Świadectwo o prześladowaniach Kościoła w XX w.
Gdy miałem 5 lat, rodzice wyemigrowali z Wileńszczyzny na Warmię. W 1974 roku, po 28 latach od repatriacji, już jako kapłan, pojechałem odwiedzić moją chrzestną. Jadąc w rodzinne strony, nie przewidywałem, co Pan Bóg dla mnie przygotował.
Wyjazd był wyprawą w nieznane. Przepełniał mnie wielki lęk. Już na granicy w Kuźnicy Białostockiej zapaliło się pierwsze „czerwone światełko”, gdy zabrano mi książeczkę do nabożeństwa z dużym drukiem, a z obrazków pozwolono zabrać po jednym z każdego rodzaju (a miałem ich około 20).
Gdy dojechałem do Wilna i krewni prowadzili mnie do siebie, przechodziliśmy obok kościoła. Było późne popołudnie i w kościele śpiewano „Jezusa ukrytego”. Stanąłem zdumiony. „Co się stało?” — zapytano mnie. Z ogromnym zdziwieniem powiedziałem: „Po polsku!”. „A po jakiemu?” — żachnął się krewny. Było to moje pierwsze na tamtych terenach, króciutkie spotkanie z Jezusem eucharystycznym.
Następnego dnia zawieziono mnie na Białoruś do Łynkiszek, gdzie mieszkała bratowa taty, moja chrzestna. Po radosnych powitaniach nastąpił wyjazd do Ostrowca. Już z daleka widać było jasny kościół o smukłej wieży. Nie przeczuwałem, co mnie czeka. Wjechaliśmy do miasta i mijaliśmy właśnie ów kościół, gdy zobaczyłem wystające z jego głównych drzwi dwa końskie łby i dyszel. Kościół bez Przenajświętszego! Kościół zbezczeszczony, sprofanowany. Pan Jezus wypędzony! Było to bolesne, wstrząsające przeżycie.
Nieco dalej zauważyliśmy niewielki placyk, a przy nim stary kościół. Był otwarty. Weszliśmy do środka. Trwała właśnie Msza święta. Po Komunii poszedłem do zakrystii, aby przygotować się do Eucharystii. Nie miałem na sobie oznak kapłańskich, za to... dość kolorowe ubranie. Od ołtarza wrócił ks. Józef Ingilewicz. Przywitał się. Poprosiłem o zgodę na odprawienie Mszy świętej w tej chwili i jutro, w niedzielę, w moim rodzinnym kościele w Dubniczkach. Na twarzy księdza malowało się zakłopotanie. „Za chwilę — rzekł — może Ksiądz odprawić, a jutro w Dubniczkach Msza święta musi być cicha i bez żadnej przemowy”. Z naciskiem powtórzył: „Żadnej przemowy! A ja nic o tym nie wiem. Żadnej przemowy!”. I odszedł. Byłem zaskoczony. Miałem już na sobie szaty liturgiczne, dlatego chciałem iść do ołtarza. Kościelny, a zarazem ministrant, powiedział prawie szeptem: „Proszę chwilę zaczekać”. Stanął w drzwiach zakrystii i zaczął potrząsać kluczami. Pomyślałem, że wyprasza ludzi z kościoła, i jakieś zimno ścisnęło mi serce. Po chwili wyszedł z zakrystii. Zostałem sam, zdezorientowany, i jakoś tak dziwnie osamotniony. Ogarnął mnie głęboki lęk. W pewnym momencie nie wiedziałem, gdzie jestem, została mi tylko świadomość, że idę do ołtarza. Trwało to ułamek sekundy, ale do dziś pamiętam to wyjątkowe, jedyne w życiu przygotowanie do Eucharystii. Po chwili kościelny wrócił i poszliśmy do ołtarza. W ławkach, prócz mojej rodziny, nie było nikogo. Po Mszy świętej nie rozmawiałem z kościelnym. Widząc, że się boi, wyciągnąłem tylko dłoń na pożegnanie. „Nie, muszę drzwi otworzyć” — powiedział. Podeszliśmy do drzwi wyjściowych, pod chór. Ze zdumieniem patrzyłem, jak kościelny otwierał drzwi, zamknięte na wielką obrotową belkę. Znów chciałem się z nim pożegnać. „Jeszcze bramka na ulicę.” Kościelny podał mi rękę i szybko odszedł. A ja stałem, patrzyłem na kościół i nie mogłem opanować lęku.
Nazajutrz, w niedzielę, czekało mnie wielkie przeżycie: pierwsza Msza święta w kościele, w którym niegdyś otrzymałem sakrament chrztu. Jednak po wczorajszych słowach księdza dziekana tkwił we mnie jakiś zimny lęk.
