Ks. Jan Dargiewicz pracuje na południowej Ukrainie. Głód wiary jest tam wielki: nierzadko przychodzą do niego ludzie, którzy przez kilkadziesiąt lat czekali na katolickiego księdza
Coś Pani opowiem — ks. Jan Dargiewicz wraca do wspomnień sprzed lat. — Jak tylko przyjechałem na Ukrainę, spotkałem dziadka, który w 2005 r. dowiedział się, że gdzieś w okolicy jest kościół katolicki. Mieszkał na tawryjskich stepach. Wie Pani, jak tam jest? Płasko, zielono i pusto po horyzont.
Ten dziadek, starowinka, jak mnie tylko zobaczył, gruchnął na kolana i prosił o chrzest. Prosił to mało... On wołał! Do dziś nie umiem o tym mówić spokojnie... Gdy jakiś czas potem chrzciłem go, nieustannie płakał. Powtarzał, że pół życia szukał katolickiego księdza. Chciał umrzeć w wierze ojców. Bo inną śmierć uważał za trochę byle jaką. To nie jest pojedynczy przypadek. Ciągle przychodzą do mnie ludzie i proszą o podstawowe sakramenty. Ich otrzymanie sprawia, że odzyskują utraconą tożsamość. Jakby ich duchowe poszukiwania znalazły wreszcie prostą drogę... Teraz jestem proboszczem w Odessie i duszpasterzem Polonii w diecezji odesko-symferopolskiej — dopowiada ks. Dargiewicz. Pochodzi z Ełku. Od dziesięciu lat pracuje we wschodniej Ukrainie. Spotykamy się, żeby opowiedział o tym, jak się teraz żyje w Odessie, co z diecezją odesko-symferopolską, której część — Krym — na skutek konfliktu ukraińsko-rosyjskiego, przynależy już do agresora.
Terytorialnie diecezja jest imponująca. Sprawdzam na mapie — lekko licząc, jej teren równy jest połowie Polski. Obejmuje cały basen Morza Czarnego, część wybrzeża Morza Azowskiego i dalej teren w stronę Kijowa. Na tych olbrzymich połaciach ziemi pracuje — jak upewnia mnie ks. Jan — zaledwie 62 kapłanów.
— 95 proc. naszych parafian to Polacy — opowiada odeski proboszcz. — To praprawnuki zesłańców: przesiedleńców z zachodniej Ukrainy, wreszcie rozmaitych ludzi interesu. To dzięki nim wiara katolicka na tych terenach jakoś się ostała. Ilu mamy katolików w diecezji? Trudno policzyć, gdyż ciągle pojawiają się nowi. Wystarczy, że ktoś wyczyta w udostępnianych teraz archiwach, że dziadek był Polakiem, i już mamy katolika. Bo na Ukrainie, proszę Pani, tak właśnie rozpoznaje się ludzi — nacja oznacza religię.
Wiara wróciła na te tereny w 1992 r., po latach brutalnego tłumienia jakiegokolwiek przejawu religijności. To tutaj maładcy z Armii Czerwonej zabawiali się krzyżowaniem księży na drzwiach kościołów.
— Przyszliśmy po komunistach niemal na zgliszcza — ks. Jan Dargiewicz był jednym z pierwszych. Chodził po omacku, odnajdywał się w tej rzeczywistości powoli, z mozołem. Dla kogoś urodzonego w kraju, gdzie co dom, to chrześcijanin, taka Ukraina musiała wyglądać jak pustynia. — Obecnie oblicza się, że jakieś 5 proc. Ukraińców wierzy w Boga. Dla jasności: te 5 proc. to: prawosławni, katolicy, protestanci, ale i członkowie rozmaitych sekt, których jest teraz na kopy...
Dlatego zadziwiać może, że ludzie przez całe lata trzymani z daleka od Pana Boga dziś się do Niego garną. Cieszy ich np. już sam proces budowania kościoła. Ks. Jan widzi tę radość codziennie, bo właśnie buduje kościół. Ukraińcy nie chcą już cisnąć się w blokowych pokojach przerobionych na duszne kościółki. — Gdy otworzyliśmy kaplicę św. Jana Pawła II, momentalnie podwoiła się liczba wiernych — wspomina ks. Jan. — Nie sfrunęli wcale z nieba. Byli wokoło, tylko potrzebowali czytelnego znaku, że my, katolicy, też tam jesteśmy.
