Serce nie ma zmarszczek [GN]

O bezbolesnym ścieraniu rogów, wadzeniu się z Bogiem i miłości, która wymaga z Teresą Lipowską rozmawia Agata Puścikowska.

O bezbolesnym ścieraniu rogów, wadzeniu się z Bogiem i miłości, która wymaga i nie ustaje, z Teresą Lipowską rozmawia Agata Puścikowska.

Agata Puścikowska: Przed tą rozmową przeczytałam kilka wywiadów z Panią. I miałam wilgotne oczy.

Teresa Lipowska: — Ale ja miałam szczęśliwe życie, po co łzy?

Piękna miłość, która się nie zdarza...

— A jednak się zdarzyła. Nadal trwa, bo nadal kocham mojego męża. Gdy się pobieraliśmy, byłam zakochana, wiedziałam, że to porządny człowiek, czułam się przy nim bezpiecznie. Tomek, gdy potrzebowałam, bardzo mi pomógł. Po wielkim zawodzie miłosnym, z taktem i szacunkiem zaopiekował się mną. Jak mówił, zakochał się we mnie od pierwszego wejrzenia. Ale prawdziwa miłość wzrastała wraz z nami: dojrzewała, zmieniała się z biegiem lat. Kochałam Tomka coraz bardziej i bardziej. Po każdej premierze dostawałam od niego kwiaty z bilecikami. Jeden z ostatnich liścików brzmiał: „Starość nigdy nie chroni przed miłością, ale miłość często chroni przed starością. Dlatego serce nie ma zmarszczek”. Gdy mąż, po ciężkiej i długiej chorobie, umierał, klęczałam przed łóżkiem i błagałam Boga, właśnie z przeogromnej miłości: „Zabierz go, niech już tak nie cierpi”... Pożegnałam Tomka, powiedziałam mu raz jeszcze, że go kocham. Był nieprzytomny, ale wierzę, że mnie słyszał i rozumiał. Nadal z nim rozmawiam, tak jak rozmawiałam całe życie.

Przez 44 lata małżeństwa nie było między Państwem zgrzytów?

— Oczywiście, że były. Szczególnie na początku, gdy się docieraliśmy. Mąż miał mocny charakter i ja miałam mocny. Byliśmy przeciwieństwami: ja — żywiołowa, lubiłam się bawić, tańczyć, uwielbiałam być wśród ludzi; on — samotnik, najchętniej odpoczywał na łonie natury, nie znosił przyjęć, na które przecież byliśmy często zapraszani.

I nie był zazdrosny o piękną, energiczną, zapewne adorowaną żonę?

— Był o mnie zazdrosny. I ja bywałam zazdrosna o niego. To normalne, gdy się ludzie kochają. A ja rzeczywiście, na zdjęciach czy przyjęciach, najczęściej bez niego, miewałam tzw. okazje. Ale na szczęście, gdy ktoś zbyt zaczynał mi się podobać, zbyt dobrze tańczył, był zbyt szarmancki, zapalało mi się światełko: przecież wrócę potem do Tomka, spojrzę mu w błękitne oczy, i co? Nie mogłabym na siebie spojrzeć. Nie mogłabym go tak zranić.

Jest Pani osobą wierzącą, mąż nie był...

— Tak. Mój mąż — jak twierdził — był niewierzący. Był komunistą, ideologiem, wierzył święcie w ideę, że każdy powinien mieć po równo, że wszystkim powinno być dobrze. Był wierny swoim zasadom do końca, nawet wtedy, gdy większość wcześniej zdeklarowanych „partyjnych” przechodziła na drugą stronę. Nigdy nie był chorągiewką. Ale za to na jego pogrzebie byli wszyscy: z prawej, lewej strony, wierzący i niewierzący. I wszyscy mówili, że bardziej prawego i uczciwego człowieka nie spotkali.

Wspominali, ilu ludziom pomógł, że nigdy nie wziął nic dla siebie.

Na tle światopoglądowym nie kłócili się Państwo?

