Rozmowa z Ekonomem Konferencji Episkopatu Polski
Niektórzy nazywają Księdza „głównym księgowym" polskiego Kościoła...
- Zadaniem księgowego jest przede wszystkim rejestrowanie, ja zaś zgodnie ze statutem zarządzam majątkiem ruchomym i nieruchomym Konferencji Episkopatu Polski. Ten zaś nie jest specjalnie imponujący. Proszę bowiem pamiętać o tym, że każda diecezja, podobnie jak każda parafia, jest samodzielnym bytem prawnym i sama dysponuje swoim majątkiem.
Dlatego jako ekonom zajmuję się raczej inspirowaniem pewnych przedsięwzięć. A rzeczywistość, w jakiej żyjemy, z globalizacją, z łatwością komunikowania oraz swobodą przemieszczania się, niejako wymusza - także na ekonomii - rozmaite nowatorskie działania.
I choć Kościół jest jakby „nie z tego świata", bo pracuje nie dla tego świata, a dla Zbawienia, to jednak w jakiś sposób funkcjonuje przecież także w ekonomii, która obowiązuje w naszej ziemskiej rzeczywistości.
Posługując się zatem kategoriami myślenia właściwymi dla „ludzkiej" ekonomii można uznać Kościół za potężny rynek zbytu, dysponujący bardzo długą listą „aktywów"; są to nie tylko świątynie, ale i szkoły, przedszkola, ochronki, noclegownie dla bezdomnych, kuchnie, jadłodajnie itd. itd. Z tym jednak zastrzeżeniem, że ekonomia „tego świata" w przypadku Kościoła musi w ostatecznym rezultacie prowadzić zawsze do Ekonomii Zbawienia.
Mimo to co jakiś czas pojawiają się opowieści o rzekomych nieprzebranych bogactwach polskiego Kościoła. Jak Ksiądz reaguje na takie sensacje „z pierwszej ręki"?
- Największym bogactwem Kościoła pozostaje zawsze człowiek i jego wnętrze. I jest rzeczą oczywistą, że Kościół musi pomagać ludziom, bo tak stanowi nakaz Chrystusowy. Zresztą sami wierni będąc w potrzebie, czy to duchowej, czy też materialnej, z reguły pierwsze swoje kroki kierują właśnie do Kościoła. Bo tam od wieków znajdują wsparcie.
Natomiast jeśli ktoś opowiada bajki o materialnych bogactwach Kościoła, świadczy to wyłącznie o jego prymitywizmie myślowym. Bo cóż on widzi? Jedynie zabytkową katedrę z pięknym barokowym ołtarzem. Tymczasem utrzymanie zabytków jest raczej kosztownym obciążeniem niż źródłem bogactwa. Często bywa tak, że konserwatorzy zabytków na urzędniczych stołkach mają wobec parafii jedynie cały katalog pretensji i niebotycznych wymagań, za którymi nie idzie jednak żadna pomoc finansowa. W konsekwencji to właśnie ta mała, biedna parafia utrzymuje w imieniu całego narodu świątynię, na której wisi tabliczka: zabytek kultury narodowej.
W tej chwili wraz z gronem ekonomów diecezjalnych myślimy o wdrożeniu projektu digitalizacji, a więc zabezpieczenia, konserwacji i przeniesienia na nośniki cyfrowe starodruków znajdujących się w kościelnych zasobach muzealnych i archiwalnych. To jest gigantyczna operacja, wystarczy powiedzieć, że taki Sandomierz dysponuje 15 tysiącami starodruków, a Pelplin ma ich aż 25 tysięcy. A pojedyncza parafia czy nawet kuria diecezjalna nie jest w stanie przeprowadzić jej samodzielnie. Bo dla Kościoła ważniejsze od starodruku będzie zawsze hospicjum, dokarmianie ludzi albo opieka nad dziećmi. Szkoda byłoby jednak, gdyby te bezcenne woluminy bezpowrotnie zginęły. Przecież i one stanowią zabytki kultury narodowej.
Czy zatem finanse Kościoła powinny być w pełni jawne?
- A cóż tu taić ? Sam byłem kiedyś proboszczem i zawsze ostatniego dnia starego roku zdawałem relację parafialną ze stanu naszych finansów: ile zebraliśmy, ile wydaliśmy, czy mamy jakieś długi, jakie inwestycje planujemy.
Każdy, kto chodzi do kościoła, może przecież spojrzeć na tacę i zobaczyć, co na niej jest, to przecież żadna tajemnica. Sięgnąwszy zaś po dane statystyczne, pokazujące jak wielu ludzi uczęszcza do kościoła, bardzo łatwo obliczyć, ile wynosi taca w danej parafii czy diecezji.
Podobno w skali ogólnej sprawdza się w tym przypadku równanie: jeden wierny równa się jedna złotówka...
- Tak, to się mniej więcej zgadza z rzeczywistością, choć oczywiście wysokość tacy zależy w dużej mierze od danego regionu czy miejscowości. Przykładowo Poznań jest bogatszy od północnych regionów Wielkopolski, tak jak Warszawa dystansuje pod tym względem podlaską wieś. W niektórych regionach wierni często raczej dadzą na stypendium mszalne jajko czy chleb niźli pieniądze, bo tych ostatnich po prostu nie mają. Nie można więc stosować tutaj jakichś łatwych uogólnień.
Prawdą jest jednak, że stan finansów polskiego Kościoła oddaje status materialny naszego społeczeństwa...
- Zawsze tak było i pewnie tak będzie, że jak bogate i jak biedne jest polskie społeczeństwo, tak bogaty i tak biedny jest Kościół. Wynika to właśnie z tego faktu, że Kościół w Polsce utrzymuje się z ofiar wiernych. A wierni dają tyle, na ile ich stać.
Zakusy na kościelną tacę mają od wielu lat także politycy lewicy. Ich dyżurnym pomysłem jest opodatkowanie datków od wiernych...
- Ależ taca jest już opodatkowana, bo przecież wierny ofiarowując swój datek, wcześniej wielokrotnie zapłacił za niego rozmaite podatki. Gdyby więc zastosować taką logikę rozumowania, należałoby również opodatkować zbiórki pieniężne Polskiego Czerwonego Krzyża czy Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.
Czy jednak utrzymywanie się wyłącznie z tacy, to rzeczywiście najlepszy pomysł na finansowanie polskiego Kościoła?
- To jest dobre rozwiązanie choćby dlatego, że wierni czują się dzięki temu współodpowiedzialni za dom Boży, który jest ich parafią. Z drugiej jednak strony największym obciążeniem dla Kościoła, a więc także dla wszystkich wiernych jest utrzymanie zabytków i wydatki na cele charytatywno-opiekuńcze. Uważam, że państwo, które z taką ochotą zawiesza tablicę z napisem „zabytek kultury narodowej", czy też pośrednio korzysta na kościelnych programach opieki nad najbiedniejszymi, powinno w większym niż dotychczas stopniu włączyć się w pomoc finansową, szczególnie dla tych najbiedniejszych, najmniejszych parafii.
Może więc warto pomyśleć o wprowadzeniu modelu niemieckiego, czyli podatku kościelnego płaconego obligatoryjnie przez wszystkich wiernych...
- Z pewnością należy szukać jakichś nowych rozwiązań prawnych np. w formie odpisów podatkowych na Kościół. Zdecydowanie jednak sprzeciwiam się systemowi niemieckiemu, bo jest on z gruntu niesprawiedliwy. Podatek płaci tam bowiem tylko wierzący, a korzystają na nim wszyscy, również ci niewierzący. Te pieniądze idą przecież także na utrzymanie zabytków, na całą infrastrukturę społeczną, na pomoc socjalną czy na szkolnictwo.
W Polsce mamy również do czynienia z podobnym paradoksem: ksiądz płaci zryczałtowany podatek, który jest obliczany nie od liczby wiernych danej parafii, ale od liczby wszystkich jej mieszkańców.
Kościelni ekonomowie szukają jednak także rozmaitych pozabudżetowych form finansowania Kościoła...
- Dwa razy w roku organizujemy spotkania ekonomów diecezjalnych, podczas których omawiamy najważniejsze potrzeby ekonomiczne oraz wspólne przedsięwzięcia i programy, w których zamierzamy uczestniczyć. W tym roku spotkanie zorganizowaliśmy w Poznaniu, ponieważ chcieliśmy pokazać, jak Kościół może wykorzystywać w efektywny sposób fundusze unijne, przede wszystkim te przeznaczone na renowację i utrzymanie zabytków. A w Poznaniu rzeczywiście jest co pokazać, wystarczy tu wymienić wspaniale odnowioną farę czy kościół Franciszkanów na Górze Przemysława.
A jako że w budżecie każdego gospodarstwa domowego największym wydatkiem jest ogrzewanie, pobyt w Poznaniu wykorzystaliśmy także do odwiedzenia Międzynarodowych Targów Instalacje 2008. Musimy sobie bowiem uświadomić, że przy obecnych cenach nośników energetycznych ogrzanie nawet maleńkiego kościółka stanowi potężny wydatek dla każdej parafii. Powinniśmy więc zacząć szukać nowych rozwiązań - alternatywnych źródeł energii, nowatorskich systemów grzewczych i innych efektywnych sposobów ogrzewania obiektów sakralnych. To samo dotyczy wielu innych dziedzin. I to jest dziś główne wyzwanie stojące przed kościelnymi ekonomami.
opr. mg/mg