Fragmenty książki "Uwierzcie w Anioła" w której autor zebrał relacje świadków, którzy doświadczyli anielskiej pomocy
Wydawałoby się, że aniołowie występują tylko na kartach Pisma Świętego czy w życiu osób świętych. Prawdę mówiąc, długo tak myślałem, a przynajmniej do czasu, kiedy sam, osobiście doświadczyłem realnej, niezwykłej pomocy jednego z nich. Było to tak subtelne spotkanie, że początkowo do głowy mi nie przyszło, że skrywała się w tym doświadczeniu jakaś Niebiańska ingerencja. Ot, taki „niezwykły przypadek”. Lecz, jak ktoś mądry kiedyś powiedział, u Boga nie ma przypadków! Przypadki są tylko w gramatyce.
Musiało minąć kilka lat zanim sam do tego doszedłem, na spokojnie i rzeczowo analizując to, co mi się wówczas przytrafiło. Zaś impulsem do tej analizy była lektura wydanej przez wydawnictwo WAM książki Joan Wester Andersen: Spotkanie z Aniołem — prawdziwe historie[1], która „przypadkowo” wpadła wówczas w moje ręce. To ona pierwsza otwarła mi oczy na „anielską interpretację” ówczesnych wydarzeń. Po jej lekturze po raz pierwszy zadałem sobie pytanie: „A może pomógł mi wtedy anioł?”. W pierwszym momencie tę myśl odrzuciłem jako „absurdalną i niedorzeczną”. Jednak od tego momentu wszystkie elementy z „dziurawej układanki” tamtego dnia zaczęły dziwnie do siebie pasować...
Tak, to musiał być anioł! Teraz jestem o tym przekonany! Zresztą, drodzy Czytelnicy, ocenicie za chwilę sami.
Kiedy zacząłem się bliżej interesować przypadkami pomocy ze strony niebieskich posłańców, okazało się, że nie są one znów tak rzadkie. Co więcej, znalazłem nawet takowe wśród najbliższych i znajomych mi osób! Nieodzowny w moich poszukiwaniach okazał się też internet, książki i prasa (głównie katolicka, choć nie tylko). Starałem się te doniesienia weryfikować, gdyż niektórzy autorzy faktycznie mają wybujałą fantazję — stąd z góry odrzuciłem źródła związane z New Age. Oczywiście nie wykluczam, że również w nich mogły być opisane jakieś prawdziwe przypadki anielskich interwencji, jednak doprawdy trudno je wyłowić z istnego zalewu „bajkowych” doniesień. Wolałem zatem przedstawić tu nieco mniej świadectw anielskich pomocy. Skupiłem się jednak na tych najbardziej wiarygodnych czy wręcz bardzo trudnych do podważenia.
Czas przejść do rzeczy. Zacznę więc od swojej niezwykłej anielskiej historii...
Był początek sierpnia 1994 roku. Wraz z żoną i małymi wówczas dziećmi kończyliśmy dwutygodniowy pobyt w nadmorskim Władysławowie. Piękna miejscowość, morze, mili ludzie, u których gościliśmy... Żal było wracać na Śląsk.
Dzień przed powrotem do Rudy Śląskiej udaliśmy się po raz ostatni na plażę. Było ciepło, a morze przecinały ogromne (jak na polskie warunki) fale. Normalnie Hawaje! Żona ulokowała się na kocu, chcąc po raz ostatni w tym roku skorzystać z nadbałtyckich promieni słonecznych i wdychania przyjemnego słonawego zapachu morskiej bryzy. Dzieci zabrały się od razu za budowanie zamku z piasku, zaś ja — w ramach „osobistego pożegnania z morzem” — postanowiłem się po prostu wykąpać.
Mimo iż na plaży było ciepło, woda w Bałtyku była wyjątkowo zimna. „No cóż, na Hawajach tego nie mają, przynajmniej po takiej zimnej kąpieli człowiek trochę schudnie” — przemknęło mi przez głowę. Niska temperatura wody skutecznie odstraszyła innych amatorów „zdrowej morskiej kąpieli”, ale nie mnie! Wysoka fala i perspektywa wyjazdu sprawiły, że zacisnąłem zęby, postanawiając się zamienić w... Morsa. „Skoro ci odporni ludzie kąpią się nawet zimą, to dlaczego ja nie mogę tego zrobić latem? Zimą chyba jest jeszcze gorzej” — pomyślałem.
Po kilku dłużących się niemiłosiernie minutach organizm przyzwyczaił się w końcu do niskiej temperatury wody i mogłem bez przeszkód poddać przyjemnemu niesieniu przez fale. Czułem się jak samotny surfer bez deski. Nie jestem jakimś rewelacyjnym pływakiem, wręcz słabym, więc starałem się nie wychodzić za daleko w głąb morza — ot, żeby woda sięgała do piersi, miało być bezpiecznie. Rzucałem się z całą energią na grzbiety fal, poddając się ich łagodnemu niesieniu w stronę plaży. Potem znów wracałem na głębsze miejsce, trochę popływałem wzdłuż brzegu i znowu skok... Myślę, że wielu z Was wie, jakie to niesamowicie przyjemne uczucie.
Trwało to wszystko może 40—50 minut, kiedy powoli zacząłem odczuwać zimno i lekkie zmęczenie. Czas było kończyć zabawę. Morskie fale dały mi się już wystarczająco we znaki. Do głowy by mi nie przyszło, że to nie koniec, a zaledwie początek mojej „morskiej przygody”, jaka mnie już za moment miała czekać!
„No cóż, jeśli już mam wychodzić z wody, to z pomocą fali. Skaczę na nią ostatni raz!”. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Nie zauważyłem jednak, że zmienił się morski prąd i fala zamiast nieść mnie, jak dotąd, do brzegu, wyniosła mnie w przeciwnym kierunku! Nie czułem już gruntu pod nogami. Nie było jeszcze tragedii. Wystarczyło przecież dopłynąć w kierunku pobliskiej plaży. Tak też postanowiłem uczynić. Szybko się jednak przekonałem, iż jestem już na tyle zmęczony i zziębnięty, że nie potrafię pokonać przeszkody, jaką stanowiły dla mnie załamujące się wysokie fale. „Co teraz?” — pomyślałem.
Położyłem się na wodzie, by dać odpocząć rękom i spróbować za chwilę ponownie. To był jednak błąd. Kiedy tak spokojnie leżałem, patrząc w niebo, prąd niepostrzeżenie znosił mnie coraz dalej i dalej w głąb morza. Gdy w końcu spostrzegłem, co się dzieje, byłem już tak mocno oddalony od brzegu, że nie rozróżniałem twarzy odpoczywających tam ludzi!
Cóż mogłem teraz uczynić? Wołać głośno o pomoc? Od razu tę myśl odrzuciłem, uznając, że nie warto, bo i tak mojego wołania z tej odległości i przy takich falach nikt nie usłyszy.
„No to może intensywnie, wręcz rozpaczliwie machać w kierunku brzegu?” — myślałem.
Po chwili zastanowienia to rozwiązanie również wydało mi się pozbawione sensu. Jeśli bowiem ktokolwiek to zobaczy, co i tak uważałem za wątpliwe, to pomyśli, że pozdrawiam jakiegoś znajomego na plaży. Ratowników przecież tam nie ma (plaża była niestrzeżona).
W tym samym czasie kilka razy zanurzyłem się pod wodę, czując w ustach jej słonawy smak. Z największym już wysiłkiem utrzymywałem się na powierzchni, pokonując zmęczenie i coraz bardziej nasilający się ból w rękach.
Czy była jeszcze jakaś realna szansa na ratunek? Myśląc po ludzku, nie!
Jako realista przyjąłem tę myśl ze spokojem. Leżąc na powierzchni wody, na wznak, czułem, że nieuchronnie zbliża się mój koniec. O dziwo, nawet szybko się z tą myślą pogodziłem (no bo cóż innego mogłem jeszcze wtedy zrobić?). Nie czułem lęku przed śmiercią, lecz co najwyżej złość na siebie połączoną z żalem, że to już koniec. Miałem wtedy dopiero 31 lat — kto w tym wieku chce umierać! Ale co zrobić, jeśli trzeba?
Pomyślałem o żonie. Jak ona sobie teraz biedna sama poradzi z naszymi małymi dziećmi? Co zrobi, kiedy nie doczeka się mojego powrotu? Co za pech, przed samym powrotem do domu tak się urządzić!
Patrząc ze spokojem w niebo, pomyślałem: „Ciekawe, jak tam jest po drugiej stronie życia? Cóż, niedługo sam się o tym przekonam; może już za jakieś 2—3 minuty? Ręce już mam takie słabe, że dłużej nie wytrzymam, zresztą już i tak nie ma sensu walczyć z tym, co nieuchronne. Po co jeszcze dodatkowo się męczyć?”.
Jako osoba wierząca, a byłem wówczas początkującym katechetą, zrobiłem sobie rachunek sumienia i wyraziłem żal za grzechy. Musiałem się przecież przygotować na spotkanie z Panem, miałem na to chwilę czasu! „No, teraz już chyba jestem gotowy — pomyślałem. — Nikt nie wie, że tonę, więc nie ma co oczekiwać ratunku. Jak jeszcze raz prąd wciągnie mnie pod wodę, to się nie bronię. Niech już szybko będzie to, co i tak ma być!
Kiedy w zasadzie już tylko czekałem, aż ostatecznie wciągnie mnie morska toń, przez głowę przemknęły mi słowa, które do dziś pamiętam bardzo wyraźnie: „Panie Boże, jeśli mnie do czegoś potrzebujesz, to mnie uratujesz!”. Samego mnie one zaskoczyły, ale jednocześnie wyrwały z wszechogarniającej stagnacji i wlały w serce jakąś nieokreśloną bliżej, wydawałoby się bezpodstawną nadzieję. Nadzieję, iż coś się może zdarzyć, że to jeszcze nie koniec!
„Dobra — powiedziałem sam do siebie bez większego przekonania — Zbiorę jeszcze jakoś resztki sił i spróbuję, ostatni już raz, popłynąć w kierunku brzegu”.
W momencie, kiedy zacząłem płynąć, niespodziewanie zauważyłem, że ktoś do mnie podpływa. „Jeszcze jeden amator zimnej kąpieli” — pomyślałem z przekąsem. Do głowy mi nawet nie przyszło, aby go prosić o ratunek. Gorzej! Kiedy ów samotny pływak zrównał się ze mną, zapytał: „Pomóc Panu?”. Powinienem natychmiast przytaknąć: „Tak, oczywiście! Proszę mi pomóc, bo nie mam już sił...”. Każdy normalny człowiek by tak przecież zrobił na moim miejscu, ale nie ja.
„Nie, dzięki, dam radę — odpowiedziałem grzecznie, uśmiechając się w wymuszony sposób, i chciałem płynąć dalej. Młodzieniec uśmiechnął się tylko na moje słowa i odrzekł spokojnym, a jednocześnie dość stanowczym tonem: „Ja Panu pomogę. Proszę się mnie złapać i wspólnymi siłami dopłyniemy do brzegu”.
Na szczęście dla siebie nie protestowałem. Grzecznie objąłem mego wybawcę ramieniem i ze zwiększoną mocą ruszyliśmy razem, w kierunku plaży.
Do teraz nie wiem, jak to się stało, ale jakoś dziwnie szybko pokonaliśmy dzielącą nas od brzegu, dosyć znaczną odległość. Wtedy się jednak nad tym nie zastanawiałem. Miałem wrażenie, że minęła krótka chwila, kiedy mój ratownik zapytał: „Czuje Pan już dno pod stopami? Proszę sprawdzić”.
Czułem! O Matko! Byłem uratowany! Jak niesamowite było to uczucie! Jak przyjemnie było czuć piasek pod nogami!
„To niech Pan wstrzyma oddech, bo za chwilę przykryje nas fala” — dodał i tak też się stało.
Kiedy fala przeszła nad naszymi głowami i znów zaczerpnąłem powietrza, zdałem sobie sprawę, że do brzegu jest już bardzo blisko, a tam z kolei widoczne było jakieś wyraźne zamieszanie. „Jakaś akcja ratunkowa, czy co?” — pomyślałem, patrząc na to, co się tam dzieje.
Widoczny na brzegu ratownik założył na siebie w pośpiechu pas z przymocowaną do niego liną, po czym wbiegł do morza. Drugi w tym czasie asekurował go z brzegu, popuszczając stopniowo linę. Ludzie powstawali ze swoich grajdołków i z wyraźnym zaciekawieniem przyglądali się całej akcji.
„Czyżbym to ja miał być powodem całego tego zamieszania? — przemknęło mi szybko przez głowę. — Kurcze, on jednak idzie po mnie. Ale obciach! A ci wszyscy ludzie się na mnie gapią...” — nieco zawstydzony całą sytuacją, spuściłem oczy.
Pomoc ratowników z plaży okazała się jednak zbyteczna. O własnych siłach wychodziłem już bowiem z wody. Żona natychmiast podbiegła, pytając jak się czuję i czy wszystko ze mną dobrze. Przytaknąłem z lekkim uśmiechem (podobno miałem wówczas nieciekawą minę). Ktoś z plażowiczów podał mi kubek kawy z termosu. Wypiłem kilka łyków, była gorąca. Do dziś pamiętam jej słodki smak — sam nigdy nie słodzę kawy...
Po krótkiej chwili odpoczynku doszedłem do siebie i szybko wstałem, żeby podziękować mojemu wybawcy. Zawdzięczałem mu życie! Zacząłem się rozglądać, lecz nigdzie go nie było! Pytałem o niego żonę, przyjaciół, nikt nie mógł go znaleźć. Zniknął jak przysłowiowa kamfora!
Co ciekawe, również moja żona (jeszcze wcześniej ode mnie) chciała mu podziękować za to, że mnie uratował, lecz nie mogła go już znaleźć. Przecież przynajmniej przez chwilę powinien był się gdzieś w pobliżu znajdować. Choćby tylko po to, żeby się zdążyć wytrzeć w ręcznik i ubrać — dziwne.
Kto to mógł być? Może jakiś ratownik z kolonii? Sęk jednak w tym, że żadnej kolonii na plaży w tym czasie nie było! Samotny, przypadkowy amator morskiej kąpieli? Pytania te zostawiłem wówczas bez odpowiedzi.
Zapytacie może, skąd wzięli się ci dwaj ratownicy na niestrzeżonej plaży, którzy podjęli spóźnioną nieco akcję ratunkową? Wszystko — no prawie wszystko — wyjaśniła mi z czasem żona.
Otóż, kiedy ja jeszcze spokojnie kąpałem się w morzu, ciesząc się wysoką falą, na plaży pojawili się nasi przyjaciele: Basia i Czesław, którzy wraz z małymi córkami również odpoczywali we Władysławowie. Znaliśmy się już wcześniej, gdyż mieszkali nad nami w jednym z bloków w Rudzie Śląskiej. Ot, zaprzyjaźnieni sąsiedzi.
Kiedy fala zniosła mnie dalej od brzegu, żona zaczęła się niepokoić. Czuła, że dzieje się coś niedobrego, gdyż nigdy wcześniej na taką odległość nie wypływałem. Swoim niepokojem podzieliła się z przyjaciółmi, którzy ulokowali się obok naszego koca. Czesiek, patrząc w moim kierunku, starał się ją uspokoić: „Przecież on tylko pływa — rzucił nieporuszony jakoś specjalnie moim widokiem. — Spokojnie, Bożena, nic się z nim złego nie dzieje!”.
Mojej żony jednak te słowa nie uspokoiły. Wiedziała bowiem, że jestem ostrożny i nigdy tak daleko od brzegu się nie oddalam. Widząc jakiegoś plażowicza z żółtą dmuchaną łódeczką, podeszła do niego i nalegała, by wypłynął mi na ratunek. Tan zaś — chyba bardziej dla świętego spokoju — wszedł do morza, zaciskając z zimna zęby, i starał się tym czymś do mnie dopłynąć. Nawet podobno kilka razy ponawiał próbę przedarcia się przez załamanie fal, lecz za każdym razem znosiło jego dmuchaną łódeczkę w stronę brzegu. Ostatecznie skapitulował.
W tym czasie moja żona zdołała jakoś przekonać Cześka, żeby pobiegł po pomoc do najbliższego miejsca, gdzie mogliby się znajdować ratownicy. Sama zaś została z dziećmi. Z niepokojem obserwowała, jak w oddali „walczę” z żywiołem, czasami znikając z pola widzenia, by za chwilę znów się pojawić. Czując narastającą bezradność, zaczęła się modlić, żebym wytrzymał, aż nadciągnie pomoc.
Wówczas zauważyła młodego mężczyznę, który niespiesznie wchodził na plażę. Spokojnie podszedł do brzegu, zdjął koszulkę i spodnie, po czym od razu wszedł do morza, nie próbując się nawet przyzwyczaić do zimnej wody. Szybko popłynął prosto w moim kierunku. Co było dalej, już wiecie.
Tak, tak, to był on, mój ratownik. Ci dwaj zaś przybiegli dopiero po interwencji Cześka, który biegł do nich po pomoc, ile miał sił w nogach.
Pamiętam, że kiedy wróciliśmy tego dnia z plaży, żona położyła dzieci na małą drzemkę. Sama też musiała jakoś to wszystko w spokoju odreagować. Ja zaś usiadłem przy oknie i wpatrywałem się beznamiętnie w... chodzącą po szybie muchę. Może innym razem nie zwróciłbym na nią większej uwagi lub szybkim ruchem packi skróciłbym jej owadzie życie, lecz nie tym razem... Wlepiłem w nią zamyślony wzrok i przez głowę przemknęła mi myśl: „Ona żyje... Ona żyje i ja żyję!”.
Możecie się śmiać lub mi nie wierzyć, ale nigdy więcej w swym życiu nie czułem takiej sympatii do owadów jak wtedy... Chyba ciężko to pojąć. Można przecież zrozumieć jeszcze sympatię do psa, kota, chomika czy żółwia, ale do zwykłej muchy?!
Kiedy odpocząłem, poszedłem na dworzec PKP, aby kupić bilety powrotne na następny dzień. Wstąpiłem też do kościoła, aby podziękować za podarowane „drugie życie”. Po drodze odwiedziłem znajomego księdza, któremu przy herbatce, opowiedziałem całą historię. Wysłuchał mnie z uwagą, stwierdzając, że miałem „wyjątkowe szczęście”, bowiem lokalne media podały, iż dzisiejszego dnia w wodach Bałtyku utonęło kilka osób. I pomyśleć, jak niewiele brakowało, żebym był jednym z nich!
Wracając zajrzałem jeszcze do przykościelnego sklepiku i kupiłem sobie metalowy znaczek przedstawiający gołąbka i tęczę[2]. Chciałem mieć jakąś namacalną pamiątkę tego niezwykłego dnia mego „drugiego narodzenia”. Mam zresztą ten znaczek do dzisiaj. Długo nosiłem go przypiętego do klapy marynarki.
Wiem, że mam u Pana Boga dług wdzięczności. Jako katecheta i zarazem katolicki publicysta staram się go swym życiem spłacać, głosząc i popularyzując Dobrą Nowinę. Od wielu lat uczę w szkole średniej. Moi uczniowie znają już tę opisaną wyżej „anielską historię”. Kiedy mam temat o aniołach, zawsze o niej mówię. Okazuje się wówczas, że bardzo często ktoś się później zgłasza i zaświadcza o anielskiej pomocy w swoim życiu lub kogoś z rodziny. Takie świadectwa umacniają naszą wiarę.
Może osoby powątpiewające w anielską pomoc zapytają teraz, co kazało mi myśleć, że to był akurat anioł, a nie powiedzmy ratownik z kolonii, który akurat przyszedł sobie w wolnym czasie na plażę (jak sam zresztą początkowo założyłem).
Otóż wierzę, że Bóg ingeruje w nasze życie bardzo subtelnie, wręcz niezauważalnie. Tak też wygląda pomoc aniołów, o czym sami przekonacie się na podstawie dalszych świadectw. Przecież ten anioł mógł przylecieć do mnie prosto z nieba, trzymając jakieś złociste koło ratunkowe! Lub przynajmniej mógłby mi je tylko zrzucić i pociągnąć do brzegu... A jeszcze jakby ktoś tę niesamowitą akcję ratunkową filmował, to byłby dopiero telewizyjny hit (choć zapewne i tak niektórzy telewidzowie uznali by to za jakiś tani chwyt).
Tymczasem nic z tego. Podpłynął jakiś młody facet i mnie wyciągnął. Niby zwykła, banalna historia. Kto z obecnych na plaży zobaczył w tym pomoc anioła? Założę się, że nikt! No właśnie.
Zastanawia tylko, skąd ten człowiek wiedział, że ze mną jest już źle, że tonę, kiedy tego z brzegu nie było widać? Kto go prosił o pomoc? Dlaczego się nie spieszył? (Pozostali ratownicy bardzo szybko się uwijali).
Może wyglądało to jak w trzymającym w napięciu amerykańskim filmie akcji, ale był przy mnie dosłownie w ostatnim momencie, kiedy poprosiłem Boga o ratunek. Dlaczego nie dał się zmylić moim zapewnieniom, że dam radę i mimo tego mi pomógł? Przypadkowa osoba by raczej odpłynęła... I gdzie zniknął, kiedy dosłownie po kilku minutach po wyjściu z wody chciałem mu podziękować? Nikt w tym małym zamieszaniu nie widział, żeby się oddalał.
Kiedy szukałam w różnych źródłach jakiejś podobnej historii, natknąłem się w internecie, na jednej z chrześcijańskich stron, na niezwykłe świadectwo pewnego młodego człowieka, którego również uratował anioł z wód Bałtyku. Ów chłopak napisał, że pochodzi z wierzącej, chrześcijańskiej rodziny, lecz sam nieco pobłądził w swym życiu, do czego przyczynili się jego koledzy. Co prawda chodził jeszcze do zboru, ale jego myśli krążyły wokół muzyki, sportu, towarzystwa i innych „spraw tego świata”. Nie potrafił się poddać modlitwie. Jego matka nie mogła się z tym pogodzić, starając się do niego bezskutecznie dotrzeć, lecz on sam — jak twierdzi — był wówczas zamknięty na jej słowa.
Podczas wakacji pojechał wraz z całą rodziną nad morze (mieli tam domek). Chodził tam na dyskoteki, z których wracał późno, co spotykało się ze sprzeciwem matki. Cały czas modliła się ona i płakała, martwiąc się o niego. Ta postawa matki rodziła w nim jednak młodzieńczy bunt.
Kiedyś matka poprosiła go, by poszedł z młodszym rodzeństwem na plażę. Nie był tym zachwycony, ale się zgodził. Tego dnia była wysoka fala i obowiązywał zakaz kąpieli, ale nie zdawali sobie z tego wówczas sprawy, gdyż ich plaża była niestrzeżona. Skuszony pięknym widokiem dużych fal postanowił, że popływa sobie i poskacze po falach.
Nieświadomie wypłynął dosyć daleko w morze i kiedy to w końcu spostrzegł, postanowił wracać. Nie było to jednak takie łatwe, gdyż po nocnym sztormie powstały mocne prądy wsteczne, które wciągały go w głąb morza. Kiedy fala po raz kolejny ciągnęła go w dół, zrozumiał, że nadchodzi jego koniec. Przestraszył się wówczas, co go może za chwilę czekać. Potępienie? Był bowiem skłócony z matką i nie pojednał się z Bogiem.
Ostatkiem sił wybił się jeszcze na powierzchnię i głośno zawołał do Boga, prosząc o ratunek. W tym samym momencie poczuł, że ktoś go nagle łapie, ratując od śmierci w głębinach. On sam, co prawda, nikogo nie widział, lecz czuł wewnętrzny pokój i miał świadomość, że już nie tonie! O dziwo, ktoś niewidoczny powoli pchał go w stronę brzegu, omijając fale. On sam swobodnie poddał się tej sile. W pewnym momencie usłyszał jakby wewnętrzny głos pytający go, czy już stoi. Tak! Był uratowany.
Po chwili zobaczył, że biegną do niego ratownicy, a on sam, o dziwo, znalazł się w zupełnie innym miejscu niż to, z któregowchodził do morza. Ratowników wezwał zaniepokojony młodszy brat i ktoś ze znajomych, biegnąc po nich na strzeżoną plażę. Ci od razu rzucili się w morze, lecz — jak później sami mówili — nie mieli większej nadziei na uratowanie kogoś żywego, widzieli tylko duże fale.
Od razu po wyciągnięciu z kipieli położyli go na plaży i udzielili pierwszej pomocy (był wyziębiony, napił się sporo morskiej wody). Ratownicy, czekając na wezwany ambulans, pytali zebranych: „Kto go uratował?”.
Co ciekawe, jedna pani miała widzieć ratującą chłopaka młodą osobę. Ktoś inny z kolei zarzekał się, że był to ktoś starszy, z brodą. Każdy widział coś innego. Jednak sam chłopak nie widział nikogo, czując tylko jakąś niewidzialną siłę. Do dziś jest przekonany, że to Bóg posłał wtedy swego anioła, aby ten uratował go przed pewną śmiercią.
Natychmiast przybiegła też do niego wylękniona tym wszystkim i zarazem szczęśliwa matka. Znajomi opowiadali mu później, że kiedy on walczył samotnie z falami, przerażona i bezsilna mama z całych sił modliła się za niego. Teraz też jest przekonana, że to Bóg go uratował.
Ta historia zmieniła naszego bohatera. Zaczął na nowo gorliwie wierzyć, ponownie zbliżając się do swojej wspólnoty.
[1] Dziś wiem, że nie wszystkie zawarte w tej książce anielskie historie są autentyczne. Co najmniej jedna z nich jest legendą (mam tu na myśli przypadek niezwykłej pomocy anielskiej podczas pierwszej wojny światowej). Mimo to książka warta jest polecenia.
[2] W tym przypadku gołąbek to symbol Ducha Świętego, a tęcza jest biblijnym symbolem pojednania człowieka z Bogiem.
opr. ab/ab