— Czasem się spieraliśmy na tematy polityczne. Ale mnie polityka mało obchodziła. Poza tym różniliśmy się zewnętrznie: ja chodziłam do kościoła, on nie. Ja byłam otwarta na ludzi, on mniej, itd. Wewnątrz byliśmy właściwie tacy sami: staraliśmy się być dobrymi ludźmi, staraliśmy się pomagać innym, a przede wszystkim — wierzyliśmy w miłość.

Ta wiara zaprowadziła Państwa przed ołtarz. Mimo że mąż — niewierzący...

— Zależało mi na sakramencie, nie wyobrażałam sobie, że może być inaczej. Mój mąż chciał wziąć ślub cywilny, bo nie potrafił udawać, łamać swoich zasad. Przypadkiem (właściwie nie ma przypadków, wszystko, co nas spotyka, dzieje się po coś) trafiłam do nieznanego wtedy jeszcze ks. Jana. Powiedziałam mu o swoim problemie. Zaproponował, żebym przyprowadziła Tomka do niego, na rozmowę. Z oporami, ale poszedł. Siedziałam w drugim pomieszczeniu i trochę się bałam tej ich męskiej rozmowy. Gdy spotkaliśmy się już we troje, ksiądz zapytał: „No to kiedy ten wasz ślub?”. Byłam i zaskoczona, i szczęśliwa.

To był ks. Jan Twardowski. Co powiedział mężowi?

— Zadał mu proste pytanie: czy wierzy w miłość. Tomek odpowiedział, że oczywiście wierzy. I ks. Jan odpowiedział mu, że Bóg jest miłością... Ks. Jan udzielił nam potem ślubu. Z mojej strony był to sakrament, ze strony męża — przyrzeczenie małżeńskie. Nie udawał, ale uszanował mnie, moją wiarę. Potem, w ciągu prawie pół wieku małżeństwa, Tomek nigdy nie utrudniał mi praktyk religijnych, a nawet — ponieważ był tradycjonalistą — chodził ze mną do kościoła np. święcić jajka na Wielkanoc.

A gdy urodził się Państwu syn? Czasem dochodzi wtedy do niesnasek...

— Urodzenie syna to była przede wszystkim nieopisana radość. Ale na początku mąż nie bardzo wyobrażał sobie, że on — ideowiec, komunista, może wychowywać dziecko na praktykującego katolika. Ja postawiłam sprawę jasno: będę dziecko chrzcić, a potem wychowywać w wierze. Argumentowałam, że w przyszłości syn sam wybierze. Ale przynajmniej będzie miał z czego wybrać. Gdyby nie otrzymał religijnego wychowania, jego prawo wyboru byłoby ograniczone. I mąż się z tym zgodził. Syn został ochrzczony. Do dziś jest głęboko wierzącym katolikiem, oboje z żoną należą do dominikańskiego duszpasterstwa, adoptowali dwoje wspaniałych dzieci. Są moją dumą.

A tak po ludzku, czy „babsku”: nie miała Pani ochoty męża „niedowiarka” troszkę „nawrócić”?

— No właśnie nie. Może dlatego, że widziałam, jak dobrym był człowiekiem. Przecież dróg do Boga jest wiele i wcale nie trzeba „modlić się przed figurą”, żeby być świętym człowiekiem. Jestem pewna, że teraz, gdy mąż już jest po tamtej stronie, odbiera nagrodę za dobre życie... Poza tym mąż widział, że i ja, i syn praktykowaliśmy. Myślę, że przykładem więcej się zdziała niż moralizowaniem i zmuszaniem. Nie jestem i nie byłam „nawiedzona”, żeby na siłę uszczęśliwiać, wbrew woli zainteresowanego.

Miałyśmy mówić o krzyżu i miłości, a tu wychodzi nam laurka: idealna żona, idealny mąż, miłość, ciepełko...

