Rozmowa z kard. Carlo Martinim, ze zbioru "Sezon dialogu", WAM 2002
BIBLIOTEKA ŻYCIA DUCHOWEGO. Tom 16
© Wydawnictwo WAM, Kraków 2002
ISBN 83-7097-931-9
http://WydawnictwoWam.pl
STANISŁAW OBIREK SJ: Żyjemy w okresie ogromnych przemian. Ksiądz Kardynał wielokrotnie w swoich książkach podkreśla konieczność podejmowania rozeznawania epokowego. Jakie są największe trudności Kościoła w odczytaniu tego, co jest najistotniejsze w tych przemianach?
CARLO MARIA MARTINI: Właśnie wróciłem z takiego rozeznania epokowego, jakim był dla Kościoła włoskiego tydzień przeżyty w Palermo [podczas III Kongresu Kościoła we Włoszech]. Chodziło właśnie o to, by stanąć wobec Nowiny, jaką jest Bóg. Tak więc byłem świadkiem tego doświadczenia z całym jego pięknem i jego trudnościami. Podkreślę tutaj może trudności, które napotykamy dokonując rozeznania epokowego. Według mnie, jest ono trudne przede wszystkim z dwóch względów. Po pierwsze, w Kościele mamy do czynienia ze stosunkowo słabą znajomością Pisma Świętego, a przecież Pismo Święte jest czymś zasadniczym dla dokonania właściwego całościowego rozeznania. Po drugie, boimy się zakwestionowania naszych przyzwyczajeń. Inaczej mówiąc jesteśmy przywiązani do tego, co robimy, jak myślimy i co mówimy, i boimy się to zmienić. To są, według mnie, dwie wielkie przeszkody, które sprawiają, że ryzykujemy wygłaszanie wielu ogólników na temat naszej sytuacji, ale to nie jest rozeznanie we właściwym tego słowa znaczeniu. Ponieważ, jak często nauczam młodych ludzi, pełne rozeznanie musi zawierać dwa elementy: po pierwsze musi dojść do głębokiego oczyszczenia, inaczej mówiąc musimy być świadomi naszych własnych win i musimy pragnąć zmiany, a po drugie konieczna jest głęboka znajomość rzeczywistości Boga, to znaczy Pisma Świętego i świata jaki ono przedstawia. Dzięki tym dwom warunkom jest rzeczą możliwą uważne wsłuchanie się w poruszenia Ducha, i to zarówno w życiu osobistym jak i w życiu społecznym; w owe poruszenia, które nazywamy znakami czasów. Staramy się to czynić, choć to niełatwe i właściwie nigdy nie można powiedzieć, że się ten proces rozeznania zakończyło.
Dla mnie dużą pomocą w tym rozeznaniu epokowym jest na przykład List Ojca Świętego Tertio millennio adveniente, w którym dokonuje on krytycznej analizy przeszłości i wskazuje na znaki nadziei. To są właśnie przykłady rozeznania epokowego. Podobnie encyklika Centesimus annus; jeśli idzie o rodzaj refleksji nad przeszłością i nad wyzwaniami teraźniejszości. Myślę, że powinniśmy nawiązywać do tych dokumentów, by dokonywać tego rozeznania, które powinno się odbywać codziennie.
Czy można zakreślić granice otwartości Kościoła, poza którymi zdradzałby on swoją tożsamość? Kto jest (powinien być) głównym partnerem owego dialogu?
Otóż granice Kościoła są wyznaczone przez Nowy Testament i przez żywą Tradycję, i jest rzeczą oczywistą, iż tych granic nie można przekroczyć. A przecież jednak nie ograniczają one przestrzeni otwartej na przychodzącego Boga. Sam Sobór Watykański II mówi o Tradycji, która rośnie, tak więc w pewien sposób wskazuje, iż te granice są jakoś elastyczne. Inaczej mówiąc, [Kościół] nigdy nie traci swego kontaktu z przeszłością, a jednocześnie otwiera się wobec nowych horyzontów. Tak więc nie jest rzeczą łatwą ustalenie a priori podobnych granic, oczywiście z wyjątkiem tych wyznaczonych przez Nowy Testament i przez żywą Tradycję Kościoła.
A co do partnerów dialogu, z jednej strony jest nim Duch Święty, a z drugiej konkretna historia. I to zarówno historia Kościoła, jak i historia w ogóle. Powiem więcej, tych partnerów jest trzech: Duch Święty, historia i sumienie. To właśnie dzięki temu dialogowi odbywa się rozeznanie epokowe, które również umożliwia ustalenie nieprzekraczalnych granic. Wskazuje, jaki rodzaj otwarcia jest zgodny z Ewangelią, a co jest z nią sprzeczne. Są to kryteria o charakterze ogólnym.
Książki Księdza Kardynała, które są medytacjami biblijnymi, cieszą się wielką poczytnością. Czy nie dziwi to Księdza Kardynała - bo przecież w swojej metodzie objaśniania Biblii jest Ksiądz Kardynał bardzo tradycyjny.
Owszem, muszę przyznać, iż dziwi mnie poczytność tych książek, gdyż w większości są to książki nie tyle pisane, ile raczej mówione. Zwracam się do określonego odbiorcy, którego mam przed sobą, i nie myślę o szerszym audytorium. Staram się wejść w konkretną sytuację ludzi z określonego kościoła, przeżywam ją i niejako współcierpię pozwalając, by słowa Pisma Świętego przeniknęły mnie, a następnie wyrażam to, co czuję. Tak więc dziwi mnie, iż słowa wypowiedziane na przykład do misjonarzy w Afryce czy do kapłanów w Wenezueli mogą być użyteczne dla innych. W każdym razie cieszy mnie, jeśli są użyteczne. Nie widzę więc tutaj jakichś szczególnych powodów popularności moich książek. Być może mamy tu do czynienia z tym, o czym mówi św. Augustyn: to, co jest prawdziwe w głębi sumienia jednego człowieka, jest prawdziwe dla każdego. Być może to jest właśnie to.
A może właśnie zakorzenienie słów Księdza Kardynała w konkretnej sytuacji sprawia, że można je stosować do innych...
Być może, choć wydaje mi się, iż przede wszystkim istotne jest ich zakorzenienie w głębi sumienia, a zatem nie dotyczy ono powierzchownych faktów czy sytuacji historycznej. Tak więc odnoszą się one przede wszystkim do sumienia.
A jeśli idzie o moją metodę objaśniania Biblii, która jest odbierana jako tradycyjna... Otóż zanim zacznę mówić na jakiś temat biblijny, staram się zapoznać z egzegezą naukową. Lecz później, kiedy mówię o tekście, mam przed oczyma właśnie tekst i objaśniam go, wychodząc od doświadczenia chrześcijańskiego. Tak więc oba te aspekty uważam za, w pewnym sensie, oddzielne, choć są ze sobą połączone.
Jaki jest stosunek Księdza Kardynała do nowych metod interpretacji Biblii, na przykład z pozycji psychologii głębi czy z pozycji politycznych, jak to czyni teologia wyzwolenia?
Muszę przyznać, że nie znajduję w tej kwestii lepszej odpowiedzi niż słowa zawarte w dokumencie Papieskiej Komisji Biblijnej z 1993 roku, poświęconym właśnie interpretacji Biblii w Kościele, opublikowanym w setną rocznicę ogłoszenia encykliki Providentissimus Deus. Jest tam wyraźnie mowa o tym, że wyniki badań psychologicznych i psychoanalitycznych są użyteczne i że mogą wzbogacić interpretację Pisma Świętego. Przyczyniają się do lepszego zrozumienia tekstów biblijnych. Jednak dokument ten mówi również, iż dialog egzegezy z psychologią i psychoanalizą powinien mieć charakter krytyczny. Nie można bezkrytycznie przyjmować wszystkiego, co mówi jedna szkoła psychoanalityczna. Powinien to być dialog krytyczny i powinien on uwzględniać granice każdej z tych dyscyplin; egzegeta powinien być egzegetą, psycholog zaś - psychologiem. Można mówić o pewnym wzajemnym wpływie, jednak psycholog nie powinien zajmować się egzegezą.