— Wiary uczą się od podstaw — mówi dalej — czytają Katechizm i nieustannie zadają pytania. Noszą w sobie rodzaj światła — takie wewnętrzne piękno i przekonanie, że wiara uzdrowi ich życie. Że coś w nich zmieni na zawsze.
— Czasem potrafią powiedzieć po polsku jedynie „Ojcze nasz...”. To mnie bardzo wzrusza. Pamiętam takie zdarzenie: Usłyszałem, że starsza pani, która nie opuszcza już domu, prosi o księdza. Znalazłem tę chatkę na kurzej stopce. Maleńkie to, rozchwiane, krzywe ściany. Na ganku, pamiętam, siedziały kury, jak strażniczki. Wchodzić, nie wchodzić, myślę, więc wołam od tych drzwi: — Niech będzie pochwalony... I ze środka tej biednej, zmurszałej chatynki odpowiada mi głosik. Czyściutką polszczyzną! Oniemiałem. Zaglądam — w środku babuleńka siwowłosa, malutka i krucha siedzi na łóżku i recytuje mi na głos „Ojcze nasz...”, „Pod Twoją obronę...” i Dziesięć przykazań... — wszystko razem. Wie Pani, od czego zaczęliśmy w tej mojej pierwszej ukraińskiej parafii? Nie od katechizmu, ale od zabiegów medycznych. Ta babuleńka miała ponad 90 lat i była w strasznym stanie. Opatrywałem jej nogi, całe w ranach i robakach. Czyściłem niewprawnie, długo i pewnie dla niej boleśnie. Dopiero potem wzięliśmy się za modlitwę. Najpierw robaki, potem „Ojcze nasz...”. Przez pierwsze lata tak właśnie pracowałem: chodziłem np. do... oni tak to nazywają — „umieralni dla chorych” albo do domu dziecka. I byłem pielęgniarzem, salowym, człowiekiem od wszystkiego. Ręce urobione po łokcie. Tak tam pracują wszyscy księża — nie tylko ja. Czujemy, że ludziom potrzebny jest czyn — najlepiej czyn miłosierdzia, bo bardziej wyrazisty, zrozumiały, cenny. Najpierw mi pomóż, a potem naucz mnie modlitwy. Zresztą proszę powiedzieć, co bardziej opowie drugiemu człowiekowi o istocie chrześcijaństwa niż zajęcie się jakimś nieszczęśnikiem?
— Albo inna historia. Bieda jest taka, że pracują nawet dzieci. Na jednym dojeździe spotkałem 14-letnie dziecko, dziewczynkę, chudzinkę, która żeby przyjść na Mszę św., musiała zostawić świnie. Pilnowała świń i tak zarabiała na życie. Po Mszy św. zaczęła płakać ze strachu, że teraz jej nie zapłacą, bo porzuciła trzodę... Chciałem pomóc, ale okazało się, że zapłata odbywa się w naturze — po prostu dziecko dostaje mięso zamiast hrywien. I tak to jest — skrajna bieda i skrajny przepych stoją obok siebie w ukraińskim domku.
— Teraz mam powiedzieć coś o sobie? Gdzie pracowałem? Najpierw w mieście Herca, tam była bardzo ciężka praca. Ale pierwsza parafia jest jak pierwsza miłość, sentyment pozostaje na zawsze. Potem biskup zabrał mnie do Odessy i ponad 6 lat przepracowałem tam jako wikary w katedrze, proboszcz w terenie, organizowałem nowe parafie, byłem biskupim kapelanem. Czasami trzeba było popracować fizycznie, a potem umyć się, przebrać i iść na rządowe salony. Teraz jestem proboszczem na obrzeżach Odessy. Budujemy kościół Bożego Miłosierdzia. Dużo jeżdżę, bo z jednego końca parafii na drugi jest jakieś 300 km. A co tydzień trzeba do ludzi pojechać z Panem Jezusem. Auto to mój drugi dom.