W ciągu dwóch dni wśród bliższej i dalszej rodziny zdążyła się już rozejść wieść, że przyjechał syn Józiuka, ksiądz. Msza święta odbyła się przy przedsoborowym ołtarzu. Ludzie śpiewali, a ja tylko uważałem, żeby dobrze odczytać modlitwy w języku łacińskim. Gdy wróciłem do zakrystii, podeszło do mnie kilku mężczyzn z pytaniem: „To już koniec? A gdzie godzinki? A nieszpory? My, jak sami się modlimy, to do trzech godzin. A tu z księdzem, i tak krótko. Dlaczego?”. „Nie wolno i koniec” — przecięła rozmowę moja ciocia.
Któregoś dnia moja chrzestna powiedziała: „Jest tu ponad dziewięćdziesięcioletnia babcia, która już 16 lat nie była u spowiedzi, i nie ma kto jej pomóc, a księżom nie wolno chorych odwiedzać”. „Ja ją mogę wyspowiadać” — powiedziałem z zapałem. „O, jak dobrze” — zawołała ciocia. Rozradowana, poszła zawiadomić staruszkę, że jutro rano będzie spowiedź. Po południu chrzestna znów mówi do mnie: „Tu we wsi jest więcej starych ludzi, którzy dawno nie byli u spowiedzi”. „Niech każdy, kto chce, przyjdzie.” „Daj ci, Boże, zdrowie” — powiedziała, składając dłonie jak do modlitwy.
Na drugi dzień rano spojrzałem na jedyną w tej wiosce uliczkę. Z każdego domu zaczęli wychodzić ludzie, przeważnie kobiety — powoli, ostrożnie. Wszyscy ubrani jak do kościoła. Podpierali się laseczkami, ktoś silniejszy pomagał słabszemu. Jedna starsza kobieta szła, trzymając się płotu. Z zapartym tchem patrzyłem na tę wyjątkową procesję ludzi pozbawionych Mszy świętej, spowiedzi, kazań, nabożeństw, głębokiego oddechu wolności. Dramat tkwił też w tym, że nie widać było nadziei na zmianę tej sytuacji. Cieszyłem się jednak, że otrzymają sakramentalne rozgrzeszenie; że wrócą do swych domów powoli, ostrożnie i w zmęczeniu, ale z ogromną ulgą i wewnętrznym spokojem. W ciszy stali na podwórku. Wchodzili pojedynczo, skupieni. Nie zwracali uwagi na to, że jestem taki młody, bez sutanny, bez stuły, bez żadnych oznak kapłańskich. Kolejno klękali przy krześle i spowiadali się.
Jedna z kobiet po rozgrzeszeniu pochyliła się do moich stóp i całując buty głośno szlochała, dziękując za możliwość wyspowiadania się. Ona płakała i ja też płakałem. Wstrząsnęła też mną spowiedź tej staruszki, dzięki której w ogóle doszło do tych sakramentalnych spotkań. Wyspowiadała się spokojnie i rzeczowo. Po otrzymaniu rozgrzeszeniu powiedziała: „Bóg zapłać” i skierowała się do drzwi. W pewnym momencie odwróciła się, uklękła i podniosła dwa palce, jak do przysięgi. Przestraszyłem się. A ta, prawie stuletnia pani, powiedziała: „Przysięgam Panu Bogu i tobie, Ojcze, że już więcej nie zgrzeszę, bo to była spowiedź na moją śmierć”. A przeżyła jeszcze rok. Doczekała się następnej spowiedzi, Mszy świętej i Komunii świętej. Dwa tygodnie po moim wyjeździe umarła. Gdy otrzymałem list od chrzestnej, która mi o tym napisała, płakałem, ale ze szczęścia.
Od następnego roku mieszkałem w Wilnie u moich ciotek. Do chrzestnej wyjeżdżaliśmy w południe. Wszystko, co potrzebne do Mszy świętej, brałem od ks. Aleksandra Lachowicza w pobliskich Mickunach. Nazajutrz raniutko, w małym drewnianym domku, w którym urodził się mój ojciec, była spowiedź i Msza święta. Głęboka cisza, tylko szept odmawianych pacierzy i moja łacińska recytacja Mszy świętej... I pewna trudność w rozdawaniu Komunii świętej z powodu tłoku. Potem szybkie śniadanie i powrót do Wilna.
Ponieważ moje „wypady” były nielegalne, żyłem w ciągłym napięciu. Uspokajałem się dopiero wtedy, gdy docierałem do pokoju u ciotek w Wilnie. Zawsze przy meldunku w Wilnie ostrzegano, że nie wolno mi opuszczać miasta, a ja przecież jeździłem nawet do sąsiedniej republiki.
Co roku, przez 17 lat moich urlopowych „dojazdów”, spędzałem niecałą dobę u chrzestnej, aby wyspowiadać, odprawić Mszę świętą, udzielić Komunii. Ludzie zawsze rozpoczynali spowiedź: „Ostatni raz... rok temu...”. W końcu dotarło do mnie, że jestem ich jedynym spowiednikiem. A ponieważ byli mocno posunięci w latach, z roku na rok było ich coraz mniej.
W drugim roku moich dojazdów miałem w Mickunach Mszę świętą i procesję rezurekcyjną. Po uroczystości przechadzałem się po podwórku plebanii, podziwiając ciszę, słońce, budzącą się do życia wiosnę. Wtem z kuchni wyszła z pustym wiadrem kobieta, która dopiero co grała na organach w kościele. Korbą wyciągnęła wiadro wody. Gdy, uśmiechnięta, przechodziła obok mnie, powiedziałem: „Widzę, że Pani zarabia na dwie pensje”. Jak grom z jasnego nieba padła odpowiedź: „Tak, proszę Ojca, ale ja jestem siostrą zakonną”. I tak niespodzianie Chrystus postawił przede mną apostolstwo słowa i sakramentów w dość szczególnych warunkach.
Wprowadzano mnie po kolei do różnych domów zakonnych — ukrytych, działających w konspiracji, otoczonych czujnością i całkowitym zaufaniem Opatrzności, domów cichych, pracowitych i niesamowicie rozmodlonych. Tak rozpoczęła się moja posługa w podziemiu zakonnym, na co poświęcałem swoje coroczne urlopy.
Życie ukryte stanowiło tu absolutną konieczność. Dlatego siostry nie mogły zbierać się w jednym domu, mimo że na Zwierzyńcu w Wilnie domki różnych zakonów znajdowały się w obrębie kilku sąsiednich ulic. Często odprawiałem nawet po trzy Msze święte dziennie w różnych zakonach. Zdarzało się, że niektóre siostry miały swoje pierwsze, od czasów przedwojennych, rekolekcje.
Trud, napięte nerwy podczas przejazdu przez granicę, moje niewyspanie i przemęczenie były niczym w porównaniu z radością z posługi kapłańskiej. Jak cudownie mówiło się do tych sióstr! Odbiór był stuprocentowy. Słowa wsiąkały, jak woda w spragnioną deszczu glebę. Do dziś czerpię siły z tamtej atmosfery zasłuchania i zachwytu słowem Bożym.
Szczególnie zapamiętałem Msze święte u sióstr katarzynek, które miały domek w Wilnie, na Zwierzyńcu. Jeszcze w Polsce siostry ostrzegały mnie, abym tam nie zachodził, gdyż litewskie katarzynki są bardzo pilnowane. Jednak nie mogłem z tego zrezygnować (będąc w internacie w Braniewie, byłem ministrantem w ich macierzystym domu). W domku w Wilnie mieszkały głównie chore i starsze siostry. Jedyną Polką była tam s. Ignacja Wiśniewska, która wprowadziła mnie w życie tego domu. Niektóre siostry z wielkim trudem przychodziły samodzielnie na Mszę świętą. Inne przyprowadzano. Jeszcze inne nie opuszczały łóżek. Gdy po 10 dniach, przed błogosławieństwem mszalnym, powiedziałem, że „dziś wyjeżdżam i jutro już nie będzie Mszy świętej”, wybuchł tak wielki płacz, że aż się wystraszyłem. W tym domu było to zrozumiałe. Zakony polskie zmuszono do repatriacji, zaś te siostry, które zostały, mogły jako emerytki wspólnie zamieszkać. I tak powoli zaczęły organizować ukryte życie zakonne. Z kolei zakony litewskie zostały rozwiązane, ale osoby zakonne wciąż były inwigilowane. Żaden ksiądz nie mógł się do nich udać z posługą sakramentalną, mimo że kościół bywał oddalony o dosłownie kilkaset metrów. W tamtych czasach jednak ksiądz mógł służyć tylko w kościele, nie miał prawa chodzić do chorych. Dlatego też chore i unieruchomione siostry nie mogły uczestniczyć we Mszy świętej. Gdy siostry wybuchły ogromnym płaczem, nie uświadamiałem sobie jeszcze ich dramatu — pozbawienia Mszy świętej i Komunii.
Do dziś też pamiętam strach, jaki przeżyliśmy podczas jednej z Mszy świętych u sióstr eucharystek w Wilnie. Na samej górze domku, w którym mieszkały zameldowane starsze siostry, był pokój-kaplica. Dla niepoznaki urządzono go jako miejsce pracy starszych osób: na środku długi stół, na którym leżały robótki na drutach, do wyszywania i szydełkowania, w lewym rogu pod oknem szafka, na której stał telewizor — nigdy nie był włączany, bo w drugim rogu w podobnej szafce był ukryty Przenajświętszy Sakrament. Do tej ukrytej kaplicy wchodziło się przez dwoje drzwi. Kiedy rozpocząłem Mszę świętą (a tego dnia było więcej sióstr niż zazwyczaj), nagle, w trakcie obrzędów wstępnych ktoś zaczął pięścią dobijać się do pierwszych drzwi. Jedne i drugie były zamknięte na klucz. Na to natarczywe dobijanie się wszystkie siostry zerwały się z miejsca, przerażone. Siostra przełożona, Apolonia, zrobiła dwa kroki w moją stronę. Jej mocno poszerzone źrenice świadczyły o panice. Po chwili opanowała się. Cicho otworzyła pierwsze drzwi i gdy wyszła, zamknęła je delikatnie na klucz. Siostry w strachu modliły się prawie całkiem głośno. A ja stałem, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Po chwili s. Apolonia powróciła. Dla mnie to były całe wieki... Dała znak, że mogę odprawiać dalej. Zrobiło mi się tak słabo, że nie miałem siły ani na homilię, ani na konferencję. A po Mszy świętej okazało się, że z Mejszagoły przyjechał znajomy kierowca po s. Apolonię na imieniny księdza. Ponieważ na dole nie dostukał się, wszedł wyżej i „po chłopsku” się dobijał.
Siostry zakonne żyły w ukryciu. Nie nosiły habitów, nie mówiły do siebie: „siostro”, nie miały kaplic. Modlitwy wspólne odmawiały w konspiracji, a nowe powołania zdobywały jedynie dzięki stuprocentowym znajomościom. Z czasem otrzymały ciche pozwolenie na przechowywanie Jezusa w Eucharystii — ukrytego w szafkach, pudełkach za stosami ubrań w szafie itp. Gdy któryś z księży głosił siostrom rekolekcje, zawsze mieszkał w pokoju z Najświętszym Sakramentem. W Polsce chyba nikt nie mieszka z Panem Jezusem pod jednym dachem, bez kaplicy i tabernakulum...
S. Gabriela, późniejsza ksieni benedyktynek, opowiadała mi, że woziła Komunię świętą chorej współsiostrze mieszkającej 80 km od Wilna. „Ojcze, ileż ja się naadorowałam!”. Co pewien czas przyjeżdżał z Białorusi ksiądz staruszek i sprawował Mszę świętą.
W tamtych czasach dopytywanie się o cokolwiek było nie tylko nietaktowne, ale wręcz zabronione. Dlatego nie pytałem, czy przełożone miały prawo udzielać Komunii świętej chorym i starszym siostrom. Sądząc z wypowiedzi s. Gabrieli, na pewno miały te uprawnienia.
Pozamykane kościoły, bez ludzkiej opieki, niszczały. Inne pozamieniano na magazyny, dyskoteki i kina, muzea ateizmu czy — jak na przykład katedrę wileńską — na galerie obrazów. W tej katedrze-galerii w Wilnie każdej niedzieli odbywały się koncerty muzyczne. Kiedyś byłem na takim koncercie ze współbratem Józefem. „Zobaczysz — szepnął — będziesz tu jeszcze Mszę świętą odprawiał”. „Fantasta” — szepnąłem sam do siebie. Dziś wiemy, że były to słowa prorockie.
Ks. Lachowicz w Mickunach w każdą niedzielę po sumie odprawiał z ludźmi godzinną adorację. Kiedyś, chcąc, by staruszek odpoczął w ławce, zapytałem, czy mogę go zastąpić. Chętnie się zgodził. Ja przewodniczyłem adoracji, klęcząc na stopniu ołtarza, a on, skrzywiony, pochylony, przeklęczał ze mną całą godzinę. Po tej adoracji zrozumiałem, skąd ten umęczony Kościół czerpał siły. Rozmodlone podziemie zakonne, mocna wiara świeckich i właśnie tacy księża sprawili, że wygnany Jezus w Eucharystii powrócił i wciąż powraca do odbudowanych kościołów, kaplic zakonnych i nowych tabernakulów.
Kazimierz Tomaszewicz SVD
opr. aw/aw