O odejściach z zakonu
Nie jest tajemnicą, że odchodzący z klasztoru często przez rodzinę i środowisko, do którego powracają, uznawani bywają za „zdrajców", ale czy zawsze słusznie?
Kościół dopuszcza, aby człowiek wybierający drogę powołania miał prawo i czas, by bez nacisków i zobowiązań przyjrzeć się sobie i swoim motywacjom. Dlatego w seminariach i zakonach ważny jest okres formacji, która zwykle trwa kilka lat. Nie jest to łatwy etap, a odpowiedzi, których trzeba sobie udzielić, tylko pozornie wydają się oczywiste. Nie od razu wiadomo, czy droga, którą się wybrało, jest rzeczywistą odpowiedzią na wezwanie Pana, czy też zwykłą ucieczką lub - nierzadko - pobożnym pragnieniem rodziców.
Bardzo mylimy się myśląc, że ktoś po przekroczeniu furty zakonnej czy murów seminarium jest już siostrą bądź kapłanem. Droga do tego celu jest długa, a naszym obowiązkiem jest wspierać te osoby, a nie osaczać w przekonaniu, że „stamtąd" nie ma już odwrotu.
Istotną sprawą, która może nawet spowodować nieważność złożonych ślubów zakonnych lub święceń, jest kwestia braku wolności w podejmowaniu decyzji. Zdarza się, że środowisko, z którego wywodzą się osoby powołane, a nawet najbliższa rodzina, wywierają tak silną presję, że trudno mówić o wolności wyboru. No bo przecież wszyscy pamiętają łzy wzruszenia na uroczystości pierwszych ślubów i sąsiadkę lub córkę w habicie... I jak tu wrócić do domu?
Wśród wstępujących na drogę powołania są i tacy, którzy nie z własnej woli muszą odejść. W opinii sporej części społeczeństwa oni także są zdrajcami. Ale czy słusznie?
Widziałam dziewczęta, które opuszczały klasztor wbrew temu, czego pragnęły. Przełożeni rozeznali, że ich miejscem nie będzie wspólnota zakonna, do której wstąpiły. Takie Kościół dał prawo przełożonym i taki mają obowiązek - przyglądać się kandydatom, rozmawiać z nimi i wspólnie podejmować decyzje. Są to trudne odejścia. Towarzyszą im łzy i znaki zapytania. Do tego dochodzi lęk i pytanie: co dalej? Rzadko zdarza się, by taka osoba mogła w pełni wrócić do swojego środowiska. Wprawdzie wspólnota zakonna pomaga znaleźć mieszkanie i pracę, ale czy życie to tylko to? A co z pragnieniami i planami, które były już nakreślone, co z więzami rodzinnymi? Nieczęsto rodzina staje na wysokości zadania i na przekór opinii sąsiadów i znajomych wyciąga rękę do córki lub syna.
„Przyniosłaś nam wstyd! Przez ciebie nie wiem, jak się mam ludziom na oczy pokazać" - mówią rozżaleni rodzice i na długie lata odwracają się plecami. Czy jest to do końca ich wina? Nie. Wolno przypuszczać, że jest to reakcja na presję wywieraną przez społeczeństwo lub najbliższych.
To także bardzo trudny czas dla samej osoby opuszczającej klasztor nie ze swojej woli - ale i on się kończy, bo jest tylko częścią drogi, przez którą człowiek musi przejść.
Każda zdrada jest przegraną. Ciągle próbuję znaleźć odpowiedź na pytanie: jakimi drogami chodzi człowiek, by dojść w końcu do momentu, w którym sprzeciwia się temu, co przez lata było najważniejsze, czemu niejednokrotnie poświęcił swoje wielkie „ludzkie miłości".'
Tajemnice te znane są tylko Bogu i temu człowiekowi, który dosłyszał głos Pana. To ludzkie dramaty, których scenariusza nie dałoby się już chyba bardziej poplątać i skomplikować. Kto za tym stoi? Słaba woła, szatan z pokusami, rodzina bez głębokich korzeni, przyjaciele (którzy podsuwają złe rozwiązania, a później uciekają)? A może wspólnoty, w których wiało chłodem i obojętnością? Nie wiadomo. Jedno jest pewne, za takimi odejściami często kryje się człowieczy dramat, większy niż „Boska komedia" Dantego bez Beatrycze...
Mówiąc o odejściach, wspominam osoby, które razem ze mną składały śluby zakonne. Niektóre z nich żyją samotnie, inne są matkami...
- „Dzieci tej zakonnicy" - często ktoś szepcze „dyskretnie" lub: „O, wielka mi zakonnica, a jak się wystroiła..." - mówią, że to boli najbardziej...
Bardzo niewielu osobom przychodzi do głowy to, że Chrystus dał Kościołowi moc, mówiąc: „Cokolwiek zwiążesz na ziemi będzie związane w niebie, a co rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane w niebie" (Mt 16, 19). Wiele z tych osób już dawno uporządkowało swoje relacje z Kościołem, więc po co te kamienie...?
Pisząc o „zdradach" osób powołanych, musimy pozostać w klimacie miłości, bo tylko ona uzasadnia wybór drogi powołania i złożone śluby. Wiemy, jak łatwo zranić człowieka kochanego, i wiemy też, jak łatwo przebaczyć, kochając. Dlatego może warto zastanowić się, czy żal i przebaczenie nie spotkały się dużo szybciej niż nasz osąd? Więc może nie warto już o tym mówić?
Są „zdrady oficjalne" (odejście po przyjętych święceniach i ślubach wieczystych) i te „skrywane" na co dzień między kartkami brewiarza..., a przecież tak samo bolą Chrystusa i Kościół. Zatem czy warto wytykać palcami skoro tylu rzeczy nie wiemy?
Życie powołanych to życie pod prąd, wbrew temu, co proponuje świat. Właśnie oni mają odwagę żyć w posłuszeństwie, kiedy „w cenie" niezależność, w ubóstwie (nie posiadają niczego na własność) i czystości, którą współczesny świat uważa za karykaturę miłości...
Powołani nadal pozostają znakiem sprzeciwu wobec zła, które opakowuje się coraz atrakcyjniej. Dlatego uderza ono w nich ze zdwojoną mocą. Bazuje na ich człowieczeństwie, przed którym nie chroni ani habit, ani złożone śluby. Ta walka nie jest łatwa. To prawda, niewielu wśród nas kryształowo czystych i bez zarzutu, ale surowo oceniani przez innych, nie mniej surowo patrzymy na siebie, prosząc Pana, by był nam miłosiernym Ojcem, nie sprawiedliwym Sędzią.
„Wy jesteście solą ziemi" (Mt 5,13) - tak, pamiętamy o tym, i jakże ta sól czasami nas piecze...
20 czerwca odeszłam z zakonu i... w domu mnie nie chcieli widzieć. Mama powiedziała, że już nigdy nie mam się tam pojawiać, a babcia do śmierci nie zamieniła ze mną stówa. Kilkanaście dni pomieszkiwałam u koleżanki, która data mi dach nad głową. Później stancja... i tak cegiełka do cegiełki budowałam swój nowy świat. Mimo wielu trudów nigdy nie żałowałam żadnej decyzji, ani tej o wstąpieniu do zakonu, ani o tym, że muszę odejść. Wiem, że to wszystko było częścią mojej drogi i za każdy jej krok jestem wdzięczna. Zakon pozostawił na mnie znamię i chwała mu za to, bo nauczyłam się wiele, z czego czerpię do dziś i czerpać będę do końca życia. Jestem szczęśliwa, szczęśliwa czasem przeszłym i obecnym.
Magdalena, 7 lat w zakonie
Odeszłam z zakonu, ponieważ czułam, że stygnę -a ja miałam przecież płonąć i zapalać innych. Nie poradziłam sobie. Mimo iż świadomość złożonych ślubów wieczystych była jakby soczewką skupiającą w sobie wszystko, w końcu poddałam się. Wierzyłam, że Bóg nie może mnie odrzucić. I On nie zawiódł mojej nadziei, w przeciwieństwie do wielu „przyjaciół", dla których chyba tytko prestiż z „przyjaźni" z siostrą zakonną miał znaczenie. Dziś powoli zaczynam życie od początku. Kościół zwolnił mnie ze złożonej obietnicy. .. Ale mimo wszystko czasami boję się, że środowisko, w którym żyję, dowie się, że byłam zakonnicą... Ludzie - w przeciwieństwie do Chrystusa - rzadko nam wybaczają.
Lucyna, 14 lat w zakonie
opr. mg/mg