Tak więc sądzę, że te metody są użyteczne, jeśli nie dochodzi do nadużyć. To samo dotyczy teologii wyzwolenia. Jest ona dobrze przedstawiona przez wspomniany wyżej dokument. Mówi się o niej, iż proponuje kontekstualne podejście do Biblii. Innymi słowy: teologia wyzwolenia nie tyle stosuje specjalną metodę, ile raczej zwraca uwagę na kontekst. Jej punktem wyjścia są sytuacje zniewolenia, cierpienia i ubóstwa, które pozwalają na lepsze rozumienie Pisma Świętego. Tymczasem owe sytuacje nie są jedynym kryterium rozumienia Pisma Świętego. Wreszcie, to przecież samo Pismo Święte powinno mówić o Bogu ciągle zaskakującym. Krótko mówiąc, uznaję te metody za użyteczne, ale nie jedyne; trzeba je widzieć w łączności z innymi ujęciami, jak to słusznie podkreśla nasz dokument. Chodzi o to, aby dojść ostatecznie do ujęcia eklezjalnego.
Chciałbym zadać pytanie związane z postacią Drewermanna. Dla niektórych jego sposób czytania Pisma Świętego jest jedynym, który umożliwia prawdziwy kontakt z Biblią...
Owszem, dla kogoś, kto w ogóle nie zna Biblii, ta metoda może się przyczynić do pierwszego kontaktu z Pismem Świętym, zwłaszcza w tych momentach, gdy jego [Drewermanna] egzegeza jest uważna i inspirująca. Ale później, gdy przybiera ona charakter systemu, staje się ograniczająca i zaczyna się powtarzać. Tak więc w pierwszym kontakcie - tak to rozumiem - pomaga ona odkryć bogactwo symboliczne danego tekstu. Zresztą ja sam, nie będąc ekspertem od psychoanalizy, szukam w tekście wartości, które odsłania psychologia głębi, staram się je przyjąć; nie może to być jednak jedyna metoda, gdyż wówczas taka lektura stałaby się jednostronna.
Czy wyjątkowe miejsce Biblii nie jest zagrożone we współczesnej kulturze?
Wydaje mi się, że kultura współczesna, którą możemy określić jako kulturę nihilistyczną i fragmentaryczną, jako kulturę bez ojca, właśnie dlatego jest kulturą poszukującą ojca i matki, poszukującą odpowiedzi na pytania podstawowe, inaczej mówiąc: odpowiedzi uzasadniających prawdę doświadczenia, a Biblia właśnie tego dostarcza.
Tak więc wydaje mi się, iż niedostatki współczesnej kultury prowadzą nas do Biblii. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę filozofię egzystencjalną, aż do dzisiejszego nihilizmu i do dominacji znaczenia doświadczenia bezpośredniego. Wszystko to powoduje, że człowiek zatraca świadomość, kim jest jego ojciec i jego matka, jakie są jego korzenie. A zatem zatraca świadomość swoich narodzin, a w końcu traci poczucie człowieczeństwa. Potrzebujemy tekstów mówiących o początku, i Biblia nam ich dostarcza. I to w sposób wiarygodny mówiąc o narodzinach i śmierci. Z tego więc względu stanowi ona dla mnie odpowiedź na lęki ukryte w cierpieniach współczesnej kultury.
Czy zainicjowanie przez Księdza Kardynała wykładów otwartych z udziałem niewierzących (Catedra dei non credenti) wpisuje się właśnie w ten proces, o którym Ksiądz Kardynał mówi?
Ależ tak! Jest to rodzaj ćwiczenia, którego celem jest pomoc tym wszystkim pełnym niepokoju i poszukującym. Ułatwia ono kontakt wierzących z niewierzącymi i wsłuchiwanie się w to, co się w nim rodzi. Nie chodzi przy tym o kontakt typu apologetycznego czy polemicznego, ale o pełne miłości nasłuchiwanie, które wznieca iskrzące się myśli.
Po tych bardziej ogólnych pytaniach chcielibyśmy wzbogacić nasze myślenie, zadając Księdzu Kardynałowi pytania o kwestie, które u nas w Polsce są najczęściej dyskutowane.
Obecność Kościoła w polityce ciągle budzi w Polsce wiele emocji i sporów. Przeważają raczej opinie, że „Kościół nie powinien mieszać się do polityki". Tymczasem Ksiądz Kardynał w swoich książkach nie stroni od wątków politycznych. Co więcej, jako metropolita Mediolanu patronuje inicjatywom, które mają coś z polityki (Grupa Samuela). Prosimy o wytłumaczenie się z tego Czytelnikom naszego pisma.
Dla mnie odpowiedź najpiękniejszą na to pytanie stanowią słowa, jakich użył Papież przed kilkoma dniami w Palermo [22 XI 1995] w swoim wystąpieniu, które było rzeczywiście wspaniałą mową kulturową o życiu Kościoła. Powiedział on następujące słowa: „Kościół nie powinien i nie ma zamiaru angażować się w jakikolwiek wybór typu politycznego czy partyjnego". Rzecz jest tu bardzo wyraźnie postawiona. Ale z drugiej strony powiedział: „nie oznacza to w żaden sposób jakiejś kulturowej «diaspory» katolików" [por. „L'Osservatore Romano" 24 XI 1995, s. 5]. Kultura katolików ma swoje korzenie w Ewangelii, w Piśmie Świętym i to ona decyduje o wyborze, ale nie do Kościoła należy określanie, czy konkretny wybór dokonywany przez określoną partię jest wyborem właściwym.
Tak więc jest tutaj mowa o polityce i jednocześnie o polityce się nie mówi. Mówi się o polityce o tyle, o ile jest ona ogólnym narzędziem interpretującym rzeczywistość. (Zresztą również ja sam wzywam młodych ludzi do swoistego proroctwa politycznego zakorzenionego w Ewangelii). Ale nie mówi się o polityce, jeśli wiąże się ona z określoną partią czy z wyborem typu politycznego. Wydaje się, że dzisiaj we Włoszech sytuacja stała się stosunkowo jasna po wydarzeniach ostatnich trzech - czterech lat. Papież podkreślił to w sposób absolutnie wyraźny.
W sposobie mówienia Księdza Kardynała o polityce uderza mnie spokojny, pozbawiony jakiejkolwiek agresji ton. Jest to język, który raczej odsłania pewne możliwości...
Tak, to prawda, bardzo wierzę w ten język. Jest to język zalecany przez proroka Izajasza: nie krzyczeć i nie podnosić głosu na placach, ale raczej szukać przekonywających argumentów. Wsłuchuję się w racje drugiego i proponuję przekonywające argumenty. Jest to ton, którego brakuje w dzisiejszych Włoszech, gdzie tak wiele jest krzyku, kłótni, wzajemnych oskarżeń. Osobiście stanowczo sprzeciwiam się podobnej kulturze.
Przysługą, którą należy wyświadczać, przynajmniej u nas we Włoszech, jest zmniejszanie zbytnich polaryzacji, również odideologizowanie ideologii. Partie polityczne powinny być mniej zideologizowane i powinny znajdować sposoby do zastosowania w praktycznym zarządzaniu społeczeństwem.
W przeszłości postać księdza była wyraźnie wpisana w kulturę. Dzisiaj rola księdza bywa opatrywana wieloma znakami zapytania. Jak być księdzem dzisiaj?
