Ksiądz, czyli osioł i pół [GN]

O gregoriance Jimiego Hendrixa, zimnych plebaniach i oślej teologii z ks. Wojciechem Drozdowiczem rozmawia Jacek Dziedzina

Ksiądz, czyli osioł i pół [GN]

Autor zdjęcia: Jakub Szymczuk

O gregoriance Jimiego Hendrixa, zimnych plebaniach i oślej teologii z ks. Wojciechem Drozdowiczem rozmawia Jacek Dziedzina

Jacek Dziedzina: Chyba sobie nie pogadamy.

—Ks. Wojciech Drozdowicz: ???

Napisał Ksiądz, że chce pościć od wielomówstwa.

— Jak pytają, to odpowiadam.

W duchu i tak jest Ksiądz mnichem, dokładnie kamedułą. Zawsze tak było?

— W seminarium wydawało mi się, że kapłaństwo w życiu monastycznym jest lepsze. A ponieważ zawsze nosiłem w sobie robala aktywności, wiedziałem, że się nie nadaję do zakonu. Jednak w 1978 roku poprosiłem o roczny urlop.

Kierunek Tyniec.

— Tyniec benedyktyński był chyba jedynym miejscem, gdzie przyjmowano na jakiś czas. Siedziałem tam od wakacji. Na wiosnę nie wytrzymałem bezruchu i uciekłem. Benedyktynom z Tyńca będę zawsze wdzięczny za wyjątkowe doświadczenia, o których nie da się przeczytać w książkach.

Spanie w trumnie też Ksiądz mnichom zawdzięcza?

— Po powrocie z Syberii, gdzie pracowałem kilka lat, ksiądz prymas dał mi kościół pokamedulski na warszawskich Bielanach. Tęsknoty mnisze powróciły. U stolarza zamówiłem trumnę. Spałem w niej przez dwa lata, chociaż to specjalność trapistów, a nie kamedułów. Odczuwałem wielką potrzebę dotknięcia memento mori.

Z tego się wyrasta? W pokoju widziałem już normalne łóżko.

— Mam 55 lat, jestem gruby i już się w trumnie nie mieszczę. Poza tym jestem kanonikiem. Trumnę schowałem na ostatnią drogę. Ale wówczas miałem obsesyjną, trochę śmieszną potrzebę, żeby dotknąć tej trumny, spać w niej. Memento mori napisałem na ścianie, a potem zrobiłem sobie tatuaż. Dałem 150 zł, ale nie żałuję, bo to jest prawdziwie katolicki tatuaż.

Co na to koledzy w sutannach?

— Ja się nie zajmuję badaniem klimatu. Robią to inni. W zeszłym roku memento mori powróciło bardzo mocno. Zadzwoniłem do Michała Lorenca i poprosiłem, żeby skomponował memento mori jako hejnał bielański. Zgodził się, pod warunkiem, że będzie to najbardziej radosne memento mori, jakie może napisać. Słowa dotrzymał. Od zeszłego roku na wieży bielańskiego kościoła można oglądać figurkę pana Wołodyjowskiego, który, jak utrzymuje Henryk Sienkiewicz, wstąpił tu do kamedułów. Figurka ma twarz Tadeusza Łomnickiego. W ten sposób chcieliśmy upamiętnić film Jerzego Hoffmana sprzed 40 lat i znakomitą rolę Tadeusza Łomnickiego. To chyba jedyny przypadek, że członek KC znalazł się na wieży kościoła. Memento mori rozbrzmiewa na Bielanach w samo południe. Jednych to drażni, innych straszy, a jeszcze innym pozwala zobaczyć swoją ziemską krzątaninę w perspektywie wieczności.

Pisał Ksiądz, że na Wielki Post czekał jak zgłodniały pies. I jak, smakuje?

— To jedyny nieskomercjalizowany okres w całym roku. To jest moje Westerplatte, ostatni przyczółek. Mnisi z Tyńca mieli zwyczaj, że przed Wielkim Postem wyrzucali na korytarz całą zawartość swoich cel, a potem wnosili tylko rzeczy niezbędne. Pamiętam tubalny śmiech, który słychać było w samym Krakowie, kiedy pokazywali sobie tysiące „skarbów”, pracowicie gromadzonych przez cały rok. Gdyby tę zasadę przenieść na nasze życie, schudlibyśmy co najmniej o 20 kilo. I wyszlachetnieli!

Jest tu zaledwie 100 parafian, nie licząc osła Franka, owiec i kotów. A jednak w niedzielę tłumy ludzi przyjeżdżają do Lasu Bielańskiego na Mszę. Jak Ksiądz to zrobił?

— Kamedulskie Bielany liczą sobie prawie 400 lat. To ciekawe miejsce.

Słyszałem inną wersję: to osoba proboszcza i jego pomysły przyciągają. Przyznaje się Ksiądz do winy?