— Ale ja już mówiłam, że idealni nie byliśmy! Kochaliśmy się, to prawda. Ale nie polegało to na 44 latach patrzenia sobie w oczy. Były i kryzysy — na przykład w pewnym momencie mąż za bardzo sięgał do kieliszka. A ja miałam różki, byłam twarda, zasadnicza. W ciągu lat małżeństwa te różki się na szczęście ścierały.

Boli ścieranie różków?

— Pewnie zależy, kto ściera i czym. Mnie nie bolało. W każdym razie nie tak, żebym musiała kiedykolwiek pomyśleć o rozstaniu, rozwodzie, czy żebym żałowała swojej decyzji. Kochaliśmy się coraz bardziej, pomagaliśmy wzrastać naszej miłości. A konsekwencją miłości były kompromisy, z miłości były wzajemny szacunek i stawianie sobie wymagań. Kilka spraw trzeba było postawić na ostrzu noża. Musiałam wytyczyć granice, właśnie dlatego, że go kochałam. Miłość wymagająca, mądra — to podstawa udanego związku.

W takim razie, czym jest dla Pani krzyż?

— Posłużę się słowami mojego ukochanego ks. Jana, którego mądrość też w jakiś sposób kształtowała nasze życie. Do tej pory codziennie czytam jego myśli, staram się nimi kierować. Ks. Twardowski napisał kiedyś, że każdy ma jakiś krzyż, ma jakąś sprawę niewygodną, ciężką, niechcianą, która jednak jest nam dana przez Boga. Powinniśmy się z nią pogodzić, choć to trudne. I musimy ją nieść.

Jaki trud Pani niesie?

— Ja chyba nie dostałam zbyt ciężkiego krzyża... Dzięki Bogu. A może nie odczuwam tak ciężaru, bo każda trudna sytuacja wyzwala we mnie wolę walki, pokłady optymizmu, że kiedyś będzie lepiej. Nie jestem typem męczennicy, która gdy coś się złego dzieje, usiądzie i płacze. Ja nawet jak się modlę, to nie jęczę, tylko proszę o siłę. Albo wręcz się z Bogiem kłócę, wadzę. I pytam Go, dlaczego to Haiti? Dlaczego powodzie? Dlaczego dzieci rodzą się chore? Ja tego nie rozumiem, więc Mu mówię: „No i gdzie Ty jesteś Miłością”?! A tak obiektywnie — to i ja doświadczyłam wielu dramatycznych zdarzeń. Być może ktoś by to nazwał krzyżem, wielkim cierpieniem, być może ktoś by się załamał... Matka, do której byłam najbardziej przywiązana, umarła dosłownie z dnia na dzień. Potem moja ukochana siostra, lekarz onkolog, która leczyła tysiące ludzi, umarła właściwie na moich rękach. Ojciec cierpiał wiele lat na raka. Przez dziesięć lat małżeństwa nie mogliśmy z mężem mieć dziecka — to też bolało. I proszę sobie wyobrazić, że gdy pogodziliśmy się z tym, zaczęłam odwiedzać domy dziecka, bo zdecydowaliśmy się na adopcję, okazało się że jestem w ciąży... Gdyby mąż wpadł w alkoholizm, nie wiem, czy potrafiłabym dotrzymać przysięgi małżeńskiej. Na szczęście, nie dane było mi tego doświadczyć. Gdy urodził się nasz syn, mąż przysiągł, że syn nie zobaczy go pijanego. I słowa dotrzymał.

I znów happy end...

— Takie jest życie: jest cierpienie, jest i radość. Jednego dnia są łzy, drugiego śmiech. Nawet gdy coś się dzieje nie po naszej myśli, to wierzę, że albo się to przekuje na lepsze, albo trzeba to przeżyć. Bo z jakiegoś powodu jest potrzebne. Ks. Jan kiedyś napisał słowa, z którymi całkowicie się zgadzam: „Pytałem Wniebowziętą, jak do nieba trafić, co prowadzi by nie dojść do nikąd. Odpowiedziała: tysiące krzyżyków”...

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama