Niezwykła szkoła

O braku wsparcia dla repatriacji przez edukację i o problemach bytowych szkoły dla Polaków ze Wschodu z Ewą Petrykiewicz rozmawia Wiesława Lewandowska

O braku wsparcia dla repatriacji przez edukację i o problemach bytowych szkoły dla Polaków ze Wschodu z Ewą Petrykiewicz rozmawia Wiesława Lewandowska

WIESŁAWA LEWANDOWSKA: — Pod koniec sierpnia w liceum Kolegium św. Stanisława Kostki w Warszawie widać spory tłum młodych ludzi — poważnych, skupionych, rozmawiających łamaną polszczyzną. Od ilu to już lat ściągają tu z daleka, Pani Dyrektor?

EWA PETRYKIEWICZ: — Tak licznie — od kilku lat. Składają papiery do pierwszej klasy, przechodzą testy z języka polskiego, z języków obcych. W tym roku przyjęliśmy ponad pięćdziesięciu kandydatów do internatu, a łącznie, wraz z dochodzącymi już z Warszawy dziećmi repatriantów i imigrantów, mamy w tym roku 70 pierwszoklasistów.

— Historia szkoły dla Polaków ze Wschodu, która jest całkowicie prywatną inicjatywą i pomysłem realizowanym przez kilka zapalonych osób, jest już dość długa. Początki nie były łatwe?

— I nadal nie jest łatwo! A nasza historia zaczęła się w 1992 r., kiedy to Oddział Warszawski Katolickiego Stowarzyszenia Wychowawców powołał ją wespół z rodzicami i dyrektorem Domu Dziecka w Pyrach. Była to zwykła prywatna szkoła, jakich wtedy powstawało wiele, tyle że bardziej elitarna — dla dzieci z rodzin katolickich. W 1994 r. szkole tej przekazało swoje dziedzictwo — sztandar, imię, pamiątki — Koło Absolwentów Przedwojennego Gimnazjum i Liceum św. Stanisława Kostki. A ja zaczęłam tu pracować jako polonistka w 1997 r., wkrótce zostałam też prezesem stowarzyszenia. W 2001 r. szkoła przeniosła się z Pyr do Wilanowa, do budynku przy tamtejszej parafii...

— ... i to wtedy w Pani głowie zakiełkował pomysł, że można by zaprosić uczniów ze Wschodu?

— Tak, ale dopiero w 2003 r. Było odpowiednie miejsce na internat, początkowo nasz wilanowski gospodarz ks. prał. Bogusław Bijak zaproponował, abyśmy przyjmowali uczniów z biedniejszych terenów Polski (dwudziestu z nich doszło do matury, później już nie było chętnych). Wtedy pomyślałam też o tych naszych rodakach ze Wschodu, z którymi miałam sposobność się zetknąć, gdy na początku lat 90. XX wieku pracowałam u księży pallotynów w piśmie misyjnym „Posyłam Was” i kilkukrotnie wyjeżdżałam do pallotyńskich parafii na Białorusi, Ukrainie. Patrzyłam wtedy na te zrujnowane kościoły, rozmawiałam z tamtejszymi Polakami, biednymi — pobożnymi i skrycie marzącymi o Polsce. Do odbudowywanych dosłownie niemal własnoręcznie przez starsze panie kościołów — to one nosiły kubły z cementem np. przy odbudowie polskiej katedry w Mohylewie — to właśnie one przyprowadzały potem swoje wnuki... Poczułam ogromny szacunek dla tych ludzi, widziałam, jak walczą o swoją tożsamość i jacy są bezradni i opuszczeni. Niewiele wtedy mogłam dla nich zrobić, ale jednak udało mi się kilka razy zorganizować w Polsce wakacje dla „dzieci Czarnobyla”.

— Kiedy rzuciła się Pani na tę głęboką wodę i zaczęła już bardzo konkretnie realizować swój pomysł stworzenia szkoły dla Polaków?

— Ten pomysł dojrzewał w mojej głowie i sercu od pierwszego kontaktu z rodakami na Kresach. Wtedy też bardziej poczułam własne kresowe korzenie... Gdy więc tylko nadarzyła się sposobność — pomieszczenia internatowe przy parafii w Wilanowie — natychmiast rzuciłam hasło, by na początek przyjąć kilku uczniów ze Wschodu. Było to nawiązanie — wtedy najzupełniej nieświadome — do przedwojennej tradycji szkoły im. św. Stanisława Kostki, bo w 1920 r. utworzono dla niej internat dla uczniów przybywających z Kresów.

— Tamci uczniowie z Kresów nie musieli przekraczać granic, pokonywać przeszkód. Natomiast nowa wolna Polska, mimo wielu podniosłych deklaracji, jednak nie zatroszczyła się należycie o rodaków ze Wschodu... Zawsze było pod górę, Pani Dyrektor?

— Zawsze. I nadal jest. Ale zawsze też pojawiały się jakieś światełka w tunelu. Ówczesny prezydent Warszawy śp. prof. Lech Kaczyński sprawił, że dostaliśmy od władz miasta grant na wyposażenie internatu. Potem jednak okazało się, że bez dotacji trudno go utrzymać — uczniowie nic nie płacili, a nawet często się zdarzało, że trzeba było im dawać pieniądze na jakieś drobne potrzeby, np. żeby na święta do domów mogli wyjechać z jakimiś podarunkami. Były też problemy z zarejestrowaniem internatu, które udało się pokonać tylko dzięki osobistemu zaangażowaniu pani Marii Kaczyńskiej.

— Normalną drogą się nie udawało?

— Sprawa utknęła gdzieś na urzędowych szczeblach. Zrządzeniem losu na nasze szkolne przedstawienie „Ślubów panieńskich” — które wystawiliśmy w Teatrze Małym, oczywiście dzięki współpracy z wieloma osobami dobrej woli i prywatnym sponsorom, chcąc w ten sposób zaprezentować naszą uzdolnioną młodzież i pokazać, że w Warszawie mamy szkołę dla rodaków ze Wschodu — przybyła właśnie pani Maria Kaczyńska, która zachwyciła się naszą młodzieżą i tym, co robimy; sprawiła, że wkrótce nasz internat został zarejestrowany. Później również bardzo nas wspierała.

— Jak odbywa się nabór do tej niezwykłej szkoły?

— Dzięki rekomendacjom polskich parafii na Wschodzie nabór do naszej szkoły od samego początku z roku na rok wzrastał. Już w 2003 r. obok 20 polskich uczniów mieliśmy w Wilanowie pierwszych 10 uczniów z Ukrainy i 10 z Białorusi. Po rozesłaniu informacji o naszej szkole do polskich stowarzyszeń, parafii, konsulatów w następnych latach liczba uczniów wzrosła do 70, a potem rosła już błyskawicznie. Szkoła dość szybko wyrobiła sobie markę, że tu jest pobożnie i bezpiecznie. Początkowo — w latach 2003-05 — mieliśmy dzieci z bardzo biednych polskich kresowych wiosek, bardzo zdolne, ale z dużymi brakami edukacyjnymi.

— Można by sądzić, Pani Dyrektor, że porwała się Pani z motyką na słońce, bo w jakiż to sposób można prowadzić prywatną szkołę bez pobierania czesnego?!

— W tamtym okresie jako prezes stowarzyszenia szczególnie zabiegałam o środki na utrzymanie uczniów, niezależnie od dotacji MEN. Od naszych uczniów nie pobieraliśmy obowiązkowych opłat za szkołę, ale od paru lat jesteśmy zmuszeni pobierać opłaty za utrzymanie w internacie. Z samych dotacji dla szkół niepublicznych trudno się utrzymać, zwłaszcza takiej szkole jak nasza, która musi bardziej wszechstronnie niż inne szkoły zadbać o swoich uczniów. Jedynym światełkiem w tunelu było dla nas dopiero wprowadzenie w 2010 r. przez MEN dotacji na język polski dodatkowy, obwarowanej jednak różnymi ograniczeniami. Wprowadzono ją, bo zaczęło się pojawiać w różnych szkołach coraz więcej dzieci cudzoziemców. Do naszej szkoły zaczęły przychodzić też dzieci z nieco zamożniejszych rodzin... Faktem jest jednak, że przez cały ten czas musieliśmy — i musimy nadal! — zabiegać o darczyńców.

— Z jakim skutkiem?

— Bywa różnie, jednak z pewnością bez sponsorów, którzy czują wielki sens tej naszej szkolnej misji, już dawno ta szkoła przestałaby istnieć. Nieustannie trzeba walczyć o przetrwanie. W 2013 r. musieliśmy opuścić Wilanów, teraz dzierżawimy bardzo kosztowne lokum na Mokotowie, w którym — zważywszy że mamy już 170 uczniów — ledwie może się pomieścić szkoła z internatem. Ponadto nasza szkoła dla Polaków jest siłą rzeczy droższa w utrzymaniu niż inne, zwykłe szkoły.

— Przykro, że ci politycy, którzy wiele i pięknie mówią o obowiązku pomocy dla rodaków ze  Wschodu, tego nie rozumieją...

— ...a nasze pukanie do różnych drzwi pozostaje bez echa. Jesteśmy traktowani jak wszystkie inne placówki oświatowe. Jednak byli i tacy, którzy nas wspierali. Pan Marszałek Płażyński, który odwiedzał naszą szkołę, mówił, że jest to jedna z najbardziej sensownych działalności na rzecz Polaków na Wschodzie; obiecał pomoc, współpracę... To było tuż przed 10 kwietnia 2010 r... Gdy w 2011 r. zmniejszono dotację dla uczniów w internacie — z 800 na 600 zł — to my odczuliśmy to boleśniej niż inni, ponieważ nasz internat musi zapewnić opiekę przez cały tydzień, w ferie, także w święta. W zwykłym internacie rodzice płacą za całość wyżywienia, w naszym przypadku jest to niemożliwe. Wtedy dwa miesiące musieliśmy przetrwać bez pieniędzy...

— Co wtedy?

— Było jeszcze gorzej na początku 2012 r., gdy już nie otrzymaliśmy wsparcia z Kancelarii Senatu i jeszcze nie z MSZ, które przejęło opiekę nad Polakami za granicą. Uczniowie płakali, bo groźba zamknięcia szkoły była bardzo realna. Trzeba było się zapożyczać, żebrać... Do dziś odczuwamy skutki tamtego kryzysu... W 2012 r. powołaliśmy Fundację dla Polonii, która już w czerwcu zaczęła zbierać środki. W 2013 r. dostaliśmy od MSZ 100 tys. zł, co wystarczyło na półtora miesiąca wyżywienia. Dzięki fundacji pojawiło się wielu ludzi dobrej woli związanych z Kresami, którzy prowadzili akcję ratunkową naszej szkoły. W następnym roku pieniędzy z MSZ starczyło już na cztery miesiące...

— Jak Pani sobie tłumaczy tę urzędową niechęć lub obojętność wobec szkoły dla Polaków ze Wschodu?

— Sądzę, że w wolnej Polsce w ogóle nie było pomysłu — mimo politycznych deklaracji — na pomoc dla Polaków pozostawionych kiedyś na Wschodzie. A nasza szkoła jest takim pomysłem, który się nigdzie nie mieścił — ani w MSZ, ani wcześniej w Ministerstwie Edukacji.

— Rządy „dobrej zmiany” coś zmieniły?

— Nowej pani minister przedstawiliśmy sytuację naszej szkoły, jej specjalną misję i związane z nią szczególne potrzeby wymagające zwiększonych nakładów finansowych. Spotkaliśmy się ze zrozumieniem. Została zwiększona dotacja na język polski dodatkowy dla wszystkich szkół i uwolniona ze zbędnych ograniczeń, co stało się m.in. prawdziwym ratunkiem dla naszej szkoły. Obecna władza uznaje repatriację Polaków ze Wschodu za moralny obowiązek. W MEN powstał np. w tym roku projekt grantowy „Rodzina polonijna”, z którego też już raz skorzystaliśmy. Ponadto od dwóch lat znowu możemy liczyć na wsparcie Kancelarii Senatu. Przez naszą szkołę w ciągu 15 lat przeszło już 700 uczniów, wielu z nich sprowadziło swoje rodziny. Można więc powiedzieć, że my ten patriotyczny obowiązek spełniamy od dawna, bo repatriacja przez edukację jest najlepszą ścieżką powrotu do Ojczyzny.

— Jak Pani Dyrektor sądzi, dlaczego rządzący w III RP politycy nie kwapili się do wykorzystania tej możliwości?

— Pewnie dlatego, że albo wcale im nie zależało na repatriacji, albo uważali ją za zbyt kosztowną, albo nie wiedzieli, jak się do tego zabrać. Przez długi czas politycy, do których się zwracaliśmy, mnożyli tylko problemy, teoretyzowali i nie proponowali żadnych rozwiązań praktycznych, żadnego wsparcia. Zarzucali nam np., że szkoła jest przeznaczona wyłącznie dla młodzieży ze Wschodu. Że powinna być mieszana, by zapewnić lepszą integrację z młodzieżą miejscową.

— Nie mieli racji?

— Nie, bo ta nasza młodzież już ze swojej wschodniej natury wcale nie jest zamknięta w sobie. Choć trzeba przyznać, że długo musieliśmy się zmagać z problemem wytykania ich palcami jako „ruskich”... Jednak nie możemy sobie pozwolić na prowadzenie szkoły „integracyjnej”, ponieważ ta nasza młodzież wymaga przede wszystkim wyrównania poziomu wiedzy. Przychodzą do nas z niedostateczną znajomością języka polskiego, niemal z całkowitą nieznajomością historii i geografii Polski. Na szczęście jest to młodzież bardzo uzdolniona i niezwykle chętna do nauki, a więc te braki udaje się szybko wyrównać. Nasza szkoła nie jest w żadnym razie szkołą specjalnej troski — jest po prostu niezwykła! Mamy nadzwyczajnych uczniów i nauczycieli z poczuciem misji.

— Jak dotąd to chyba właśnie to nadzwyczajne poczucie misji i Pani Dyrektor osobiste samozaparcie sprawiały, że szkoła dla Polaków ze Wschodu mogła w ogóle istnieć, że jakoś udawało się wiązać koniec z końcem. Co dalej?

— Uczniów przybywa, a my jak zwykle stajemy na głowie, żeby zapewnić im jak najlepsze warunki. W tym roku nasz internat będzie miał wreszcie własną kuchnię. Rozwija się nasza podstawówka, do której przyjmujemy dzieci rodzin ze Wschodu już mieszkających w Warszawie. Stajemy przed koniecznością zmiany lokum dla szkół i internatu itd., itd. Z nadzieją czekamy więc na „dobrą zmianę” we władzach Warszawy.

Ewa Petrykiewicz, Nauczyciel, wychowawca, twórczyni i dyrektor warszawskiej szkoły dla Polaków ze Wschodu, prezes Fundacji dla Polonii

 

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama