypadek koledzy nazywają go "biskupem z marginesu". Od lat jest krajowym duszpasterzem młodzieży nieprzystosowanej społecznie. W Mstowie pod Częstochową założył Katolicki Ośrodek Leczenia Uzależnień "Betania". Tu, w dwóch domach, narkomani, wąchacze uczą się solidnej pracy nad sobą, życia z zasadami w wymagającej wspólnocie. A na początku mieli małe mieszkanko, gdzie dwóch byłych monarowców przyjmowało na nocleg narkomanów przyjeżdżających na Jasną Górę.
- Kiedyś przez Krysię odkryli moc modlitwy - opowiada bp Antoni Długosz. - Była na głodzie i jechała strzelić sobie złoty strzał. Zatrzymali ją, i kiedy się modlili, mniej cierpiała. Wtedy zaczęli szukać duszpasterza. I tak się spotkali. Z czasem przenieśli się do większego mieszkania, na krótko trafili pod namioty, aż wreszcie do Mstowa.
- Nikt z nas nie może udawać - mówi jeden z członków wspólnoty. - Trzeba przyznać się do szwindlu, nawet gdy nikt nie zauważy. W ośrodku obowiązuje abstynencja od narkotyków, alkoholu i seksu. Wspólnota decyduje o przyjęciu i wydaleniu. Jeśli ktoś wytrzyma w abstynencji dwa lata - próbuje samodzielności.
- "Betania" jest oazą, a syfem jest życie - mówią. Dotąd byli lekceważeni, poniżani, czuli się niepotrzebni. Tu każdy jest traktowany z godnością, czuje się ważny, choć musi być kontrolowany ze względu na swoją chorobę. Na powitanie bp Antoni Długosz podaje im rękę, obejmuje za szyję i dotyka policzków. Jak w rodzinie.
- Nie wchodzę im butami w sumienie - zaznacza. - Nie narzucam wiary. Często sami proszą o spowiedź, chrzest. Przez ośrodek przeszło ponad 900 osób. 70 betańczyków "przekręciło się z przedawkowania" - mówi. - Pan Bóg w tym duszpasterstwie uczy nas pokory. Nie możemy liczyć na widoczny sukces. Kiedyś po jego rekolekcjach sześciu odeszło. Przyznali, że zamierzali to zrobić wcześniej.
- Chcieliśmy, żeby ojciec się cieszył, że mówi do większej grupy - tłumaczyli.
Innym razem chciał się pochwalić przed szefem - abpem Stanisławem Nowakiem i zaprosił go do "Betanii". Niestety, także wtedy połowa odeszła i bp Antoni Długosz czuł się rozczarowany i zniechęcony. Ale arcybiskup starał się go pocieszyć.
- Nawet gdyby byli tylko godzinę w Betanii, to ona jest czasem Boga - trafnie dostrzegł charyzmat ośrodka. - Wtedy nie biorą narkotyków. Tylko Bóg wie, jak to zaowocuje.
A "jedyny ćpun w Episkopacie", jak go żartobliwie nazywają biskupi, powtarza: "Jeśli najwyższą wartością u Boga jest człowiek, to trzeba mu służyć, nawet jeśli jest z własnej winy skazany na przegraną". I cieszy się, że ponad 90 osób zachowuje abstynencję. Bo przecież w człowieku nieustannie toczy się walka dobra ze złem, o czym pisze jego ukochany Fiodor Dostojewski. Biskup specjalnie pojechał do Sankt Petersburga, żeby zobaczyć dom, gdzie Dostojewski kończył "Braci Karamazow"; przywiózł kwiatek z jego grobu. I nie ma ludzi do końca złych, co potwierdza drugi, ważny dla niego pisarz, James Baldwin, Murzyn, mieszkający w Harlemie, cierpiący na kompleksy, nie tylko z powodu koloru skóry.
- Ze względu na niego zaryzykowałem i wybrałem się do Harlemu - opowiada bp Antoni Długosz. - Szedłem jako jedyny biały po ulicach i modliłem się. Nic mi się nie stało, ale byłem cały zlany potem.
Prawdę o człowieku mówi też Hermann Hesse w ulubionym przez biskupa "Wilku stepowym". Lubi czytać Halinę Poświatowską, której grób odwiedza na częstochowskim cmentarzu św. Rocha. Musiał też polubić Edwarda Stachurę i Rafała Wojaczka, bo to nimi żyją jego podopieczni. Na piersi nosi krzyżyk z włosem św. Teresy od Dzieciątka Jezus. To jego ukochana święta, którą nazywa bohaterką nie z tej Ziemi. Najbardziej bliski ze wszystkich apostołów jest mu św. Paweł, bo zapalił zielone światło dla chrześcijaństwa, wywyższał Jezusa ukrzyżowanego. Bardzo kocha swoją mamę Janeczkę, z którą mieszkał od 1972 r. Wspierała go we wszystkich przedsięwzięciach. Celebrowali wspólnie uroczystości rodzinne, zapraszali na obiady "betańczyków" i rodzinę. Bp Antoni od zawsze był domowym kantorem, śpiewał piosenki, podawał do stołu. Od niedawna krzesło mamy stoi puste. Został mu Ojciec Święty, pieszczotliwie nazywany "Papciem". Kiedy odwiedzał Jasną Górę, podczas powitania wymienił jednego biskupa pomocniczego i wszyscy myśleli, że zapomniał jego nazwiska. A tu przed wejściem do helikoptera Jan Paweł II uśmiechnął się i mówi: Jak ty właściwie masz na imię, bo mi się Długosz kojarzy z Janem...
Przy bp. Antonim Długoszu są zawsze ludzie ze wspólnot. "Betańczycy" nazywają go ojcem, a nawet dziadkiem, bo kilka rodzin się powiększyło. Jest kapelanem chorych psychicznie kobiet z częstochowskiego szpitala. Kiedy zastępuje go inny kapłan, pytają: A kiedy przyjdzie nasz ksiądz?
opr. mg/mg