Rola księdza? Na to pytanie odpowiedziałbym w sposób następujący. Aby zrozumieć rolę księdza, trzeba zrozumieć rolę biskupa, gdyż rola księdza wiąże się ściśle z rolą biskupa. Jeśli zaś chodzi o biskupa, to również we współczesnym społeczeństwie jest on obecny przede wszystkim jako pasterz. Inaczej mówiąc, jest on pasterzem trzody, która w sprzyjających warunkach jest trzodą zjednoczoną. Tak więc ma on do czynienia z trzodą, którą należy karmić Pismem Świętym i Eucharystią, i jest to zadanie zawsze aktualne. Może też się zdarzyć, iż jest on pasterzem trzody rozproszonej, i w takim przypadku musi cierpliwie i z miłością przywoływać owo rozproszone stado do pokarmu Pisma Świętego i Eucharystii. I biskup pomaga kapłanowi w tym zadaniu. Otóż dla mnie misja księdza jest bardzo wyraźna w osobie pasterza odpowiedzialnego za wspólnotę, którą karmi u źródeł Eucharystią i Pismem Świętym. W ten sposób umożliwia on wiernym głębokie doświadczenie chrześcijaństwa żywego. Jest to konieczne, zwłaszcza tam gdzie trzoda jest rozproszona, gdyż nawet jeśli owce nie garną się masowo, zawsze znajdzie się ta jedna, która chce wrócić do stada, pragnie być kochana, szukana i przywoływana. I to jest właśnie powinność biskupa, a więc także powinność księdza. Tak więc również w czasach ogólnego upadku ról społecznych nie widzę możliwości odejścia od tych podstawowych zadań. Wręcz przeciwnie, właśnie w sytuacji dzisiejszego kryzysu, również kryzysu społecznej roli księdza, ta misja powinna być szczególnie podkreślana. Musimy się też zgodzić, iż w przeszłości była ona wyraźniej zakorzeniona w elementach zewnętrznych życia społecznego.
A co w takim razie powiedzieć o roli zakonników, czyż nie powinni oni być obecni w tak zwanych obszarach granicznych, w mass mediach, w świecie kultury...
Owszem, ale ten problem dotyczy duszpasterstwa nie związanego z określonym obszarem i odnosi się do całego Kościoła, a szczególnie zakonników. Jest rzeczą oczywistą, iż wówczas łatwiej jest być obecnym i poszukiwać owcy zagubionej, gdyż nie ma obowiązku przebywania w określonym miejscu. Dlatego ten rodzaj obecności przyjmuje różne kształty: jest to obecność w kulturze uniwersyteckiej, mass mediach. Jednak zawsze trzeba pamiętać, iż punktem wyjścia jest Pismo Święte, a punktem dojścia - doświadczenie sakramentów. Nigdy nie możemy zapominać o tych dwóch elementach, nawet jeśli nie są one bezpośrednio widoczne. Jeśli nie będziemy o tym pamiętać, zatracimy własną tożsamość i będziemy oddawać się studiom naukowym czy filozoficznym, którym może się poświęcać również ktoś, kto nie jest biskupem czy kapłanem.
Po II Soborze Watykańskim zwiększył się udział świeckich w życiu Kościoła. Niekiedy odnosi się wrażenie, że wierni nie do końca są o tym przekonani.
Tak, to prawda, ale wydaje mi się, że nie można tak mówić o wszystkich świeckich. Są świeccy głęboko wierzący, bardzo zaangażowani, bardzo dojrzali i odpowiedzialni. Muszę powiedzieć, że tych dwa i pół tysiąca ludzi, którzy byli w Palermo, w większości świeckich, to byli właśnie tacy: głęboko wierzący, bardzo odpowiedzialni i również głęboko świadomi swojej autonomii. Jednak tych dwa i pół tysiąca to nie jest cały lud chrześcijański. Tak więc musimy wyróżnić świeckich, którzy nie czują się odpowiedzialni, ale którzy chętnie współpracują. Są też tacy, którzy chętnie poddają się różnym inicjatywom, sami jednak nie mają odwagi się angażować. Powiedziałbym tak: powinna maleć liczba biernych, a wzrastać liczba aktywnych. Zresztą różnie to wygląda w różnych kościołach i jest to zjawisko dość widoczne. Niemniej jednak wydaje mi się, iż w ostatnich pięćdziesięciu latach, a zwłaszcza po II Soborze Watykańskim, wzrosła liczba świeckich aktywnych i odpowiedzialnych. Pokazują to również dane statystyczne. Przypominam sobie, że widziałem ciekawe statystyki europejskie, które wyodrębniały różne grupy świeckich. Nazwałbym je w następujący sposób: grupa-rdzeń, grupa--miąższ i grupa-łupina. Świeccy należący do grupy-rdzenia nie są liczni, ale mają silne motywacje; udział świeckich w grupach--miąższu kształtuje się różnie, zależnie od kraju. Na przykład jest rzeczą ciekawą, że we Francji najliczniejsi są świeccy w grupie, którą nazwaliśmy rdzeniem; o wiele mniejszą grupę stanowią ci, których określiliśmy jako miąższ czy łupinę. W krajach o dawnych tradycjach chrześcijańskich mniej liczni są chrześcijanie należący do grupy-rdzenia, czyli ci aktywni. Liczniejsi natomiast są ci określeni jako miąższ. Istnieje tu jakaś symetria. Ideałem byłoby, gdyby wszyscy stali się rdzeniem, lecz to nie zawsze jest możliwe. Ale taki jest ideał.
A co należy sądzić o ostatnio przeprowadzonych ankietach wśród katolików Austrii i Niemiec?
Wydaje mi się, że te ankiety nie są zbyt szczęśliwym pomysłem, gdyż to nie za pomocą ankiet można wzbudzić wśród ludzi świeckich poczucie odpowiedzialności. Ankiety to sprawa zbyt łatwa. Człowiek po prostu mówi „tak" albo „nie". Zresztą tych ankiet jest bardzo dużo, zwłaszcza dzisiaj się mnożą. To, co jest naprawdę istotne, to wychowywanie do odpowiedzialności. Chodzi o wychowanie, którego punktem wyjścia jest Pismo Święte i sakramenty, a celem intensywne życie ewangeliczne. To właśnie tutaj rodzi się prawdziwa współodpowiedzialność i powstaje prawdziwa autonomia, właściwa autonomia człowieka świeckiego. Jest ona wszakże wiarygodna, jeśli wyrasta właśnie z tego życia wewnętrznego, w przeciwnym razie jest roszczeniem typu demagogicznego.
Celem książek Księdza Kardynała jest rozbudzenie i pogłębienie życia modlitwy. Czy rzeczywiście życie wewnętrzne jest tym, czego człowiek współczesny najbardziej potrzebuje?
Ależ tak! Przypominam sobie stwierdzenie chyba Rahnera, że chrześcijanin roku 2000 albo będzie mistykiem, albo go w ogóle nie będzie. Inaczej mówiąc, wydaje mi się, że w społeczeństwie, w którym coraz bardziej zanika jego religijny wymiar, konieczny jest wzrost życia wewnętrznego. Ciągle powtarzam to wszystkim moim wiernym: musicie przejść z wiary opartej na tradycjach - nawet dobrych, ale ludzkich - do wiary wewnętrznej, osobistej, opartej na głębokim przekonaniu i zdolnej dawać świadectwo. A taka wiara jest odpowiedzią na Słowo Boga, tak więc musicie rozważać Pismo Święte. To jest to podstawowe przesłanie, które kieruję do moich wiernych, mówiąc im: macie jeszcze pięć lat, po roku 2000 będzie już za późno. Wasze religijne przyzwyczajenia i dobre tradycje, jakie wynieśliście z domów, przestaną istnieć. I kto nie będzie miał świątyni w sercu, nie będzie chodził nawet na Mszę świętą. Tak więc właśnie na to zwracam uwagę.
A co Ksiądz Kardynał sądzi o ruchu New Age, przez wielu postrzeganym jako wielkie niebezpieczeństwo, chociaż są też i tacy, którzy widzą w nim pewną szansę...
U nas New Age nie ma wielkiego znaczenia. Borykamy się z innymi problemami, jak filozofia nihilistyczna czy pewne formy neopogaństwa, ale są tu pewne pokrewieństwa. Nie wydaje mi się, by [New Age] stanowił jakąś szansę. Jest raczej znakiem, że ludzie potrzebują jakiejś formy religijności, i to religijności nie tyle typu wyznaniowego w sensie trochę uproszczonym, to znaczy jako religii wskazującej na to, co trzeba czynić, jakie praktyki spełniać. Chodzi o religijność dotykającą serca. A jako że ludzie tego nie znajdują, więc poświęcają się tym ezoterycznym i nieokreślonym formom. W każdym razie dla mnie jest to znak potrzeby, a nie odpowiedź na to zapotrzebowanie, i według mnie ta forma religijności New Age jest niebezpieczna. O pewnej szansie można mówić tylko w tym sensie, że zmusza on niejako do odkrycia tego, co już ojciec Grandmaison nazywał religijnością wewnętrzną, że zmusi księży do odkrycia i do zaproponowania wiernym dróg modlitwy.
Ja sam w tegorocznym liście duszpasterskim Zacznijmy od Boga stawiam pytania, czy potrafię wskazać wiernym pewne kierunki modlitwy, czy umiemy uczyć modlitwy. Przypomniałem w nim wszystkie tradycyjne formy modlitwy, które młodzi ludzie bardzo sobie cenią: ćwiczenia duchowe, lectio divina.
Jan Paweł II od początku swojego pontyfikatu przypomina o konieczności włączenia w życie Kościoła tradycji chrześcijańskiego Wschodu („drugie płuco"). Chrześcijaństwo w Polsce od początku kształtowało się na styku obu tradycji. Chcieliśmy więc zapytać: jaka jest wśród chrześcijan Zachodu znajomość tradycji wschodniej?
Wydaje mi się, że ta znajomość rośnie. Publikuje się dużo książek. Dużym powodzeniem cieszą się publikacje poświęcone modlitwie serca, modlitwie Jezusa, duchowości Ojców pustyni, duchowości monastycznej, duchowości prawosławia greckiego, rumuńskiego i rosyjskiego. Owszem, istnieje duże zainteresowanie. Poza tym dla mnie osobiście bardzo piękna jest encyklika Orientale lumen, która poucza o tych skarbach. Wschodnia tradycja monastyczna jest coraz lepiej u nas znana, a więc zrobiliśmy dobry początek.
Jednak myślę, że jest to droga, wędrówka, która się rozpoczęła, i Polska ma niewątpliwie ważne zadanie do spełnienia w przybliżeniu nam tych tradycji duchowych monastycyzmu rosyjskiego, prawosławnego, w ogóle wschodniego. Zastanawiam się na przykład, jak można spopularyzować dzieło ojca pidlika czy działalność centrum Aletti w Rzymie. Również w Piemoncie prężnie działa Comunità di Bose, która publikuje dzieła Ojców pustyni i Ojców wschodnich. I podobnie wiele innych wydawnictw. Tak więc zainteresowanie rośnie. Jednak trzeba będzie stu lat, by nadrobić stracony czas.
Bardzo dziękuję Księdzu Kardynałowi za rozmowę i korzystając z okazji, serdecznie zapraszam do Krakowa...
W Krakowie byłem już w 1972 roku na zaproszenie Kardynała Wojtyły. Przypominam sobie bardzo dobrze tę wizytę w ramach prac Teologicznej Komisji Biblijnej. Mieszkałem w Pałacu Biskupim. Mam nadzieję, że uda mi się wrócić... ale w najbliższym czasie będzie to trudne.
Mediolan, 27 listopada 1995
[„Życie Duchowe" 5/1996]
opr. mg/mg