— Ludzie czasem pytają, czym się różni praca księdza na polskiej parafii od pracy na Ukrainie. — U nas jest mocny element pionierski. Idzie się gdzieś i człowiek ma wrażenie, że jest tam pierwszym księdzem od niepamiętnych czasów. Że komuś odprawia pierwszą w jego życiu Mszę św., podobnie spowiedź, chrzest... — wszystko pierwszy raz. Po drugie — jest nas, kapłanów, mało. Nieustannie zmęczeni, niewyspani, setki kilometrów codziennie. Śpi się po mieszkaniach parafian, Msze św. odprawia się po blokach, gdzie jeden pokój adaptowano na kaplicę. A budowanie nowych to udręka. Nieustanne zabieganie o środki, o dobrych ludzi, którzy zechcą pomóc. Dlatego mam prośbę — popatrzcie łaskawiej na księdza, który przyjechał z Ukrainy do Waszej parafii i prosi o wsparcie. Dla nas nie jest to łatwe — tak prosić i prosić, żebrać nawet.
— Boimy się, bo mówią, że ma tu powstać nowa Rosja. Boimy się, że to, co dzieje się na wschód od nas, rozleje się dalej, że nie odpuszczą. Człowiek się budzi i nie wie, co będzie. Praca ratuje naszą psychikę. Ratuje nas przed psychozą. Uspokajamy zrozpaczonych modlitwą. Bo gdy obok nas giną ludzie, to jedyne, co możemy zrobić...
Przywożą do nas trupy młodych ludzi — żołnierzy. To dla Ukraińców bohaterowie. Waleczni, choć słabo uzbrojeni, źle wyszkoleni. Boże dobry, jak szkoda tych dzieciaków... — ks. Jan nie umie już powstrzymać emocji. — Dramaty rodzinne rozgrywają się codziennie. Ktoś się dopiero ożenił i przyszli po niego. Komuś innemu zabrali jedynego żywiciela rodziny. Jak jest wojna, ludzie przestają myśleć humanitarnie. Nic się nie liczy, najmniej chyba ludzkie życie... Nie mogę pojąć, że jeszcze niedawno, chwilę temu, żyliśmy zgodnie. To propaganda zmienia ludzi w bestie. Rosjanie, Ukraińcy i wiele innych nacji. Płynnie przechodziło się w rozmowie z rosyjskiego na ukraiński albo odwrotnie. Nikomu to nie przeszkadzało. Aż wtrącił się mocarz. Zwyczajni ludzie, proszę Pani, chcą mieć spokój, dlatego zawsze się dogadają. Na tej wojnie ktoś zarabia, ktoś robi potężne interesy i dlatego jest, jak jest.
Krym stanowi nadal część naszej diecezji. Został tam biskup pomocniczy, są też księża, którzy pracowali tam przed konfliktem. Na szczęście, mamy ze sobą kontakt. Staraliśmy się posyłać tam księży z rosyjskimi paszportami, bo jest nadzieja, że ich nie ruszą. Na Krymie pracują też kapłani z polskimi paszportami, ale na tamtejszych meldunkach, co też jest jakimś gwarantem spokoju. Przynajmniej taką mamy nadzieję.
— Księża przyjeżdżają do Polski, bo wiedzą, że znajdą pomoc. Dziękujemy z serca za każdą złotówkę daną na Wschód. Bez Was nie dalibyśmy sobie rady. Tak naprawdę to tylko Polska odbudowuje wiarę katolicką na Wschodzie — czy to daleka Ukraina, czy Rosja, czy Białoruś. A jest to praca heroiczna i niekończąca się. Dlatego dziękujemy i prosimy o pamięć i wsparcie.
* * *
— Wiem, że tego apelu pewnie nikt nie posłucha, ale zaapeluję. Ja, zwykły proboszcz z odeskiej parafii, gdzieś tam, na dalekiej Ukrainie, proszę: Zostawcie nas w spokoju! Zabierzcie stąd swoich ludzi i odejdźcie! Stało się już tyle zła... Nie ciągnijcie tego!
opr. mg/mg