— Po niedzielnej Mszy można się napić herbatki i porozmawiać z bliźnim w Podziemiu Kamedulskim. Często grają kameraliści z „Concerto Avenna”. Dobrze grają. Można też pójść na spacer do lasu albo odwiedzić „Dobre miejsce”. To nasze dawne seminarium. Zawsze tam można zobaczyć coś ciekawego. W Niedzielę Palmową ksiądz Boguś Jankowski wyświetla „Popiełuszkę”. Przyjadą Adam Woronowicz i Rafał Wieczyński. Nieopodal znajduje się Uniwersytet Kardynała Wyszyńskiego. Na to, co jest w tej chwili, pracowało kilku ludzi przez 400 lat.

A w tym roku w Niedzielę Palmową wjedzie Ksiądz znowu na osiołku?

— W tym roku osiołek będzie wiózł dzieci. Jak starczy mu sił, to na koniec powiezie plebana. W Niedzielę Palmową sprawujemy liturgię w średniowiecznym rycie. Zaczyna się na stopniach uniwersytetu śpiewem collegerunt. Zebrawszy się, faryzeusze szemrali, jak pozbawić życia Jezusa. To jest istne średniowieczne jazz jamboree! Potem stara brama uniwersytetu zamienia się w Porta Jerusalem — Bramę Jerozolimy. Dzieci rzucają płaszcze i palmy pod kopytka nadjeżdżającego osiołka. Śpiewają specjalną pieśń gregoriańską. Następnie uderza się trzykrotnie krzyżem w zamknięte drzwi kościoła. Część śpiewaków z „Bornus consort” znajduje się wewnątrz kościoła, a część na zewnątrz. Dialogują ze sobą. Wreszcie, po gregoriańskich utarczkach, procesja wchodzi do kościoła. Niedziela Palmowa i osioł Franciszek oddają doskonale teologię kapłaństwa, przynajmniej taką, jaką jestem w stanie zrozumieć. Ksiądz to jest osioł, który wiezie Pana Jezusa. Są mądre osły i głupie osły. Głupi osioł myśli, że te wszystkie płaszcze, palmy i wiwaty są na jego cześć. A mądry osioł to taki, który wie, że to wszystko należy się Jezusowi. Dziś jeszcze kradnę palmy przeznaczone dla Jezusa, ale wierzę, że nadejdzie kiedyś taki dzień, że stanę się mądrym osłem. W skrócie mo. O!

Dzieci mają radochę z osiołkiem, ale Ksiądz nie lubi osobnych Mszy dla najmłodszych.

— Całe życie odprawiałem Mszę dla dzieci, bardzo to lubiłem. Stopniowo jednak ogarniało mnie przeświadczenie, że uczestniczę w spektaklu, który skończyć się może tylko na festiwalu kabaretów w Zielonej Górze. Powiem krótko i naukowo: infantylizm, misiumilizm i trampolizm. Na usprawiedliwienie swoje mogę tylko powiedzieć, że nigdy w życiu nie odprawiłem Modlitwy Eucharystycznej z udziałem dzieci, gdyż idąc tym tropem, trzeba by napisać modlitwę z udziałem dorożkarzy albo psychiatrów. Jestem wiernym fanem papieża Benedykta XVI. Mało czytam, ale „Ducha liturgii” Józefa Ratzingera znam chyba na pamięć. Myślę, że Papież przywracając stary ryt, nie liczy na to, że stanie się on powszechny, ale że zobaczymy w nim, jakie błędy popełniliśmy po 1969 roku. A równocześnie uświadomimy sobie, że zmiany posoborowe były konieczne. W starej kaplicy naszego kościoła już dawno powróciliśmy do starego ołtarza apsydowego. Części stałe śpiewamy po łacinie, a z muzeum powróciły rzymskie ornaty i nakrycia kielichowe. Już piąty rok we wszystkie niedziele Wielkiego Postu odprawiamy Mszę św. po łacinie, śpiewamy chorał gregoriański i wyrzucamy z kościoła mikrofony.

—Dla uczciwości muszę dodać, że kilka dni temu miałem sen. I have a dream! Śniło mi się, że Jimi Hendrix zmartwychwstał. Mimo drzwi zamkniętych wszedł do naszego kościoła, stanął koło choralistów gregoriańskich i przypakował ze swej gitary słodkie dźwięki. Kosmicznie nowe i czyste. Śpiewak Robert Pożarski dostał ataku serca.

—Stare i nowe razem. Najgorsze, co się może wydarzyć, to jest środek: byle jaki, bez wyrazu, keyboardowo-plastikowy.

Jaka jest granica używania „fajerwerków” w kościele — osioł, zniszczenie telewizora na ambonie (Księdza specjał w latach 80.) itd. Czy te gadżety pogłębiają przeżycie liturgii, czy służą tylko robieniu przyciągającego show?

— To nie są gadżety, to jest życie! Jeśli ktoś ma potrzebę rozwalić na ambonie telewizor, to niech to robi, bo to jest jego psi obowiązek. Nawrócenie liturgiczne założyciela zespołu „Bornus consort” Marcina Szczycińskiego nastąpiło u koptów. Koptowie mają niebywały szacunek dla tradycji, z pietyzmem przekazują sobie tradycję. Ale kiedy koptowie śpiewają ten sam utwór raz po raz, to śpiewają go zawsze inaczej. Dlaczego? Bo teraz jest inna chwila. Genialne dostosowanie do sytuacji, w której się znajdujemy. Dla mnie wyzwaniem jest połączenie starego z tym obecnym.

Wiele lat temu zrezygnował Ksiądz z prowadzenia „Ziarna” w telewizji. Bycie gwiazdorem zaczęło uwierać?

— Przy nagraniach programów powtarzaliśmy sobie z dziećmi sentencję: Każdy lubi dobrze wypaść. A najlepiej można wypaść... I tu wszystkie dzieci odpowiadały zgodnym chórem: przez okno! Każdy chce, oczywiście, dobrze wypaść, ale to gwiazdorstwo jest niebezpieczne. I kiedy wyjeżdżałem na Syberię, to wiele osób mi mówiło: jesteś niezbędny, już coś potrafisz, przydasz się. Takich doradców można poznać po nogach, którymi nerwowo wymachują. Tacy ludzie robią nas w balona. Pompują balon naszej pychy i głupoty. Trzeba uważać na ludzi nerwowo wymachujących nogami. Jeden z trudniejszych problemów życiowych można sprowadzić do krótkiego zdania: kiedy należy wstać, wziąć płaszcz i wyjść. Bo później może być za późno.

Telewizję zamienił Ksiądz na Syberię. To było zesłanie czy ucieczka?

— Ksiądz prymas dał mi możliwość wyjazdu, dokąd zechcę. Oczywiście chciałem do Papui. Właśnie wrócił stamtąd po 10 latach ks. Marek Doszko. Pamiętam, ksiądz prymas złapał się za głowę i powiedział: słuchaj, już mam dwóch Papuasów, wybierz sobie coś innego. Po dwóch tygodniach byłem już w środku syberyjskiej tajgi.

Tam łatwiej być księdzem? Parafianie na rękach nie noszą, w kolejce z kwiatami nie stoją, od przewielebnych nie wyzywają...

— W Polsce nawet w najmniejszej parafii przynajmniej trzy kobiety chcą pojechać do Lichenia. A na Syberii nikt niczego nie chce. To wymaga sporej dojrzałości. W Polsce księdza trzymają ludzie, którym jest on potrzebny. Ciągle czegoś chcą, czegoś oczekują. Ciągle dzwonią. Ja chwilami nie mam już sił, wyłączam dzwonek i idę spać. Patrzę jednak na moje ukochane miasteczko, Warszawę. Tu się urodziłem i wychowałem. To największa wioska naszego kraju. Dumna, zimna i wyrachowana. To tu młodzi księża idą na katechezę i tam dostają pierwsze lanie. Potem spieszą na kolędę i tam dostają drugie lanie. Potem wracają na plebanię, gdzie nic nikogo nie obchodzi, i tam dostają trzecie lanie. Po trzech laniach chce się wyć.

Zimne plebanie są przyczyną odejść z kapłaństwa?

— W prawosławiu jest taki układ: księdza trzyma żona i rodzina. Pewna dyscyplina moralna wynika z tego, że ma rodzinę. A jeśli nie ma żony, zostaje zakonnikiem. Nie ma solistów. Jest albo wspólnota, albo rodzina. Na południu Polski jest wspólnota plebanii, to jest rodzaj zakonu. Ale w Warszawie? To jest zimne miasto, tu ludzie żyją samotnie.

Boi się Ksiądz samotności?

— Ja zawsze tkwiłem w jakichś wspólnotach kapłańskich, one dawały mi życie. Na przykład dzisiaj przychodzą tutaj księża, będziemy się modlić, czytać Biblię i rozmawiać. Bez tego nie wydaje mi się, żeby można było być w Warszawie księdzem dłużej niż dwa tygodnie. I jeszcze być tym mądrym osłem, który sobie nie przypisuje chwały.

Ci, którzy wiwatowali na cześć Jezusa, kilka dni później wołali „Ukrzyżuj Go!”. Ksiądz też wjeżdża na osiołku, ludzie są zachwyceni... A co, jeśli kiedyś się odwrócą i znikną?

— Ważne, kto jest proboszczem w naszym miasteczku. Jeśli ja, to najlepiej jest się podać do dymisji albo zabić deską. Jeśli Chrystus, to widocznie ma On swoje plany. Na przykład: pstryknie w niebie palcem i podniesie temperaturę na świecie o pół stopnia. Morza wystąpią z brzegów, a nasz kościół nie pomieści wiernych. Pracuję, ile mogę, ale od pełnych czy pustych kościołów jest Pan Bóg. Moim zadaniem jest być mądrym osłem!

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama