Bo, proszę księdza, najpiękniejsza marynarka nie zdobi tak jak sutanna. Nawet z marynarka z koloratką.
"Idziemy" nr 40/2009
Okazuje się, że w stan najwyższego zdumienia może wprawić rzecz na pozór całkiem zwyczajna. Przekonałam się o tym jakiś czas temu, zobaczywszy… księdza w sutannie
W sprawie noszenia – czy też nienoszenia – sutanny przez kapłanów wypowiedzieli się już na łamach „Idziemy” świecki i ksiądz. Temat okazał się ważny; może ważniejszy, niż by się w pierwszej chwili zdawało. Niech więc wolno będzie wypowiedzieć się na ten temat jeszcze głosowi żeńskiemu. Nie dla politycznej poprawności, ale dlatego, że, jak napisał niedawno, również w naszym tygodniku, à propos kapłaństwa kobiet o. Jacek Salij: „kobiety zwracają często uwagę na rzeczy, których męska wrażliwość i wyobraźnia nie dostrzega”.
Podjęcie tematu przez p. Tomasza Sulewskiego niezmiernie mnie usatysfakcjonowało. Podobnie jak jego argumentacja, wyczerpująca, szeroka i mająca świetne oparcie nie tylko w indywidualnym czy zbiorowym widzimisię, ale i w dokumentach Kościoła. Trudno było także nie zgodzić się z niektórymi argumentami ks. Henryka Zielińskiego, nieco łagodzącymi bezwzględny wymóg noszenia sutanny. Chociaż kiedy spróbowałam wyobrazić sobie papieża „na krótko”, w białej marynarce, moja wyobraźnia się skończyła.
Ogólnie z polemiki wynika, że sutanna być powinna. A nie jest. Nie zamierzam tu wynajdować kolejnych „za” czy „przeciw”, bo padło ich naprawdę sporo. Chciałabym natomiast powiedzieć, w jakich okolicznościach zdałam sobie sprawę, że sutanny jest za mało.
Było to podczas rodzinnej przechadzki w parku na warszawskim Marysinie. Kiedy u wylotu głównej alei zoczyliśmy czarną postać, w pierwszym odruchu niemal przetarłam oczy ze zdumienia. Wśród tłumu spacerowiczów z dziećmi, psami i rowerami był to widok zgoła surrealistyczny. Skutek był taki, że gdy parę chwil później zrównaliśmy się z właścicielem sutanny, spotkanie wypadło bardzo przyjacielsko. – Skąd my się znamy? – zapytał ksiądz po wymianie serdecznych powitań i zagajeń. Jak się okazało, myślał, że widocznie zetknęliśmy się dawniej na jakiejś oazie. Ale tak nie było. Wcale się nie znaliśmy. Entuzjastyczne przyjęcie w bramie parku niewątpliwie zawdzięczał sutannie. A my zawdzięczaliśmy jej przypływ nieoczekiwanej radości i energii na resztę dnia.
Skoro widok księdza w sutannie może wywołać tak silne uczucia – bynajmniej nie wrogości i odrzucenia – to chyba jednak coś tu jest nie tak. Warto się zastanowić, w czym rzecz; wszak „uczucia są przednią strażą poznania”.
Być może dla wiernych świeckich to łaska Boska, że widują sutannę rzadziej niż rzadko. W końcu najłatwiej docenić to, czego nam zabrakło. Tym niemniej potrzeba powrotu sutanny „pod strzechy” wydaje się nagląca. Mam wrażenie, że powoli domyka się pętla zataczana od czasu, kiedy księża jako „wujkowie” we flanelach zaczęli wychodzić ku młodzieży. Nie zapominajmy zresztą, że w tamtym czasie nie bez znaczenia była konspiracja. I że przynajmniej tyleż o nią chodziło, co o łapanie kontaktu z młodymi. (Nawiasem mówiąc, ci, którym to drugie dobrze szło we flaneli, w sutannie radzili sobie nie gorzej. Nie sutanna jest tym, co najbardziej może zniechęcić do kapłana, tak jak i nie jest tym, co najbardziej może ku niemu pociągnąć.) Dzisiaj chodzenie księdza „po cywilu” może się raczej wydawać mimikrą. Tymczasem nasza współczesność niezmiennie przekonuje, że to obraz jest pierwszym nośnikiem treści. Na ogół istnieje to, co można zobaczyć. A jak zobaczyć kapłana bez „umundurowania”?
Owszem, jako kilkulatkę oszołomiło mnie odkrycie, że ksiądz pod sutanną ma spodnie, ba, dżinsy! Ale było to dawno. Dzisiaj raczej nie omijam okazji, by, zobaczywszy księdza w sutannie poza „kruchtą”, nie okazać mu, jak ważny, budujący i zwyczajnie miły widok jest to dla mnie, osoby świeckiej. Zwłaszcza w świecie, w którym najchętniej odmówiłoby się miejsca nawet biciu kościelnych dzwonów, nie mówiąc o krzyżyku na szyi. I wyznam, że jakoś mi nijako, gdy w odpowiedzi otrzymuję machnięcie ręką i zakłopotane: „Ach, idę dziś do biskupa”.
Jeżeli mówimy o sutannie jako o odpowiedniku małżeńskiej obrączki, to która żona nie czułaby się dziwnie, gdyby mąż nakładał swoją obrączkę tylko do sypialni? Co prawda bywa i tak, że np. charakter jego pracy naraża go na utratę obrączki wraz z palcem. W takim przypadku dobrze się dzieje, gdy nakłada ją przynajmniej w czasie wolnym. Oznacza to bowiem, że nie jest mu wszystko jedno, lecz że znak wciąż dla niego znaczy. W końcu po to znaki są.
Przypomina mi się mój ulubiony wujek Januszek, który, nadając ostatni szlif swojemu przyodziewkowi, zwykł niezmiennie mawiać: „Bo, proszę państwa, najpiękniejsza koszula nie zdobi tak jak marynarka”. Myślę, że nie byłoby źle, gdybyśmy, chociaż w Roku Kapłańskim, mieli więcej okazji widywania księży w sutannach. Niechby już zaraz nie zawsze i wszędzie, tylko po prostu więcej. Bardzo tego potrzeba. Bo, proszę księdza, najpiękniejsza marynarka nie zdobi tak jak sutanna. Nawet marynarka z koloratką.
opr. aś/aś